- Do widzenia, bardzo miło mi było Pana gościć, Panie Januszu. Nikt nie zna się na ziołach, jak Pan. Cała Polska polega na Pańskiej opinii o surowcu, nasza firma również ceni sobie Pańską wiedzę i doświadczenie, cieszę się, że ostropest z mojej plantacji zostanie przez Was zakupiony. Dziękuję za miłe spotkanie. Mam tu coś dla Pańskich dzieci! Ucieszą się!
Gdyby mój tata nosił okulary, w tej chwili oczy roztrzaskałyby się o ich szkła, wypchnięte z oczodołów strumieniem adrenaliny.
- No ale jak przetransportuję toto? Na dworze trzaskający mróz, do domu mam kilkaset kilometrów, a ja jeżdżę pociągami!
- To nic, panie Januszu, może trochę się Pan pobrudzi, może i nie postoi długo, ale chociaż dzieci zobaczą.
***
- Jasny gwint, co tak długo? Noc już prawie zapada. Jak tam kontraktacja? - pyta Mamina.
- No ciekawie... nawet bardzo. Za każdym razem jestem zaskoczony ludzką pomysłowością. Zobaczcie co mam w berecie.
- Haha jaja w berecie! Łupież! Własne uszy!
Tata pieczołowicie rozwija swój beret (cóż za poświęcenie mojego taty- zima AD 1982 była mroźna i długa, a jechać przez pół Polski z gołą głową to sport ekstremalny). A tam...
- O jaaaaaaaaaacieeee. Ale malutki. Mogę go wziąć na ręce?
- To nie on, tylko dziewczynka. Jednodniówka, wyjęta prosto z klujnika.
- Janusz, czyś Ty oszalał? ja wiem, że zwierzątka domowe są miłe, fajne i
w ogóle, no ale KURA?! Co Ci przyszło do głowy?!- Mamina jest jak w traumie powypadkowej.
Cudna! Żółciutkie popiskujące kurczątko zamieszkało sobie tymczasowo w klatce po kanarku, bardzo starej i stylowej. Z ceramicznymi poidełkami. Klatkę umieściliśmy blisko kaloryfera, żeby było jej ciepło.
- Facet miał, jak się okazało, wylęgarnię niosek. Włożył wielka łapę i wylosował mi jedną. Powiedział, że to będzie cud, jak przeżyje podróż i że padnie zaraz :(
Pod wpływem tych słów, tak drapiących nasze dusze, Eulalia była hołubiona jak zamorska księżniczka. Noce spędzała z nami w jednym łóżku przykryta kołderką, pamiętam do dziś jak daleko potrafiła wyciągnąć szyję. Wyglądała jak wąż. Dostawała wyłącznie przegotowaną i letnią wodę do picia, na początku jadła zdobyczne płatki owsiane. Z wiekiem, gdy żółty puszek został zastąpiony przez jastrzębiate piórka, wyjeżdżaliśmy na działkę, gdzie z lubością oddawała się polowaniom na żaby (podróż w torbie z wlotem, liniami PKP!). Połykała je w całości, a jako, że wielkość żaby w porównaniu z kurą jest słuszna, część zadnia żaby w postaci dwóch wierzgających błoniastych i oślizłych łapek była jeszcze widoczna dla świata, podczas, gdy część przednia mościła się w wolu Eulalii. Dość szokujące wrażenie dla obserwujących móc patrzeć na ciągle ruszającego się wewnątrz płaza. Po zjedzeniu żaby, coś powstrzymywało mnie od całowania hrabiny w dzióbek. Nie miałam takich skrupułów, gdy pożerała samodzielnie wygrzebane dżdżownice, ani po pożarciu owadów. Łapaliśmy dla niej na ul.Kasztanowej chrabąszcze majowe (czy także zauważyliście jak drastycznie spadła ich liczebność?). Łapanie czerwczyków było nie lada ekwilibrystycznym wyczynem. Mój Tata czekał na wieczór, gdyż czerwczyki łaknęły światła jak kanie dżdżu. Po zapadnięciu zmroku brał paletkę od badmintona i udawał się ze mna w orszaku na balkon. Brał piękny zamach iiiiii.......forhend! Trafiony, łap! bekhend! jeeeeeest! gem! set! Koniec, mamy już pół wiaderka! Eulalia była mistrzynią w zjadaniu chrabąszczy. Zadawala centralnie między pokrywy skrzydłowe cios łaski, zawsze wystarczył jeden, by owad się nie ruszał. Potem trzymając go w dziobie kilka razy uderzała nim o podłoże z prawa na lewą i, zupełnie jak perkoz rybę, nanizywała się na niego. Jako, że była kurą domową pełnym dziobem, nie gardziła jadłem domowym. Uwielbiała zupę pomidorową. Zawsze podfruwala do góry, by usiąść na talerzu jak na żerdzi. Czasem wpadała nogami do talerza. Wspólne jedzenie obiadu nabierało u nas w domu innego, pełnego znaczenia. Trochę z obawą patrzyliśmy jak uprawia kanibalizm, z rozkoszą pławiąc się w rosołku... Nikt nie miał odwagi powiedziec Eulalii prawdy...
Uwielbiała też szynkę. Zakradała się do kanapek i wciągała wyłącznie szynkę, chlebek i masełko zostawiając dla plebsu. Raz wciągnęła samą siatkę od wędzonej szynki, nie pytajcie nawet skąd u nas cała szynka. Fakt faktem, że to ja musiałam ją wydobywać z wnętrza, szczęściem, że jeszcze tym samym otworem wlotowym. A były to czasy, moi drodzy, kiedy na osobę przypadało po 10 deko szynki na miesiąc! Pamiętacie chyba kartki?
Eulalia była bardzo czyściutką kurką, więc spanie z nią i jedzenie z jednego talerza było normalne. Zdarzało się, że często stołowali się u nas sąsiedzi. Mój tata znany był z dokarmiania wszystkich, którzy przekroczyli nasz próg. Kiedyś nawet wciągnął kominiarza, który zabawił do późnego wieczora, a potem juz nie był w stanie chodzić z kalendarzami...
Tak więc i przyjaciół mieliśmy sprawdzonych, co to grzecznie tuszkę jeszcze żywą wystawiali delikatnie na brzeg talerza i... jedli dalej.
Pamiętam, jak kiedyś podfrunęła jak zwykle z ziemi do talerza, ale tym razem wylądowała w budyniu, niestety gorącym... (wy też jecie gorący budyń?). Bidulka miała poparzone nóżki i tak wydziobywała sobie budyń spomiędzy palców, że aż nam serca krwawiły i do wieczora klęczeliśmy na grochu w ramach pokuty za nierozwagę i głupotę własną...
Eulalia bardzo lubiła chodzić ze mną na spacery. Bez linki i szeleczek, ot tak, saute. Na zewnątrz, w czasie upałów wygrzebywała sobie jamkę w piachu i grzebiąc się w niej na leżąco, z wdziękiem nasypywała sobie ziemię na plecy dla ochłody. Lubiła chodzić sobie i skubać trawkę. Nie oddalała się, zawsze przychodziła na zawołanie. Nie bała się obcych, każdy mógł ją pogłaskać. Swoim pojawieniem się na dworze wywoływała sensację. Nie lubiła samolotów- chyba kojarzyły jej się z drapieżnym ptakiem, a może nie lubiła hałasu. Nie lubiła też psów. Jeden z nich, pamiętam go dokładnie, krótkołapy kudłacz, zagonił ją aż do śmietnika, ale schowała się w szparze między kontenerami, aż jazgotliwiec został odciągnięty przez swoją pańcię, która rzekła, że z ptakiem się nie spaceruje. Dziwne, co? Wycałowałam ją za wszystkie czasy. Od tego momentu przed tymi dwoma rodzajami zdarzeń chowała się na klatce schodowej, biegnąc tam kłusem. Bo teraz clou posiadania ptaka tego gatunku: niby nic- ale żyła nie na wsi, ale w sercu pół milionowego miasta o gęstości zaludnienia blisko 2 tys dusz na km kwadratowy. Co więcej- w M3 zwykłego osiedlowego bloku. Ha! I tu ukłony w kierunku odwagi, specyficznego poczucia humoru i ułańskiej fantazji mego taty.
Przyszły wakacje. A z nimi kurzy raj. Wyjechaliśmy jak zwykle na działkę. Dla kury- bezkres 4-ech tysięcy metrów kwadratowych z hakiem nieskalanych kosiarką i herbicydem. Spod nóg skakało stado koników polnych (łapaliśmy je wszyscy i znosiliśmy wprost do dzioba, by skosztowała), wieczorem wyłaziły pająki i pachniała maciejka, za płotem stonka pasła się na ziemniaczkach, pod ziemią roiło się od dżdżownic, a turkucie podjadki przewalały się tabunami po pachnącej wilgocią ziemi.
Eulalia już od pewnego czasu była podlotkiem. Miała piękne jastrzębiate brązowo-czarne upierzenie, zarysowały się już widocznie grzebień i korale. W dotyku były jak aksamit i dla człowieka bez gorączki wydawały się gorące. Nie zapomnę tego dotyku :)
Pewnego słonecznego dnia Eulalia była bardzo niespokojna, odzywała się częściej.
- Nasza kura jest już na tyle dorosła, że zapewne pragnie znieść jajko- zawyrokował Tata.
Wziął zatem siano i, wyręczając kurę w swych obowiązkach, wymościł nim skrzynkę po jabłkach. Zasłonił drugą skrzynką, by stworzyć intymny nastrój i zaprosił kurę do środka. Zamknął drzwi domku, by miała spokój. Aż dziw, że sam nie złożył tam swoich jajek, ale, muszę przyznać, było to dla nas wszystkich emocjonujące przeżycie i wszystkim równo drgała w tym czasie żyłka na czole, kiedy staliśmy szeregiem na zewnątrz domku, a kura sama jak królowa- pomieszkiwała wewnątrz. BO MUSI MIEĆ SPOKÓJ. Po kilku minutach dało się słyszeć triumfalne kokokokokoKOO!! Było ono powtarzane po wielokroć, a w zarówno formie, jak i przypuszczalnie w treści, było dziewicze, a jednocześnie znacząco odmienne od wszystkich dźwięków, które emitowała (gdy zasypiała z nami, cichuteńko sobie gdakała z zadowoleniem mrużąc oczka).
Szopka miała miejsce codziennie- my na zewnątrz, kura wewnątrz domku, gdyż jak już wiemy, kurze potrzebny jest spokój i sielanka przy tej fizjologicznej czynności. Patrząc z perspektywy matki, mogę to zrozumieć.Dodam tylko, że jajka zbierane były codziennie do wytłaczanki i stanowiły rodzinną kolekcję. W końcu tata postanowił, że trzeba je skonsumować. Okazało się, że większość z nich ma po dwa żółtka. Ha! Przodowniczka!
Zastanawialiśmy się co dalej począć z kurą, jako, że zbliżała się jesień i zima, a co za tym idzie, przymusowe odcięcie od spacerków i bytności wśród zieleni, a u ludzi- chomąto w postaci pracy, bądź u pomniejszych- szkoły... Rodzice postanowili więc zapoznać z tematem adopcji Eulalii rodzinę zza miedzy- tam, gdzie jest nasza działka, były regularne zagrody wiejskie. Takie z koniem, krową, świnkami, ptactwem domowym. Takie z wędliną i masłem własnej roboty, ciepłym mlekiem i malwami przed domem.
Nasza zaprzyjaźniona sąsiadka Halinka, z której dziećmi i Jej mężem Kaziem byliśmy w serdecznej komitywie, robiła coraz większe oczy słysząc historię życia naszej ukochanej kury. Chociaż nie przyzwyczajona była do tak empatycznego traktowania stworów (nawet psów, niestety, o kurach nie wspominając), zgodziła się przyjąć Eulalię do grona swojego inwentarza i opiekować się nią. Niestety, spanie w łóżku, karmienie wyszukanymi wiktuałami, ani głaskanie pod brodą nie widniało na liście :/ Zanim Eulalia miała się stać wiejską kokoszą, musiał zostać spełniony jednak jeden kluczowy warunek. Wymuskaną hrabiankę Eulalię musiało zaakceptować nie tylko stadko tubylczych wiejskich kur autochtonek, ale jeszcze ich szef. Kogut był wielki, miał piękne zielone pióra w kuprze i prężył się po podwórku z wypiętą piersią, co chwila piejąc nad swoim haremem. Pani Halinka wzięła Eulalię pod pachę (och potarga jej piórka, ach nogę jej wygięła, o Boże Boże!) i po zablokowaniu bocznego wyjścia na ogrodzony ogródek oraz drzwi frontowych, zrobiła im randkę w ciemno. Po długiej i napiętej jak cięciwa chwili ciszy, dało się słyszeć gdakanie, kurze wrzaski, pienia, darcie pierza, trzepanie skrzydeł i uderzenia w drzwi. O matuchno, zadziobał, zadziobał o raju!!!!!!!!!! Podnoszę załzawione lico, a do wewnętrznego ogródka wtacza się biegusiem kogut już nie taki piękny, jak na początku... Po trzymającej w niepewności chwili, wyszła nawet niezmierzwiona i dumnie gdacząca Eulalia. :)
Od tej pory nasza kura wiodła prym w stadku. Niejednokrotnie dochowała się stadka maluchów, które wodziła aż do wieku młodzieńczego, śmieszne było to nawet, gdy widziało się drepczące za matką dorodne kogutki.
Jeszcze przez wiele lat przyjeżdżaliśmy na działkę i zawsze po zawołaniu jej imienia, Eulalia szybciutko biegła do płotu. Niemniej, rok po roku, albo nas zapominała, albo nie byliśmy jej już tak potrzebni, bo przychodziła do nas coraz rzadziej.
Pewnego roku, gdy już była bardzo bardzo stara, po Eulalii została tylko kupka piór. Najprawdopodobniej zakradł się lis... Ale ja wierzę, że lata sobie w przestworzach...
***
Chociaż od tego czasu minęło prawie 30 lat, wiedzcie, że nieraz uroniłam łzę wspominając naszego ptaszka. Także dzisiejszy post piszę z drżącym sercem...
Można pokochać każdą rzecz na świecie, każdego zwierza i każdą osobę miłością szczerą, bezinteresowna i prawdziwą. I mimo, że nie ma już ani Eulalii, ani mojego Taty, ani pani Halinki i Jej męża, to pamięć i miłość zostają w potomnych.
I po wtóre- całe życie jestem orędowniczką zwrotu- "Mądry jak kura". Kura przybiega na zawołanie, reaguje na swoje imię i imiona domowników, rozumie słowo hop i poklepanie tapczanu. Nie obca jej komenda chodź tu! Kura potrafi się przytulić jak pies. Kto spojrzał kurze w oczy, zauważy od razu, że głupoty tam brak.
Nie wierzcie zatem ślepo wszystkim ludowym porzekadłom! Wiele zależy od tego, kogo spotka się na swojej drodze i jak dzięki temu sami się zmienimy.Jam ci, ekstrawagancko, z kurą na głowie, w kwietniu 1983. Eulalia jeszcze jako młódka, bez grzebienia i korali :) |
Mój tata z Maminą moją. Mamina robi wieeeeeeelkie oczy. Eulalisia (tak mowilismy zdrobniale) na ręce u c.Danki (właśnie za chwilkę Eulalia dziobnie Ją w ząb) :D |
o mamuniu !!! cudna historia, Tato istotnie ułańską fantazję miał :) mnie kiedyś wujek proponował żebym sobie wzięła małego prosiaczka do domu (a były śliczne - łaciate) ja oczywiście żartu nie zrozumiałam ... możesz sobie wyobrazić jaka była moja rozpacz gdy się zorientowałam :/
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
To znaczy moja droga wzięłaś czy nie wzięłaś? Bo rozumiem to dwojako- że nie przygarnęłaś, potraktowawszy propozycję żartobliwie, czy wzięłaś i zdziwiłaś się, że to nie króliczek jednak?
OdpowiedzUsuń:*
Wspaniałe wspomnienie, ale w to, że kura reaguje na imię nie uwierzę, póki nie zobaczę ;)
OdpowiedzUsuńA na drugi raz się zastanów nad wydźwiękiem tak słodko przedstawionej historii...
Bo teraz oczywiście MUSZĘ mieć kurę! :)
Mogę załatwić nam dokumentacyjną podróż wbrew wskazówkom zegara, Mim ciągle buduje wehikuł czasu :) Kurczę, wsiadłabym choćby dziś. Żałuję, że wtedy nie było kamer...
UsuńIK, wyszłam już spod sterty książek, a tym samym wracam do życia, więc drżyj przed drugim odcinkiem cyklu pt Moje domowe pety, part two- Euzebiusz :D
Piękna historia! :) ja pamiętam koguta Igora - który to władał sobie kurzym rodem na podwórku babciowym, ciekawa to była bestia. Zawsze czekał kiedy wyjdę z chałupki, wiedział, że to czas na przysmaki i jak się w te oczyska spojrzało - oj, mądre to to było, mądre..
OdpowiedzUsuńNo, nareszcie ktoś, kto nie jest niedowiarkiem :* och, babcia na wsi, niektórzy to mają szczęście... Dobrze, że my mieliśmy działkę na wsi, bo inaczej do 15 roku życia myślałabym, że mleko robi się w fabryce :P
Usuńboska historia. strasznie zazdroszczę kurki! szkoda straszna że tyle ludzi traktuje te mądre stworki jako fabryki jajek albo co gorsza, szamę :( a każdemu kto nie wierzy w kurzy móżdżek, polecam zajrzeć o tu!
OdpowiedzUsuń[autorko, mogę?]
http://www.edgarsmission.org.au/22293/bird-brain/
Hm, nuxy, czy powinnam się czuć winna, że kury lubię tez na półmisku? No bo prawdę powiedziawszy, też...
UsuńA film cudny, kury naprawde można dużo nauczyć :)
Serdeczności!
No niech mnie kule biją...nie wierzę! Ja ze wsi jestem i na kurach się znam...ta wasza to jakaś zaczarowana musiała być...
OdpowiedzUsuńPiękna historia:))) Chociaż to o kurze, a ja kurę zjadam. Moniś, i ty taka śliczna na zdjęciu z Eulalią.:))))
OdpowiedzUsuń