Rzadko mam okazję się zajechać. Fizycznie zajechać, tak do zmęczenia mięśni, drżenia ud, pustki w głowie i padnięcia na pysk. Zajadę się, myślę, z głową, bo nie na śmierć, pójdę z centrum ze dwa przystanki per pedes. Jak się zajeżdżać, to tylko piechotą.
Przystanki. Jeden, dwa, trzy. Zgiełk, pisk tramwajów. koła turkocą po bruku. Cztery, pięć, dziewięć. Trzask drzwi autobusów, mijani ludzie rzucają mi pod nogi bomby z opóźnionym zapłonem, wybuchając śmiechem ranią uszy. Brnę dalej, dalej. Po entym staję na moście. W oddali dachy, po których chodziłam, gdy byłam jeszcze młoda, jakoś latem. Nad nimi blaszane, pomięte chmury. Patrzę na leniwie pełznący nurt rzeki, na stalowe języki liżące betonowa nieckę. Opieram się o barierkę i trzymam zimną poręcz, jakoś się trzymam. W piersiach czuję trzepot i rozdzierający ból. Mój ptak orze dziobem moje wnętrzności. A ja nie mogę nic zrobić, więc patrzę, pocę się na zimno i blednę z bólu. Panta rhei, rzeka i krew, jakie to pretensjonalne, że właśnie teraz. Pełen dramatyzm chwili, he. Rozpinam się i macham skrzydłami swetra, ale jakoś nie odlatuję jeszcze. Ból odpływa w niebyt, odzyskuję oddech, wchłaniam w siebie pot i z powrotem nabieram łyżką na twarz trochę kolorów jesieni. (Pamiętasz, co ma wspólnego łyżka z jesienią? Je się nią).
Idę dalej, ze dwanaście już, rzeka zostaje daleko za mną, przede mną jezioro, w głowie przyjemny przeciąg, a w nogach kilometry. Z szumu samochodów wpadam w szum liści. Powoli zanurzam się w mój szeleszczący świat. Zieleń wybrzmiała tu ostatnią nutą, złoto i brąz dźwięczą szlachetnie. Idę coraz wolniej, bo w kącik oka wpada cud numer jeden. Nade mną błękitne niebo, choć jeszcze przed chwilą były na nim draperie z wilgotnej brudnej waty. Po lewej szum. Jezioro migoce, jednym brzegiem trzyma fason, drugim lustro; przegląda się w nim szpaler znajomych drzew w złocistej koronie wrośniętych w garbaty pagórek przykryty chusteczką z koca w kratę.
Siedzi na wodzie. Ptak-cudak. Pierwszy raz widzę tu kormorana. On pierwszy raz widzi mnie. Stoimy cierpliwie obserwując się wzajemnie, bardzo dokładnie i wnikliwie. Uśmiechamy się, wymieniamy zdawkowe dzień dobry na grosze, on sam na boi, ja sama na brzegu się boję. Dwa czarne samotne ptaki ubabrane w złocie i błękicie.
Zostawiam czarnemu w darze worek problemów, naklejam na niego etykietę ze słów i mówię, rób co chcesz, najlepiej utop.
Lżejsza idę dalej, przechwytuje mnie cieniem klon jawor i zaraz koronuje. A w koronie na mych skroniach miły trzepot piór, maleńkie kropelki spadają z góry i osiadają mi na twarzy. Na gałęzi kołysze się sroka, a nieruchomiejąc zmienia się z nastroszonej szyszki w smukłego eleganta we fraku. Prrrrrysznic, madame! Prrroszę barrrdzo, pokrrrrropię cię jeszcze, bo to takie okrrrropnie fajne.
A ja mam nadzieję, że to jednak tylko woda.
Dziwne te ptaki, dziwaczne spotkania.
Chłonę słońce i wilgoć przez pory skóry, nade mną pojawia się klucz do nieba. Ogromny, gęgający, pięknie uformowany, jak grzebień w błękitnych włosach. Stoję i patrzę na te ptasie pokazy, mkną równiutko, na wschód, jak strzałka na mapie. Pokazują kierunek, bo na zachodzie przecież ciągle bez zmian. Trzeba mi zatem na wschód.
Słońce, kormoran, sroka i klucz. Woda, niebo i powietrze. Wiem, że będzie dobrze, wszystko ma stać się wolne. Powoli. Oddycham.
Staję w lesie, słońce przenika świetlistymi pasmami na ukos między drzewami, aż do wilgotnej ziemi, której wstrzykuje energię na wiosnę. Liście spadają do mych stóp, wirując obłędnie. Zadzieram głowę, tnę nosem złocone niebieskości i wiem co muszę zrobić.
Odpinam sweter, otwieram klatkę. Leć!
Nie wzbija się, nie trzepocze skrzydłami. Patrzę zdziwiona w swoją ciemna czeluść, że nie orzeł, nawet nie sowa. Na ziemię z otwartej piersi wypada mała kolczasta kula. Tupta pod stertę liści i zagrzebuje się w niej.
Wcześniej ktoś w ten sposób wypuścił kormorana, który nurkował w przeszłości i wyławiał ościste ryby.
Chytrą srokę co piekła żywym ogniem i warzyła kaszę.
Pęk kluczy do szczęścia i sukcesu, który nie zakwitł.
Jest mi lekko i nie kłuje.
Kormoran przestanie łowić i rozpruwać żyły.
Srocze łzy wyschną i przestana piec.
Klucze wszystko otworzą.
A kolczasta kula obudzi się wiosną gdzie indziej.
Na wschodzie zmiany.
Przystanki. Jeden, dwa, trzy. Zgiełk, pisk tramwajów. koła turkocą po bruku. Cztery, pięć, dziewięć. Trzask drzwi autobusów, mijani ludzie rzucają mi pod nogi bomby z opóźnionym zapłonem, wybuchając śmiechem ranią uszy. Brnę dalej, dalej. Po entym staję na moście. W oddali dachy, po których chodziłam, gdy byłam jeszcze młoda, jakoś latem. Nad nimi blaszane, pomięte chmury. Patrzę na leniwie pełznący nurt rzeki, na stalowe języki liżące betonowa nieckę. Opieram się o barierkę i trzymam zimną poręcz, jakoś się trzymam. W piersiach czuję trzepot i rozdzierający ból. Mój ptak orze dziobem moje wnętrzności. A ja nie mogę nic zrobić, więc patrzę, pocę się na zimno i blednę z bólu. Panta rhei, rzeka i krew, jakie to pretensjonalne, że właśnie teraz. Pełen dramatyzm chwili, he. Rozpinam się i macham skrzydłami swetra, ale jakoś nie odlatuję jeszcze. Ból odpływa w niebyt, odzyskuję oddech, wchłaniam w siebie pot i z powrotem nabieram łyżką na twarz trochę kolorów jesieni. (Pamiętasz, co ma wspólnego łyżka z jesienią? Je się nią).
Idę dalej, ze dwanaście już, rzeka zostaje daleko za mną, przede mną jezioro, w głowie przyjemny przeciąg, a w nogach kilometry. Z szumu samochodów wpadam w szum liści. Powoli zanurzam się w mój szeleszczący świat. Zieleń wybrzmiała tu ostatnią nutą, złoto i brąz dźwięczą szlachetnie. Idę coraz wolniej, bo w kącik oka wpada cud numer jeden. Nade mną błękitne niebo, choć jeszcze przed chwilą były na nim draperie z wilgotnej brudnej waty. Po lewej szum. Jezioro migoce, jednym brzegiem trzyma fason, drugim lustro; przegląda się w nim szpaler znajomych drzew w złocistej koronie wrośniętych w garbaty pagórek przykryty chusteczką z koca w kratę.
Siedzi na wodzie. Ptak-cudak. Pierwszy raz widzę tu kormorana. On pierwszy raz widzi mnie. Stoimy cierpliwie obserwując się wzajemnie, bardzo dokładnie i wnikliwie. Uśmiechamy się, wymieniamy zdawkowe dzień dobry na grosze, on sam na boi, ja sama na brzegu się boję. Dwa czarne samotne ptaki ubabrane w złocie i błękicie.
Zostawiam czarnemu w darze worek problemów, naklejam na niego etykietę ze słów i mówię, rób co chcesz, najlepiej utop.
Lżejsza idę dalej, przechwytuje mnie cieniem klon jawor i zaraz koronuje. A w koronie na mych skroniach miły trzepot piór, maleńkie kropelki spadają z góry i osiadają mi na twarzy. Na gałęzi kołysze się sroka, a nieruchomiejąc zmienia się z nastroszonej szyszki w smukłego eleganta we fraku. Prrrrrysznic, madame! Prrroszę barrrdzo, pokrrrrropię cię jeszcze, bo to takie okrrrropnie fajne.
A ja mam nadzieję, że to jednak tylko woda.
Dziwne te ptaki, dziwaczne spotkania.
Chłonę słońce i wilgoć przez pory skóry, nade mną pojawia się klucz do nieba. Ogromny, gęgający, pięknie uformowany, jak grzebień w błękitnych włosach. Stoję i patrzę na te ptasie pokazy, mkną równiutko, na wschód, jak strzałka na mapie. Pokazują kierunek, bo na zachodzie przecież ciągle bez zmian. Trzeba mi zatem na wschód.
Słońce, kormoran, sroka i klucz. Woda, niebo i powietrze. Wiem, że będzie dobrze, wszystko ma stać się wolne. Powoli. Oddycham.
Staję w lesie, słońce przenika świetlistymi pasmami na ukos między drzewami, aż do wilgotnej ziemi, której wstrzykuje energię na wiosnę. Liście spadają do mych stóp, wirując obłędnie. Zadzieram głowę, tnę nosem złocone niebieskości i wiem co muszę zrobić.
Odpinam sweter, otwieram klatkę. Leć!
Nie wzbija się, nie trzepocze skrzydłami. Patrzę zdziwiona w swoją ciemna czeluść, że nie orzeł, nawet nie sowa. Na ziemię z otwartej piersi wypada mała kolczasta kula. Tupta pod stertę liści i zagrzebuje się w niej.
Wcześniej ktoś w ten sposób wypuścił kormorana, który nurkował w przeszłości i wyławiał ościste ryby.
Chytrą srokę co piekła żywym ogniem i warzyła kaszę.
Pęk kluczy do szczęścia i sukcesu, który nie zakwitł.
Jest mi lekko i nie kłuje.
Kormoran przestanie łowić i rozpruwać żyły.
Srocze łzy wyschną i przestana piec.
Klucze wszystko otworzą.
A kolczasta kula obudzi się wiosną gdzie indziej.
Na wschodzie zmiany.
Ależ jeśli ktoś nie mieszka w tym samym mieście co Ty, to nie wie, że Ty przeszłaś dystans jak z tond do tam tond, a nawet jeszcze dalszy!!! Maraton spacerny! I jeszcze byłaś w stanie podziwiać przyrodę!? To się nazywa przyrodofil!
OdpowiedzUsuńBardzo lubię łazić. Bardzo lubię przyrodę. A tu się splotły dwie przyjemności.
UsuńUmiesz rozpoznawać głosy ptaków? Zastanów się nad odpowiedzią i przemyśl wszystkie konsekwencje. ;-)
UsuńNa szczęście udaję, że rozumiem, co do mnie gadają. Z blaszkodziobych nie odróżnię mandarynki od lodówki, ale łabędzia krzykliwego od niemego - pokusiłabym się. Ale rozumiem, że Ty z nimi za pan brat? Zazdro!
UsuńIdę podumać nad tym w kąciku.
Cóż... Właśnie szukam kogoś, kto mógłby mnie nauczyć rozpoznawać po dźwięku kukułkę od bociana i inne takie...
UsuńZnam takiego! Nazywa się Google. Sama szukałam co mi w drzewie przed domem piplocze wiosną i zaspokoiłam się wiadomością, że drozd śpiewak. Z ptaków jestem kiepska!
UsuńAle możemy się nad problemem i filiżanką, herbaty pochylić :)
UsuńTak.
UsuńPochylić się. Dobre słowo.
Musimy. Drugie dobre słowo.
Pandemonia, od nowego tygodnia się pochylamy! Musimy!!! :-)
Oby nam krzyże to udźwignęły :)
UsuńPochylam się właśnie nad Szymborską "Błysk rewolwru" i pijemy herbatkę :P
Ożeż! Ależ to poetyckie było! ❤
OdpowiedzUsuńTaki czas, Krusz. ♥
UsuńNie pisz już więcej, proszę ...
OdpowiedzUsuńNie czytaj, anonimowy :)
UsuńKiepskie pisanie przypomina chodzenie po chodniku w brudnym ubraniu. Niby nic, a jednak może to budzić co u wrażliwszych przechodniów pewien niesmak, wywoływać jakiś dysonans. Można oczywiście odwrócić wzrok, lecz brud pozostaje. Bez pralki się nie obejdzie ;)
OdpowiedzUsuńWidzę, że nie odpuszczasz. Hejtujesz u Margarithes, u Diabła w buraczkach, u mnie.
UsuńNie musisz czytać, literatura nie jest dla wszystkich, ktoś musi zajmować się praniem. A, że to, co piszę, porusza - to dla mnie komplement, o to właśnie w pisaniu chodzi. Skorpion w rosole, to blog literacki, nie pamiętniczek. Piszę zawodowo, więc pozostaje ci to albo zaakceptować, albo mnie porzucić, z mojej strony bez żalu.
Znalazłaś się Skorpionie w doborowym towarzystwie hejtowanych. To komplement, choć niezamierzony.
UsuńTak, ponoć tylko dobre blogi mają swojego hejtera :)
UsuńA mnie utrzymuje fantastyczna myśl w doskonałym nastroju. Prokurator, z którym w Polsce zrozmawiałam poradził mi żebym zbierała te wpisy i IP jeszcze przez kilka miesięcy i wtedy sąd zasądzi takie zadośćuczynienie, że te codzienne znoszenie nękania ma jakieś światło w tunelu, a już doszłam tak daleko w tym gromadzeniu, nawet mam adres i obejrzałam sobie w gogle Maps mieszkanie typa, które komornik niedługo zlicytuje.
UsuńLudzie myślą, że są anonimowi w sieci, a tak nie jest. Czas to sobie w końcu uświadomić.
UsuńNie ma anonimowości, dzisiaj każde urządzenie jest do wytropienia i ustawa PiS, która wydawała mi się absurdalna,to odszyfrowanie IP, ułatwiła życie policji w namierzaniu stalkerów. Na początku brałam, to na śmiech ale ostatnio napisała do mnie jedna z pisarek, która wyszła z sądu. Dwie sprawy: z urzędu i prywatna o zadośćuczynienie. Pomyślnie i sprawnie zakończone. Nawet jak sprawca nie pojawi się w sądzie zapada wyrok. I aż trudno uwierzyć, że coś tak dobrego wyszło od PiS
UsuńKolczasta kulka jak sie obudzi, jeszcze wszystkich zaskoczy ze szczeki opadna! Ja to wiem.
OdpowiedzUsuńBuziaki w oba poliki :* :*
Tak, Diable, dokładnie tak! :)
UsuńBuziaki! :*
Zazdroszczę Ci tego szumu liści...
OdpowiedzUsuńMałgosiu, zapakuję Ci trochę w woreczki foliowe i wyślę!
UsuńU mnie tego dostatek, mimo, że mieszkam w mieście, to jak na wyspie. Ptaki w karmniku, raksie jabłuszka na drzewie, kominek, złoto za oknem. Wszystko wysyłam paczką z całusami!
rajskie :))))))))) Ale raksie też zapakuję ;)
Usuńooo i rajskie :) Pięknie tam masz :) dziekuję!
UsuńOch, fajnie jest się tak powłóczyć niespiesznie, oderwać wzrok od trotuaru i WIDZIEĆ naokoło :)
OdpowiedzUsuńNiom. Podniosłam na chwilkę wzrok znad nosków butów i o. Przed nosem właściwym okulary, a 5cm za nimi świat. Też się zdziwiłam, że istnieje :)
UsuńWiesz, Skorpionie...ja też chodzę:-) Fajne, oczyszczające uczucie. A na zachodzie bez zmian.
OdpowiedzUsuńFajnie, że jeszcze są na świecie ludzie, którym nie zanikły kończyny. Odkrywam z zachwytem takie, w końcu samotne, szwendanie. Trochę późno mi ogon odpada i wyłażę na ląd. Ale to ewolucja, więc teraz czekam na skrzydła, by finalnie stanąć na dwóch łapach.
Usuńa wiesz ja po raz pierwszy odkąd się rozsiedliśmy na naszej wsi
OdpowiedzUsuńnie widziałam lata a teraz kolory jesieni piękne,jak to u nas, widzę tylko z okien...i tęskno mi i głupio przed sobą i moją suką...każdy wolny moment wykorzystuję na sprzątanie, malowanie...ble ble ble
Teatralna, bo jest czas na remont i przeglądanie się w kafelkach, jest czas na siedzenie w wannie i kontemplację rowków na skórze, jest czas na bycie wewnątrz i na zewnątrz. I ładnie, że nie wszyscy naraz siedzą w wannie, albo że nie łażą równocześnie wokół jeziora.
UsuńMaluj, ciesz się! Pory roku są, o dzięki, bogowie, cykliczne! :*
))))) no to mi ulżyło, bo nie można odmówić temu myśleniu logiki )))) tylko jeszcze wyślę do Ciebie moje suczysko, to jej wyjaśnisz, dlaczego pani stała się obmierzłym kłamczuchem i leniwą pipą...
UsuńPakuj ją i wysyłaj! Mój kot drży z niecierpliwości :)
Usuńniech żyją ptaki-cudaki! :)
OdpowiedzUsuńteż dzisiaj chodziłem i też się fizycznie zajechałem - myślałem , że jeszcze jakiegoś grzybka znajdę. W sumie znalazłem całkiem sporo, ale nie takich jak trzeba. Za to były bardzo ładne. Takie jak trzeba były tylko cztery malutkie...
Niech żyją, niech żyją, niech żyje Dudi! :)
UsuńPonoć do barszczu wystarczą tylko dwa? Czy jak to było? :) A reszta grzybów wypełniła Cię estetycznie, jak sądzę?
Co za beztalencie z tego skorpiona! fuj, kto czyta takie wypociny? Chyba tylko dewianci i zbokole.
Usuńi ty wśród nich, anonimowy, trafnie się na koniec określiłeś :)
UsuńTak bym skomentowała, gdybyś nie obraził moich Czytelników. Ponieważ jednak to zrobiłeś, a na moim blogu takie zachowanie jest niedopuszczalne - nie będę go tolerować. Wszystkie twoje komentarze będę usuwać.