Jak przyjemnie woda obmywa moje boskie ciało, gdy zwinnie mknę pod jej powierzchnią. Woda jest chłodna, niezbyt czysta, ale mnie to nie przeszkadza, mam świetny wzrok. Ważne, że jest trochę wodnych roślin, bo bardzo lubię się wśród nich chować i przyczajać. Pędzę, a moim motorem jest instynkt. Mam chrapkę na wszystko, co się rusza. Małe rybki, kijanki, ślimaki, owady - drżyjcie, nie czujcie się pewne, dorwę was prędzej czy później. Mój apetyt jest nieposkromiony. Rozerwę was na strzępy, zmiażdżę nogi, pourywam głowy, rozpruję brzuchy. Zanurzę swoje szczęki w waszych wnętrznościach, wygryzę mazistą miękkość ze środka, zostawię pusty korpus. Złapię was, pływam znakomicie, mam ku temu stworzone długie, silne, smukłe nogi. Rosnące na nich sztywne włoski pomagają mi nabierać prędkości, unosić tylną część ciała nad powierzchnię wody, by zaczerpnąć tchu. Tak pobieram powietrze. Jak przyjemnie rozpuszcza się we mnie, mogę długo nurkować bez obaw, że się uduszę.
Dzisiaj woda paruje w zastraszającym tempie, dziwne. Jest jej coraz mniej, rośliny wynurzają się i opadają na mnie miękkimi, zimnymi taśmami. Plączą się między nogami, już szuram brzuchem po dnie. Tyko gdzieniegdzie widać błyskające kałuże, zrobiło się nieziemsko jasno i nieprzyjemnie ciepło. Próbuję przeczołgać się do zagłębienia z wodą, słychać chrzęst żwiru pod kończynami, drapię pazurami w dno zbiornika, próbuje skryć się pod wodorostami. Jeszcze parę centymetrów. Nagle świat rozmywa się i zmniejsza do granic wyciągniętych nóg otaczając mnie śliskimi przezroczystymi ścianami. Próbuję się na nie wspiąć i uciekać, uciekać, byle dalej przed siebie. Instynkt staje w sprzeczności z mozliwościami. Robi się ciemno. To chyba koniec...
-No i jak go zobaczyłem, poprosiłem, żeby spuścili wodę w zbiorniku przeciwpożarowym. Ot i cała historia - rzekł Tata, skromnie patrząc na słój.
-Jak spuścili wodę? całą wodę z tego basenu?!
Na twarzy Taty widniał szczery i rozbrajający usmiech samozadowolenia.
-O matko, widzę, że to jednak prawda... Janusz, jesteś szalony. No i co teraz z tym poczniemy?
-No jak co. Usynowimy. Bo to samczyk. Po akcji, w czasie gdy siedziałem sobie za biurkiem do połowy w negliżu, czekając, aż mi wyschną spodnie, patrzyłem jak doskonale pływa i postanowiłem go ochrzcić pięknie brzmiącym imieniem Euzebiusz. Udało mi się złapać drugiego, mniejszego, ale zanim przyjechałem do domu, Euzebiusz już go pożarł. Żarłoczny jest.- dodał z uznaniem.
-Zaraz, zaraz! Czy Ty siedziałeś w biurze w majtkach?!
-No przecież widać mnie zza biurka od pasa wzwyż. Miałem jak zwykle marynarkę i krawat.
Rodzina miała ten sam głupkowaty wyraz twarzy, bo i wszyscy równocześnie doznali mózgowej wizualizacji głowy rodziny siedzącej w dostojnie w slipkach i pod krawatem.
-Wiozłeś go ot, tak sobie, w tym słoju w tramwaju?- spytała Mamina z rezygnacją w głosie.
-Nie, skądże! Jeszcze by się przestraszył. Wiozłem go w neseserze.
Oczy Maminy, moje i brata Zeta wpatrywały się w zawartość słoja, która dostojnie przepływała od jednej scianki do drugiej.
-Poznajcie zatem Euzebiusza. Jest sam, ponieważ towarzysz jego podróży, o którym wspomnialem, zmarł w drastycznych okolicznościach przed chrzcinami, a więc bezimiennie. To samiec pływaka żółtobrzeżka. Samica miałaby karbowane pokrywy skrzydeł. Dorodny, prawda?
I tak zamieszkaliśmy w piątkę. Euzebiusz potrafił wspaniale latać, dlatego zamieszkał w litrowej kolbie Erlenmeyera, której wąski wlot uniemożliwiał ucieczkę. Na dnie miał swoje M1 w postaci dorodnej muszli, do której wpływał w momentach zagrożenia. Za taki moment uważał wymianę wody. Proces dzięki temu był dziecinnie prosty, należało tylko dewodować mieszkańca chochelką do sosu. Była to chochelka z czystego srebra, której używaliśmy normalnie do nalewania kompociku. Euzebiusz w momencie wyciągnięcia go ponad menisk wody przewracał się na plecy i podskakiwał wysoko, na kilka centymetrów, jak sprężyk. Nie wiem, czy jest to zjawisko znane nauce, jeżeli chodzi o pływaki żółtobrzeżki, ale u nas prezentowane było malowniczo i okraszone głośnymi okrzykami. Najintensywniej reagowała moja obecna Bratówka. Piszczała radośnie i zawsze dziękowała za kompocik. Po czasie okazało się, że kompocik, owszem, lubi, lecz brzydzi jej się srebrna chochelka. No kto by pomyślał?
Od tego momentu w naszym domu wprowadzono nakaz łapania much. Mamina stanowczo sprzeciwiła się bowiem zwabianiu wielkich wypasionych much na podgniłe mięso, co mogę zrozumieć, ponieważ posiadanie takiego mięsa na parapecie nie jest z gruntu rzeczy preferowane w życiu towarzysko-sąsiedzkim rodziny. Dla podtrzymania prawidłowych stosunków sąsiedzkich, wszyscy zobowiązani byliśmy łapać co się dało. na szczęście naprzeciwko naszego bloku był śmietnik osiedlowy. Najczęściej naszym łupem padały muchy (przysmak), pająki (może być), biedronki (ohydztwo), ślimaki (ok, tylko jak się do tego zabrać?), a zimą mięsko na sznurku...
Euzebiusz w swojej kolbie pomieszkiwał u nas około roku. Zmarł śmiercią naturalną. Muszę przyznać, że to jedyne zwierzę domowe, które zostało przeze mnie spreparowane i pozostawione dla potomności...
Dzisiaj woda paruje w zastraszającym tempie, dziwne. Jest jej coraz mniej, rośliny wynurzają się i opadają na mnie miękkimi, zimnymi taśmami. Plączą się między nogami, już szuram brzuchem po dnie. Tyko gdzieniegdzie widać błyskające kałuże, zrobiło się nieziemsko jasno i nieprzyjemnie ciepło. Próbuję przeczołgać się do zagłębienia z wodą, słychać chrzęst żwiru pod kończynami, drapię pazurami w dno zbiornika, próbuje skryć się pod wodorostami. Jeszcze parę centymetrów. Nagle świat rozmywa się i zmniejsza do granic wyciągniętych nóg otaczając mnie śliskimi przezroczystymi ścianami. Próbuję się na nie wspiąć i uciekać, uciekać, byle dalej przed siebie. Instynkt staje w sprzeczności z mozliwościami. Robi się ciemno. To chyba koniec...
***
-No i jak go zobaczyłem, poprosiłem, żeby spuścili wodę w zbiorniku przeciwpożarowym. Ot i cała historia - rzekł Tata, skromnie patrząc na słój.
-Jak spuścili wodę? całą wodę z tego basenu?!
Na twarzy Taty widniał szczery i rozbrajający usmiech samozadowolenia.
-O matko, widzę, że to jednak prawda... Janusz, jesteś szalony. No i co teraz z tym poczniemy?
-No jak co. Usynowimy. Bo to samczyk. Po akcji, w czasie gdy siedziałem sobie za biurkiem do połowy w negliżu, czekając, aż mi wyschną spodnie, patrzyłem jak doskonale pływa i postanowiłem go ochrzcić pięknie brzmiącym imieniem Euzebiusz. Udało mi się złapać drugiego, mniejszego, ale zanim przyjechałem do domu, Euzebiusz już go pożarł. Żarłoczny jest.- dodał z uznaniem.
-Zaraz, zaraz! Czy Ty siedziałeś w biurze w majtkach?!
-No przecież widać mnie zza biurka od pasa wzwyż. Miałem jak zwykle marynarkę i krawat.
Rodzina miała ten sam głupkowaty wyraz twarzy, bo i wszyscy równocześnie doznali mózgowej wizualizacji głowy rodziny siedzącej w dostojnie w slipkach i pod krawatem.
-Wiozłeś go ot, tak sobie, w tym słoju w tramwaju?- spytała Mamina z rezygnacją w głosie.
-Nie, skądże! Jeszcze by się przestraszył. Wiozłem go w neseserze.
Oczy Maminy, moje i brata Zeta wpatrywały się w zawartość słoja, która dostojnie przepływała od jednej scianki do drugiej.
-Poznajcie zatem Euzebiusza. Jest sam, ponieważ towarzysz jego podróży, o którym wspomnialem, zmarł w drastycznych okolicznościach przed chrzcinami, a więc bezimiennie. To samiec pływaka żółtobrzeżka. Samica miałaby karbowane pokrywy skrzydeł. Dorodny, prawda?
I tak zamieszkaliśmy w piątkę. Euzebiusz potrafił wspaniale latać, dlatego zamieszkał w litrowej kolbie Erlenmeyera, której wąski wlot uniemożliwiał ucieczkę. Na dnie miał swoje M1 w postaci dorodnej muszli, do której wpływał w momentach zagrożenia. Za taki moment uważał wymianę wody. Proces dzięki temu był dziecinnie prosty, należało tylko dewodować mieszkańca chochelką do sosu. Była to chochelka z czystego srebra, której używaliśmy normalnie do nalewania kompociku. Euzebiusz w momencie wyciągnięcia go ponad menisk wody przewracał się na plecy i podskakiwał wysoko, na kilka centymetrów, jak sprężyk. Nie wiem, czy jest to zjawisko znane nauce, jeżeli chodzi o pływaki żółtobrzeżki, ale u nas prezentowane było malowniczo i okraszone głośnymi okrzykami. Najintensywniej reagowała moja obecna Bratówka. Piszczała radośnie i zawsze dziękowała za kompocik. Po czasie okazało się, że kompocik, owszem, lubi, lecz brzydzi jej się srebrna chochelka. No kto by pomyślał?
Od tego momentu w naszym domu wprowadzono nakaz łapania much. Mamina stanowczo sprzeciwiła się bowiem zwabianiu wielkich wypasionych much na podgniłe mięso, co mogę zrozumieć, ponieważ posiadanie takiego mięsa na parapecie nie jest z gruntu rzeczy preferowane w życiu towarzysko-sąsiedzkim rodziny. Dla podtrzymania prawidłowych stosunków sąsiedzkich, wszyscy zobowiązani byliśmy łapać co się dało. na szczęście naprzeciwko naszego bloku był śmietnik osiedlowy. Najczęściej naszym łupem padały muchy (przysmak), pająki (może być), biedronki (ohydztwo), ślimaki (ok, tylko jak się do tego zabrać?), a zimą mięsko na sznurku...
Euzebiusz w swojej kolbie pomieszkiwał u nas około roku. Zmarł śmiercią naturalną. Muszę przyznać, że to jedyne zwierzę domowe, które zostało przeze mnie spreparowane i pozostawione dla potomności...
Jak spreparowane??? :D
OdpowiedzUsuńaaaa, Ty myślisz, że w maleńkim słoiczku serduszko owadzie w formalince, w innym żołądeczek? Muszę Cię zawieść... Został ukrzyżowan na szpilce wbitym w korek z rozstawionymi łapkami. Prawidłowo powinno się jeszcze wyjąć spod pokrywy błoniaste skrzydło, ale nie potrafiłam, bo to trza jakoś specyjalnie to robić...
Usuń