Dzisiaj jeszcze urodzinowo, dajcie kobiecie się radować, tak rzadko ma
okazję. Lwia część z Was teraz rysuje sobie kółko na czole palcem,
łyżką, czy pisakiem permanentnym. Ale, gdy tylko przeczytacie poniższe akapity, zaraz pobiegniecie w kazamaty klęczeć
na grochu i szorować ślad na czole pumeksem i piaskiem z wycieraczki. A
to wszystko, gdy usłyszycie o prezentach, które robi mi Małż.
Oto historia
prezentów - wrrrrrróć! Liczba mnoga to zbyt śmiałe posunięcie.
Posłuchajcie:
W zamierzchłym, pokrytym pajęczyną i szarością barchanów, XX wieku, u progu kapitalizmu, kiedy to królowały dyskietki wielkości talerzyka deserowego i system operacyjny DOS, spotkali się ONI. Czyli MY. Małż w nieco zmechaconym, tureckim, bogato zdobionym wzorami, sweterku i pseudo rogowych okularach na pół twarzy. I ja. Tego. Eee. No, ja. Trochę czasu ze sobą spędzili i teraz, trawiona przez Alzheimera, nie pomnę, cóż to była za okazja, ale w dniu mego święta, na me smukłe dłonie, został złożony w darze prezent nad prezenty...mianowicie... achtung! Obrus plamoodporny! Łał. Powiem tylko, że nie byliśmy jeszcze skuci złotymi kajdanami i nie prowadziliśmy wspólnego gospodarstwa domowego, co usprawiedliwiałoby tak intymny podarunek. Prezent został przyjęty z godnością i co tu kryć, z konsternacją godną Prima Aprilis. Wszystko bowiem, prócz daty, na to wskazywało. No nic, pomyślałam, młody, zagubiony, pewnie powaliła go moja uroda i oślepiła miłość. Raz można wybaczyć.
Raz tak, ale nie dwa!
Ziemia bowiem nie zdążyła jeszcze nawet połowicznie obrócić się dookoła Słońca, gdy w kalendarzu kur zapiał, że oto wybiła godzina mojego kolejnego święta. I gdybyśmy mieli teraz tę mądrość i doświadczenie narodów, którą dysponujemy po latach, moglibyśmy tylko na kurze poprzestać, choćby z rożna. Prezent, który tym razem otrzymałam, przeszedł do historii, kładąc się smugą na naszym narzeczeńskim, a później małżeńskim życiu oraz tworząc rozpadlinę w pożyciu, którą zasypało dopiero kwiecie >>eustom. W ręce me miał nieszczęście trafić pakuneczek. Ważył niewiele, kształt miał nieregularny i frapujący. Mogło być tam wszystko. I, zaprawdę, powiadam Wam, wszystko byłoby lepsze od tego, co czyhało na mnie spętane papierem ozdobnym.
Papier litościwie skrywał wytwór szalonego Chińczyka w ostatniej fazie zatrucia się atrapą fistaszków z Shenzhen. Gdy ucichły szelesty i sapanie towarzyszące walce z opakowaniem, opadły kurz i emocje niepewności, nastąpiła niezręczna cisza. Ciśnienie zaczęło unosić mnie nad tapczanem, falbanki mej sukienki drżały wzburzane podskórnymi rzekami adrenaliny, na me lico wypłynął hipertensyjny rumieniec. Wzrok mój bowiem padł na plastikowo-srebrną konstrukcję nieodparcie przypominającą kopernikowskie astrolabium. Na przeciwległych jego końcach kiwały się smętnie dwa plastikowe niebieskie delfinki, którym w wyniku harakiri wystawały z trzewi fragmenty konstrukcji. Delfinki dyndały naprzemiennie nad, jak mniemam, piłką, która była krwawym zlepkiem polietylenowego snu wspomnianego Chińczyka. Delfinki dyndały rytmicznie, za oknem ptaki stanęły w locie, zegary takoż, świat zamarł w szoku pourazowym.
Po, jak mniemam, stuleciu wlepiłam oczy w Małża z niemym pytaniem wypisanym w modrych tęczówkach i z drżącym w interwałach podbródkiem: CO?! Pal licho CO, ale DLACZEGO?!
Doprawdy, nie wiem co kierowało rozumem Małża przy zakupie tego kuriozum? Co mu przysłoniło jasny ogląd sytuacji? Dlaczego nie zadziałał instynkt samozachowawczy i atawistyczne mechanizmy samoobrony? I wreszcie: jak ciężkie miał dzieciństwo? Jakże krętymi ścieżynami chadza rozum męski!? I jakże jest krótkowzroczny i destrukcyjny!
I pech chciał, że nieme pytanie zostało wypowiedziane. Małż bąknął , że można delfinki osadzić kiedyś na kominku, dając naszemu związkowi jeszcze cień szansy. Ja, że owszem, ale wolałabym je osadzić bezpośrednio na palenisku, zraszając hojnie benzyną. I w tym momencie poziom stresu u Małża osiągnął czerwoną kreskę tuż nad oczami. Zdawało mi się, że wyszedł z lekka nadąsany.
I pech chciał, że nieme pytanie zostało wypowiedziane. Małż bąknął , że można delfinki osadzić kiedyś na kominku, dając naszemu związkowi jeszcze cień szansy. Ja, że owszem, ale wolałabym je osadzić bezpośrednio na palenisku, zraszając hojnie benzyną. I w tym momencie poziom stresu u Małża osiągnął czerwoną kreskę tuż nad oczami. Zdawało mi się, że wyszedł z lekka nadąsany.
Duchy delfinków wyjąc, snują się za nami pokutnie od 17 lat. Albowiem od tej pory Małż przestał mi ze strachu przed szykaną samodzielnie kupować jakiekolwiek prezenty.
O wy, panny młode, o wy, narzeczone, w imię przyszłości warto czasem ugryźć się w jęzor, a potem po kryjomu zutylizować dary waszych mężczyzn, pod osłoną nocy zdeponować je w piwnicznej izbie lub od razu zakopać pod fundamentami muzeum kuriozów. A ja? Cóż ja, prawda wymaga poświęceń. Oraz asertywność.
Dlatego eustomy, pokonując tamę 17 lat, spowodowały u mnie erupcję rzeki endorfin. Chociaż i tego roku delfinki zostały oczywiście wskrzeszone wspomnieniem, no ale każda rodzina ma swoje tradycje. My kilka razy w roku czyścimy glony w delfinarium.
Niestetyż, psiajucha, kwiecie nazajutrz zwiesiło smętnie łby, ja również, gdyż zawalił mi się troszkę kręgosłup. Zemsta delfinków, jak nic!
Zostawię pole dla popisu wyobraźni Czytelnika w zakresie ssaków morskich, a zapodam coś równie odrażającego. Oto co dnia 11.10.2014 zostało znalezione w pobliżu domku dla owadów. Zaznaczę, że pięknie lśniło w październikowym słońcu w trawie i tym przyciągnęło uwagę łasego na skarby Mima. Chociaż pierwotnie myślał, że to mieniący się w promieniach mocz. W kapsułkach.
W środku liścia czai się rodzic tego pomiotu - pomrów. |
Dobrze, że nie łyknęłam myląc z Vit A+E! |
O odróżnieniu od rodzica, potomstwo ma całkiem przyjemny interfejs. A już myślałam, że Ci sprezentowano w ekstraordynaryjnym opakowaniu kolczyki, czy cóś :)))
OdpowiedzUsuń(I wtedy coś sobie przypomniałam... oł szit!)
Że co? Że w tym roku zrobi mi tylko dziurki?
UsuńA nie masz?
UsuńMam, ale kto bogatemu zabroni więcej?
UsuńPandeMonia,
OdpowiedzUsuńprzecież to są/były IDEALNE prezenty dla ciebie! Co można dać osobie z takim poczuciem komizmu, żeby nie wyjść na palanta?? Chińskie delfinki! :D
No nie wiem. Mydełko? Bilet do teatru? Kwiatek? Diamenty?
UsuńOdczytałam Twój post Prezesu ku przestrodze :D
OdpowiedzUsuńPrawdziwa panna roztropna!
UsuńOby nie popadł w nerwicę.
Delfinki o obrus plamoodporny... No miodzio dary, miodzio! Ale mogłabym Cie pobić. Ja na walentynki kiedyś dostałam... uwaga... blaszkę (taką zwykła blaszkę) z wybitym na niej moim imieniem i nazwiskiem. Przekaż to Małżowi. Niech się zawstydzi i wie, że można mocniej po bandzie pojechać. :)
OdpowiedzUsuńO nieśmiertelnik chodzi? To się nazywa miłość po grób! Gdyby nagle, nie daj Boże zawalił się Twój blok i połowa królestwa, a zwłoki będą niemożliwe do identyfikacji organoleptycznie, ta blaszka pomoże Cię wyłowić z tłumu bezimiennych.
UsuńNawet nie muszę Małża pytać o wrażenia i opinie. On by mi dal również taką blaszkę, ale ze SWOIMI danymi.
Nie, nie! Nie o nieśmiertelnik chodzi, a o ZWYKŁY kawałek blaszki, który wymiarami jest nieco większy od paczki fajek. :)
UsuńHm, to może to była wizytówka na Twoje dyrektorskie drzwi?
UsuńZawsze możesz doczepić rączkę i używać jako łopatki do naleśników. ;)
Haha! Jak dobrze, że jesteś... Widzisz, miałam w planach zakup takiej łopatki i zaoszczędziłam dzięki Tobie na pół książki z drugiej ręki. :D Dziękuję! :D
UsuńDelfinki i obrus plamoodporny...*
OdpowiedzUsuńZawsze można dostać łuskę. Taką od naboju do karabinu. W moim przypadku okazała się godnym zastępstwem pierścionka zaręczynowego, aż do dnia ślubu nosiłam ją na nadgarstku jako bransoletkę.
OdpowiedzUsuńAlbo jesteś krasnoludkiem, albo to łuska od moździerza :) Ale pomysł zacny. Swojego czasu nosiłam na szyi ząb :)
UsuńCzyj? Zdobycz wojenna?
UsuńTak, wojenna - ósemka Małża!
UsuńA naprawdę to właśnie nie pomnę dokładnie czyj. Jakiegoś ssaka morskiego. Foki czy morsa małego. Dostałam od wujka marynarza, podobnież jak chmarę krabów, która łazi w mej łazience.
Oddać żonie ósemkę to nawet logiczne - takie pomnażanie mądrości na mądrości ;)
UsuńŻona sama wyrwała. Ale z pustego i Salomon, prawda. ;)
UsuńCuś podobnego, choć już nie pomnę, delfinki, czy jakoweś rybki od wielbiciela lat temu parę otrzymało me dziecię. Wielbiciel ów przeszedł do historii, do czego w stopniu niebagatelnym przyczyniło się owo kuriozalne, z tęczowego plastiku wykonane "cudo".
OdpowiedzUsuńI jak tu człek licho wypada moralnie - miast docenić serce młodziana, dziecię me kiczu pozbyło się bezlitośnie.
Radzę więc, traktuj delfinki z należnym pietyzmem, niczym wiekuisty corpus delicti:).
Aaaaa! Errato, ten corpus już został podwójnie zdekapitowany wieki temu. Nie pomnę dokładnie jak delfinki skończyły żywot, ale obrońcy zwierząt mogą odsapnąć. To była gwałtowna i szybka śmierć.
UsuńAle prawdą jest - kto daje takie prezenty, zostaje w pamięci obdarowanego na wieki wieków!
Ale delfinki zutylizowałaś, czy oddałaś w dobre ręce teściowej?
OdpowiedzUsuńMój umysł wyparł dalsze dzieje tego hojnego daru. A ja dar z domu :)
UsuńA ja myślałam, że moja patelnia wymiata. Idę na koniec ogonka.
OdpowiedzUsuńTeraz zaczynam żałować, ze wywaliłam delfinki. Zamieniłabym się z Tobą na patelnię!
UsuńZamienilabym sie z wami na spodnice w rozmiarze XS. Alem ja wymienila na inna i w innym rozmiarze, gdyz przytomnie Norweski zachowal bon zakupowy :-)
OdpowiedzUsuńKaczko, dostać spódnicę w tym rozmiarze, to największa przyjemność i zaszczyt, a wręcz pochlebstwo i kosz komplementów! Brawa dla Norweskiego!
UsuńMałż z pewnością przytargałby namiot wielkości XXL.
Pewnego razu dostałam... hmmm wzmacniacz. Po ślubie. Wcześniej mąż był romantyczny i pewnie to go tak ośmieliło- nie skrytykowałam go :)
OdpowiedzUsuńO, nareszcie, obok patelni, coś praktycznego! Czyli mąż rokował, prosz, doczekałaś się! W tym roku wzmacniacz, za rok kabelek, a za dwa, kto wie? Może nawet kasetę magnetofonową?
UsuńŻałuję mych szykan! Może teraz miałabym basen? I to nie pod łóżkiem?
Albo i samo łóżko na pilota na 50 rocznicę ślubu :D
UsuńTo niemożliwe! Ludzie tak długo nie żyją razem! Powiedz, że to nieprawda! ;)
UsuńHa, ha, jak chyba była bardziej ostrożna (a podatna jestem na zniechęcnia) i dałam narzeczonemu do zrozumienia, że prezentami nie musi się przejmować za bardzo, a pierścionek zaręczynowy to raczej bym sobie wolała sama wybrać (na szczęście się zgodził, bo ja mam specyficzny gust i cyrkonie mogłby by potężnie zachwiać naszym związkiem :)))
OdpowiedzUsuńAczkolwiek muszę przyznać, że byłam chyba zbyt zapobiegawcza, bo wszystkie jego prezenty były jak do tej pory całkiem fajne :)
Fidrygauko, ja też SAMA wybierałam pierścionek zaręczynowy. Co więcej, ha! Dokładnie przewidziałam, że podaruje mi go w Rogalinie pod wiekowym dębem Lech. Szłam i szłam i zekałam i czekałam, myślałam sobie, no dalej człowieku, bo jak dojdziemy do furtki to już po romantycznym spacerku. I, że cholera, zaraz się rząd ławek skończy i co, tak w szczerym polu przyklęknie, czy jak. Zawsze w takich chwilach mój mózg generuje jakieś idiotyczne wizje.
UsuńA ja bym w końcu COŚ chciała dostać od własnego męża! Niestety, delfinki przeorały nasz związek aż do wrażliwego korzenia Małża.
Generalnie kupuje sobie sama. I zawsze się cieszę! :D
Mój pogrywa w bezpiecznej strefie (czyt. kosmetyki i inne gadżety pielęgnacyjne typu etui do manicure) - ale zawsze wysokiej jakości, więc też się cieszę :)
UsuńMój się oświadczył na pierwszej randce, więc siłą rzeczy pierścionka nie miał, bo (jak może pamiętasz z opowieści o Walentym) spotkaliśmy się przypadkiem na ulicy. Aż tak zapobiegawczy (i pełen wiary w cuda) chyba by nie był :)))
Prezenty, prezentami, ale grunt, że Małż zmieścił się Twoich ramach czasowych, bo ... jest dość wdzięcznym bohaterem tego bloga :)))
Strefa rzeczywiście bezpieczna. Niestety, wbiłam Mu pięciokilowym młotem w głowę, że antyperspirant kupuje się bez okazji i żeby wyszedł poza strefę komfortu. Zobaczymy co dalej, może w kolejnej dwudziestolatce coś mu drgnie w majtasach.
UsuńMałż w blogu jest filtratem. Nie jest to pewnie obraz obiektywny, bo przetrawiony przez moją szarą papkę. No ale herbatka ziołowa z Małża i prądu może nie taka zła? Ja ją piję tyle lat i żyję. :)