wtorek, 22 stycznia 2013

(43) dzień babci i dziadka

   Ferie na półmetku. Za kilka dni imieniny Mimka. Każdego dnia pyta o obowiązującą danego dnia datę i oblicza ile dni ciężkich bezimieninowych cierpień go czeka. Od bodajże dwóch tygodni przed zaśnięciem pieczołowicie ogląda folderek Biedronki z fotomaterializacją swoich pragnień własnoręcznie zakreślonych fluorescencyjnym pisakiem. Każdy z członków rodziny dostał już dawno wytyczne co ma nabyć i w jakiej torebeczce podarować solenizantowi. I każdy z osobna jest co wieczór instruowany na nowo, by nie zapomniał co i jak ma wręczyć. Ja mam ofiarować dary w torebce w koniczynki i biedronki.
Tymczasem po drodze jest Dzień Babci i Dziadka. Mroźny i śnieżny jak sam Died Maroz. W ten dzień budzik Maminy zadzwonił o nieprzyzwoicie wczesnej porze. Podczas, gdy wszyscy jeszcze pogrążeni są we śnie, Mamina pospiesznie obleka swe ciało w zwoje ciepłych tkanin, łyka 58 pastylek przepisanych przez rodzinną, wsiada do japończyka i z piskiem opon znika w zamieci.
Po dwóch godzinach Mamina wraca objuczona jak wielbłąd. Za nią, jak ogon pawia, wciskają się pęki siatek z szerokim asortymentem biedronkowych ucielesnień marzeń Mima. Tylko jeden jedyny sklep w mieście posiadał na składzie pożądane przez niego precjoza i ten właśnie sklep bladym świtem w śnieżycy nawiedziła Maminka, by sprawić przyjemność wnuczkowi i przeputać żebraczą emeryturę.
Bractwo rzuca się winszować i czcić dzień i jego królową szykowną laurką wyprodukowaną  na tę okoliczność przez Mata.
 Laurkę dla drugiej babci i dziadka shendmejdował Mim. Na przodzie widnieje drzewokwiat i trzy stworzenia. Jestem żabą mówi zielony stwór z sześcioma łapami. Jestem ptakiem prawi kubistyczne stworzenie w locie. Identyczne, lecz o przeciwnym zwrocie czai się u dołu kartki, ale, tu pełen zaskok, napis głosi jestem rybą.
 Mamina nie nadąża z opanowaniem zachwytów własnych nad talentem latorośli, a już musi biec na jonoforezę krtani. Po zjonoforezowaniu źródła dźwięcznego głosu i kolejnych dwóch godzinach wpada pobrać obiad i już musi pędzić na zajęcia Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Akurat, co jest ewenementem, z odpowiednim zapasem czasowym, gdyż cechą Maminy jest, wstyd przyznać, spóźnialstwo. Japończyk po raz wtóry znika w ścianie śniegu. Po 20 minutach odbieram telefon:

- Już jestem! Ale szybko dojechałam! Ale wiesz, chyba zapomniałam zabrać stroju na gimnastykę.

Faktycznie, przy drzwiach grzecznie opiera się o ścianę znudzona reklamówka i powolnie przeżuwa swą zawartość ze sportownościami Maminy. Za chwilę nad nią pojawia się w szparze drzwi głowa mojej rodzicielki, z której wypływa niepewny, acz donośny głos (jonoforeza czyni cuda):

- Ale czy teraz opłaca mi się jechać?

- Spróbuj- rzeczę salomonowo- będę Ci kibicować.

Japończyk błyska światłami i daje susa w białą ruchomą ścianę.

Po kolejnych dwóch godzinach Mamina wpada po popołudniową garść tabsów i wymianę stroju gimnastycznego na kostium kąpielowy. Czas na ćwiczenia na basenie. Srebrny cud z wyspy Honsiu ponownie znika w wieczornych ciemnościach.

Z braku czasu z powodu nadaktywności emerytki (doping?), upieczony przez Maminę sernik zjemy chyba jutro...

Wnuczkowie takżę znikają w ciemnościach, by zmaterializować się u dziadka i drugiej babci, która jest bardziej statyczna. Dużo bardziej...




Wszystkim Babciom i Dziadkom Mat i Mim deklamują:

Niechaj Dziadziuś z Babcią tak nam długo żyją,
póki kaktus z sukulentem morza nie wypiją!