Miało być o robalach, ale nie będzie, bo może Wam się już przejadły? Będzie w takim razie o czymś innym.
Stał się oto cud i pojechaliśmy w zielone, daleeeeeko, daleeeeeko, za siódmą górę. Mim, Mat, Mama z Koleżanką i ja. No, może zajechaliśmy nie aż tak daleko, ale fakt faktem, że dojechaliśmy na pogranicze Wielkopolskiego Parku Narodowego, gdzie mamy kawałek naszej planety na wyłączność. Na górze kilka tysięcy metrów własnego nieba, pod nogami analogicznie tyle samo chwastów, a przed furtką rząd wierzb niepłaczących, szuwary, pole, o tej porze ogolone na jeża, a za nim jezioro, po którym będąc małą szczerbatą dziewczynką pływałam z bratem żaglówką albo i wpław.
Jezioro to, jak większość jezior na tym terenie to akwen polodowcowy, w którym znajdowałam tony muszelek. Ale nie takich zwykłych, nie. Muszelki były bowiem skamieniałe. Mieliśmy kilogramy skamieniałości, ach, gdybyż zachowały się do dziś, bylibyśmy chyba obrzydliwie bogaci, co? A tak to pozostaje grać w totka.
Ale nie będę opisywać co robiliśmy w chwaściorach, bo to raczej nudne, no, z wyjątkiem zabaw Mata i Mima, którzy to rzucali mirabelkami do celu. Celem była srebrna strzała mamy, japoński cud motoryzacji z przełomu wieków. W zasadzie zarówno gabarytami jak i kolorem przypominała finalnie słoik dżemu mirabelkowego.
Wcisnęliśmy się do niego ponownie, a nasze pięć ciał wypełniło szczelnie przestrzeń strzały (ach, jaki smaczny zlepek szczprzstrz!). Jechaliśmy, jechaliśmy, wieczór wciskał się do środka przez wywietrzniki, oddechy uciekały przez uchylone okienka, kolana kłuły w brody, a brody kłuły kolana (Mat, nie dość, że produkuje więcej testosteronu ode mnie, to już mnie przerósł! Ma 173cm wzrostu i nie widać końca tej tendencji). No i pech i Mat chcieli, żeby odebrać po drodze zdjęcia. Stanęliśmy więc na parkingu, Mat poleciał na skrzydłach euforii po swoje foty, a ja i Mama wysiadłyśmy powdychać pełną piersią świeże spaliny miasta. Położyłam bukiet kwiecia od Mima na dachu, żeby nie trzymać go ciągle w dłoni. Wiecie, ręka się poci, łodygi też, nic przyjemnego ściskać taką zieleninę. Kładąc je na dachu nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że kładę je jak na pięcioosobowym grobowcu, tylko, że wewnątrz Mim i Koleżanka bardzo żywotnie deliberują.
- Zapomnisz o nich - beznamiętnie zauważa Mama.
- Ależ skądże, specjalnie położyłam je w tak widocznym miejscu, żeby nie zapomnieć.
- Ze straszykami było to samo, przypominam - Mama ziewnęła przeciągle.
Zacukałam się z lekka. Hmmmm, serio? Zamordowałam straszyki w tak perwersyjny sposób? Błogosławiona sklerozo i Ty, święty Alzheimerze!
No, Mat, długonoga gazela, powrócił. Pakujemy wszystko i wszystkich do srebrnej strzały i wyruszamy.
Jedziemy sobie dostojnie, aż tu nagle na drugich światłach młodzieniec obok wykonuje bulwersujące ruchy prawicą, i patrzy na mnie uśmiechając się lubieżnie. No co za facet! Oczywiście uśmiecham się do niego również. Tylko co to za nieprzyzwoite ruchy? Aaaa, że mam okno otworzyć. Nono. Szkoda.
- Proszę głośniej, młodzieńcze!
- No to kwiatki spadły, mówię, ale dopiero niedawno!
Psiakrwia. A to nawet nie Boże Ciało. No i mamy proroka w rodzinie.
Jako, że brak fotografii ilustrującej zdarzenie, a to wysoce z nim koreluje, pokazuję Wam z czego wiosną zrobiłam cukier fiołkowy.
.
No to może następnym razem będzie już wyłącznie o robalach, co?
Chcemy o robalach!
OdpowiedzUsuńJarecka, widzi mi się Twój aplauz na czele tłumów!
UsuńNie robiłaś zdjęć aparatem przyczepionym do wystającego z okna rozsuwanego patyka? ;-)
OdpowiedzUsuńMoja prastara nokia chyba nie umie tych sztuczek z patykiem :) Ale spróbuję przywiązać ją do szczotki, może coś się z niej wykrzesze.
UsuńSkorpionie, jak będziesz w ten sposób z niej krzesała, nie omieszkaj tego sfilmować - będzie to megahit internetu:)
UsuńO tak, ja tez poprosze :D
UsuńA do czego jest potrzebny cukier fijolkowy?
Sfilmuję żelazkiem! Adamie, a jak się zamieszcza filmiki w necie? Wprasowuje się?
UsuńDopsz, Diable. Ach, rozerwą mnie!
UsuńNo, cukier fijołkowy umaja ciasteczka. Tylko, ze ja nie piekę ciasteczek. Ale całkiem ładnie prezentuje się saute na półce :)
Tak Skorpionie, wprasowuje się je w YouTube:)
UsuńWiedziałam! Jestem ninją Internetów! Normalnie zaraz popadnę w samouwielbienie i będziesz musiał pisać posty ku mojej czci i cnocie! I mądrości, i pomysłowości, i...
UsuńNo doobra, wystarczy, że mi powiesz gdzie żelazko ma wejście usb, bo chcę filmik wprasować.
... i cnocie... Żebym to ja wiedział - nigdy nie wprasowywałem filmików w internet. Jest jednak proste wyjście z tej patowej, zdałoby się, sytuacji. Należy wymienić wiekową Nokię na jakiegoś smartfona. Korzyści całe mnóstwo: prócz lansu również możliwość nagrywania filmików i wpuszczania ich w net ku radości gawiedzi:))))
UsuńCnót mam w bród!
UsuńE, smartfona nie chcę z premedytacją. Jakoś jeszcze nie dojrzałam do tej decyzji. Bronię ostatnich bastionów hipsterstwa XX wieku i resztek prywatności.
Adamie, ja myślę, że satelity i światłowody nie udźwignęłyby moich filmików. Wyobrażasz sobie moje opowieści na żywo? No i to bardzo groźne mówić do żelazka.
A'propos - sprawdziłam. Wyobraź sobie, że żelazko nie ma wejścia usb. Okazuje się, że działa wyłącznie na bluetooth!
Nie ma wejścia usb? No popatrz Skorpionie, jak to człek się edukuje całe życie. Nie ma usb...
UsuńTeż się nie mogę otrząsnąć.
UsuńPrzejechałam pół Wrocławia z psim kocem na dachu. Kocyk był poskładany w estetyczną kostkę, a ja jestem fenomenalnym kierowcą, bo nie tylko nie spadł, ale nawet się nie przemieścił. O czym poinformował mnie starszy pan jadący za mną, który zafascynowany oglądał to zjawisko, obstawiając na każdych światłach, że jednak spadnie.
OdpowiedzUsuńPewien młodzian już takim spokojnym kierowcą nie jest, bo ruszył z kopyta rozsypując za sobą deszcz widelców :) Pakowała się do samochodu para młodych ludzi w kompletnym amoku na jakąś większą imprezę. Na dachu postawili koszyk ze sztućcami na jakieś 30-40 osób. W końcu wsiedli i ruszyli z piskiem opon, siejąc na boki głównie widelcami. Byli tak zaaferowani i tak się spieszyli, że pomimo hałasu oraz naszych - moich sąsiadów i moich - wrzasków i pościgu się nie zatrzymali. Co sąsiad filozoficznie skwitował, że plastykowe sztućce sobie dokupią na każdej stacji benzynowej :)
Także wiesz, kwiaty przynajmniej spadały cicho i miękko, nie czyniąc szkód w nawierzchni i masce samochodu za Wami :D
U mnie skromniutko. Puszka z kukurydzą. W niej był tylko jeden widelec. No i się zatrzymałam, bo huk spadającej z dachu puszki przypominał atak artyleryjski... Resztek kukurydzy nie pozbierałam. Niniejszym przepraszam ;-)
UsuńPatrz, Psie, jeszcze nie dojechali na wesele, a już sztućce latały!
UsuńAle kocyk był z lokatorem? Może ów starszy pan siłą wzroku zatrzymywał kota na dachu? Ach, wiatr rozdmuchiwał mu futro, a pazury orały dach w pięciolinie!
Kwiaty nie były związane i leciały w kolejności procesyjnej: róże, nawłoć, groszki pachnące, złotlin japoński i cmentarne liście paprotek...
Kalino, skromniutko, fakt. Ale grabiami ciężko wybiera się kukurydzę z puszki.
UsuńMonia, to był psi kocyk. Z czasów kiedy królował Fox. Wyżeł, waga 36 kg. Nigdy go nie próbowałam odstawić na dach samochodu. Może szkoda. No cóż. Pewnie dużo straciłam, i ja i on... ;)
UsuńDeszcz sztućców niczym ogon komety za mknącym samochodem. To był widok! Do dziś zastanawia mnie, co zrobili na miejscu. Jedli palcami? I dlaczego nie zatrzymał ich hałas i nasze wrzaski? A może się przestraszyli stada wrzeszczących i machających wariatów?
A psi się różni od kociego? Ale fakt, Foxa byłoby trudniej w nim zapodziać i to jeszcze na dachu. Kot jest mały i się maskuje.
UsuńA może, mając na uwadze teorię względności Einsteina, uważali, że to wy w nich rzucacie?! Też bym zwiewała, paląc gumę!
Czort wie, co sobie myśleli. Ale ja to bym chciała tak jechać za Wami i być dosłownie obsypywana tymi kwiatami. Byłaby to miła odmiana dla substancji, które najczęściej lądują na przedniej szybie w czasie jazdy na dalsze odległości - błoto lub szuter spod kół ciężarówek, opcjonalnie ptasie guano, bo akurat zahaczymy o przelot napasionych gęsi, które właśnie zerwały się z żerowiska. Przeżyłam raz zrzut czapli. O matko! Cud, że szyba wytrzymała :D
UsuńJa też lekko zazdroszczę tym za nami.
UsuńAle zrzut czapli, czy zrzut z czapli? Bo jak czapli, to ja nie jadłam jeszcze czapli.
Kiedyś, ze sto lat temu, kiedy jeździliśmy Ładą Sputnik (pisane cyrylicą) ściągniętą z Białorusi, potrąciliśmy zająca, ale byłam tak przerażona, że chyba by mi nie przeszedł przez gardło.
Zrzut dokonany przez czaplę, czyli z czapli... Mam podstawy sądzić,że bydle musiało specjalnie przycelować i tylko dla niepoznaki oddaliło się z miną niewiniątka na dziobie.
UsuńNam się kura bażanta wryła w okolice chłodnicy. A ponieważ na onczas guzik wiedziałam o przygotowywaniu bażanta, no to sknociłam. Suche to było i twardawe.
Może była zbyt przechłodzona od tej chłodnicy...
UsuńHm, no nie wiem, czy to wina chłodzenia. Żeby skruszała, trzeba było przywiązać ją na pasku klinowym do rury wydechowej i puścić swobodnie na dalszej trasie. Radykałowie jednak postępują zgoła inaczej - przywiązują rurkami od klimy do wycieraczek. Każdą nogę do innej.
Usuńa cukier fijołkowy pasjami uwielbiałam. Kiedyś
OdpowiedzUsuńHm, ja nie wiem, czy uwielbiam, a nawet lubię, bo jako mistrzyni kuchni włożyłam go do słoika po koperku...
UsuńCóż za oryginalna nuta smakowa musiała się z tego połączenia wykluć ;)
UsuńBła ha Haha Mistrzyni!
UsuńTiaaaa...
UsuńPowiem Wam jeszcze, że zbierałam się do czynu trzy lata. Zawsze zapominałam nazbierać tych cholernych fiołków.