sobota, 7 listopada 2015

(191) Ale numer! Czyli WIELKIE OTWARCIE!

     Ale czarodziejski numer posta! Od końca i od początku taki sam!


     Dzisiaj jest 7 listopada, gdzieś za grubą warstwą uklepanych chmur słońce lśni w znaku Skorpiona. Równo 90 lat temu urodził się mentalny opiekun mojego bloga - William Wharton. Zawsze był malarzem, który pisze, nigdy odwrotnie. Podkreślał to przy każdej sposobności. Ale potrafił coś fantastycznego. Miał niesamowitą zdolność plastycznego formowania myśli, malował swoje książki słowem. Pisał o tym, co najważniejsze. Mój niedościgniony ideał pisarza. Pamiętacie  >>>ten post i zdobyczne trofea?

    Tak się śmiesznie składa, że również dzisiaj mija


5 LAT


odkąd Skorpiona w rosole wypchnęły skurcze parte kanału Bloggera i ujrzał on światło w internetach. Tego dnia postały dwa króciusieńkie posty:

(1) hmm... początek

      Od dawna zastanawiałam się jak umieścić część mojego życia, ba! jego znaczący fragment, w ramkach nierealnego, wirtualnego bytu. Jak zamrozić choć jego część, by przetrwały skrawki myśli i uczuć, a życie zamieniało się w skostniałe klatki filmowe, by móc do nich wracać, ilekroć przyjdzie na to Wam lub mnie ochota.
     Myśli moje błądziły po swych własnych elipsach, jak po pętlach Mobiusa, by dojść do kolejnej- to nie życie mam wpleść w eteryczne byty ożywiane klawiszami klawiatury, lecz pozwolić tym dwóm życiom i myślom łączyć się i przenikać w tę i wew tę przez ciekłe kryształy, by splatać się we wspólną formę, lapidarnie nazywaną blogiem...
     Jak i kiedy zacząć, by było, ładnie i spektakularnie? Ciągle czekam na coś nieokreślonego, co będzie jak supernova i obsypie mnie deszczem pomysłów. Ale nic takiego się nie dzieje...Nie wchodzę z wielkim boom, lecz raczej kuchennymi drzwiami i niepostrzeżenie. Wplatam.  

     Niech i tak będzie. Niech w gmatwaninę codziennych myśli i czynności wplącze się coś jeszcze...

     Czas na nową przygodę.

(to jeszcze nie koniec! zajawki postów wklejają się same, omijajcie i kierujcie się na dół, na Berdyczów, aż do komci).

oraz

(2) odmiana przez przypadki


      
Światem i naszym życiem kieruje dziwny splot wydarzeń. Kilka niezwiązanych z sobą ście żek nagle spotyka się w punkcie X. I dopiero spoglądając z tego punktu wstecz widać, że miały z sobą coś wspólnego.
    Najpierw czerwone serce z ostrokrzewem. Wyskoczyło dziś rano zupełnie niespodziewanie- bum bum. hm... serce, ostrokrzew....ładne, mogłabym takie mieć na choince. Hm....turkawki na drzewie, synogarlice.. Bingo! Wharton! Mój stary wspaniały William Wharton. Uwielbiam go, a Franky Furbo... mmhmmm...
Bingo palnęło mnie z pełnym impetem po raz drugi- dzisiaj są urodziny Whartona!!! I to okrągłe 85-te! Wiecznego szczęścia!
     Hej, siedzisz pewnie na chmurce, kiwasz nogą, gwasze kapią z blejtramu nieba, mam nadzieję ,ze na mnie. Pewnie z moim Tatą patrzycie na mnie z góry. Trójca skorpiońska. Wierzę, że to nie przypadek, że wszyscy urodziliśmy się w odstępie tygodnia od siebie, ba! moje narodziny były prezentem na okragłe urodziny Taty. Wasza śmierć październikowa- kolejny przypadek?
    W takim razie, chyba to dobrzy opiekunowie i dobra pora na początek? Na mój początek?



    Po czym blog zamilkł na półtora roku. Przemówił ponownie dopiero w kwietniu 2012.


***

     Siedzę sobie na ławce przed tą blogową chatą, podkręcam wąsa, drapię się po włochatym zadku i patrzę na to, jak to moje >>>pole rodzi. Przez ten czas trochę liter wzeszło, trochę zostało nagrodzonych stając się nawozem dla tego, co teraz. Teraz będzie chata i menele, to jest HTML'e!
     I stały się oto klarowne jak ruczaj o brzasku, me peregrynacje po urzędach, wysiadywanie jaj na kursach i masowe zdobywanie serc urzędniczek.


 TRUTUTUTU!

Panie i Panowie, od dzisiaj można również nabywać literaturę na wynos!

Skorpion otworzył firmę! Taką prawdziwą, z pieczątką i zusami!


USŁUGI LITERACKIE 



I
I
I
I




DO USŁUG :)



czwartek, 29 października 2015

(190) Wybory oraz parno i porno

Nie politykuję z zasady, ale nie mogę się opanować. 


     Na wyborach pojawiam się cyklicznie, ale takich obrazków jeszcze nie widziałam. Może akurat utrafiłam na godzinę X, w której rozdawano darmowe wejściówki do lekarza jakiejś wielce pożądanej profesji? Kto wie, ale na pewno musieli coś dawać. Kiedyś stawiałabym na papier toaletowy i cytrusy. 
     Do komisji, jak w clipie Jacksona, podążali chromi, niedołężni i starcy oraz kompilacja wszystkich trzech. Na barierce  przed wejściem wisiał osobnik kiedyś płci męskiej, psioczący na jeden jedyny schodek, który musiał pokonać, by dopaść do urny. Przed drzwiami stado wózków inwalidzkich walczyło o laur pierwszeństwa. Najszybsze były jednak matrony o kulach, ale i tak musiały odczekać swoje, by pobrać kartę do głosowania. Dla nas nie starczyło papierowych kabin, więc składaliśmy krzyże pod ścianą. 
     W drodze powrotnej, w terenie zabudowanym, Małż został poproszony histerycznym krzykiem o pomoc w bardzo nietypowej sprawie. Przed domem biegała w kółko pani w wieku okołoemerytalnym, klnąc jak szewc. Z dalszej odległości dało się zauważyć coś leżącego za nią, na krzewie. Z bliższej odległości kształt nabrał konturów człowieka, który, nie mogąc utrzymać się na własnych nogach, padł na florę, potem zapadł się pod florę i tak został. Tatuś. Pan nie chodził, nie mówił, ale był zdenerwowany ponad miarę, gdyż, jak się okazało, od lat czterech nie opuszczał ścian swego domu.

    No, to, czy już wiadomo skąd frekwencja? Każda rodzina powyciągała własne trupy z szafy i, udrapowawszy na nich pachnące naftaliną kołnierze z bobra, popchała ich ku lokalom. Dlaczego zrobili to swoim dzieciom - nie wiadomo.




    A teraz coś zgoła innego. W Literackim Blogu Roku Skorpion uplasował się na miejscu dalszym niż podium, więc nie tak spektakularnym. Jak daleko był od podium, tego nie podano do publicznej wiadomości. Dziękując za wszystkie cenne głosy, kłaniam się w pas! 
     
     Ale Skorpion nie próżnował! Ci, którzy znają go z Bunia, już wiedzą co się stało. Otóż kolejna wygrana klepnęła mnie w jędrny pośladek, tym razem zapędzając do kuchni. 
Kiedyś już wspominałam, jak to można się urządzić domowo bez wychodzenia z domu, wygrywając to  tu, to tam sprzęt AGD. Tym razem padło na "Dzieciowo mi".

     Pytanie brzmiało i wyglądało następująco:

"Spójrz na zdjęcie poniżej. On długo zabierał o względy tej kobiety, aż wreszcie ona powiedziała, że chce spędzić z nim wszystkie dni do końca życia. Wyobraź sobie, że zdobył jej serce...potrawą. Pytanie konkursowe brzmi: Jak myślisz, co jej przygotował? (...) co zadziałało na tyle mocno, że powiedziała TAK?"

Zdjęcie z pixabay za Dzieciowo mi.

No, to napisałam:

     Unoszące się pod sufitem kłęby pary przybierały kształt cukrowej waty. Nawijały się leniwie na niewidoczne patyki i wolno wirując, opadały coraz niżej. Otulały jej twarz i osiadały na czarnych rzęsach. Kobieta wciągnęła wilgotne powietrze, aż para rozkosznie zawirowała wokół jej nozdrzy i popłynęła wraz z wydechem dalej, ku oknu. Osiadła na zaparowanej szybie, skropliła się na jej powierzchni i spłynęła, zostawiając za sobą faliste ścieżynki, przez które widać było, jak na zewnątrz, w ciemności wieczoru błyskają krople rzęsistego deszczu.

    Kobieta zanurzyła się głębiej w wannie. Nad powierzchnią gorącej wody, pokrytej grubą warstwą piany, unosiło się kilka samotnych wysp – twarz z kolistym atolem blond wodorostów, fiordy szczupłych kolan i Galapagos piersi. Pod wodą przepływały dwa pięcipalczaste wieloryby, z gracją opływając archipelag. Kobieta przesuwała śliskie mydło po swoim ciele i uchyliła usta.


     – Chodź do mnie – szepnęła nie otwierając oczu.

       Mężczyzna drgnął. Oderwał plecy od ściany i jednym płynnym ruchem wygładził włosy i brodę. Odpiął dwa guziki błękitnej koszuli i wspierając się na muskularnych ramionach kocim ruchem wślizgnął się do wanny tak, jak stał – boso i w dżinsach.

     Zaskoczona, wynurzyła się tak gwałtownie, że fala tsunami przebrała i zalała podłogę. Roześmiali się równocześnie, patrząc jak porywa srebrne garnki i rondelki poustawiane tak, by krople, spadające z nieszczelnego dachu, wpadały z niebiańską muzyką wprost w ich wnętrze. Wszędzie było pełno wody i piany. Kontury świata namakały i traciły swój kształt.


     – Teraz chyba utoniemy – szepnęła wprost do jego ucha, rozrywając błyskawicą błękit koszuli.

     – Ja już dawno utonąłem w Tobie – trzymał jej twarz w dłoniach i scałowywał ciepłe krople z szyi.


     Nad wyspami rozpętała się burza z piorunami. Fiordy rozstąpiły się, a Galapagos podzieliły los Atlantydy. Zwinne wieloryby błyskały białymi brzuchami to tu, to tam. Duszna para unosiła się i wirowała w rozbłyskach świec, przykrywając białą koronką wielkie lustro, w której niewyraźnie odbijał się kształt ich złączonych ciał. Klęcząc, trzymała go za szyję, a jasne, długie włosy opadały jej na plecy niczym welon.

     – Ależ ucztę mi przygotowałeś – wymruczała, bawiąc się jego włosami i omiatając mglistym spojrzeniem podłogę. Wyglądała tak, jakby wykipiało na nią ptasie mleczko. W garnkach unosiła się biała piana, krople deszczu wpadały do środka z rozkosznym plumkaniem.


     – Będę Ci tak gotował całe życie – objął ją i przytulił mocno do swojej piersi.

     – O, tak. Tak-tak, tak-tak, tak-tak…


     Jak łatwo się domyślić, garnki, które były trofeum w konkursie, były mi niezmiernie potrzebne, bo sama mam rachityczne blaszane gary, które kupiłam sobie jako prowizorkę po ślubie, bez mała, o matko!, piętnaście lat temu z hakiem. Na tym haku dyndam powieszona za żebro do tej pory. Jak wiadomo, prowizorki sa najtrwalsze, ale garnkami wspomogła mnie moja ciocia, tak ta ciocia, obsypując mnie emaliowanymi zabytkami, w których pewnie gotowała dla mnie kaszkę.

Jury wyznaje:
     "Co zadecydowało? Kapitalna gra słów, niezwykle emocjonująca historia, wulkan namiętności przysłonięty jakby od niechcenia wyrażeniami poetyckimi, potęga wyobraźni, bardzo twórcze i oryginalne podejście do zadania".
     I dalej:
     "Komentarz Skorpiona jednak mnie rozwalił. Po pierwszych trzech zdaniach zapragnęłam kąpieli w wannie, po następnych trzech przyniosłam do łazienki garnki, po kolejnych odleciałam gdzieś hen, hen na skrzydłach wyobraźni. I nawet nie zauważyłam, kiedy facet z historyjki ściągnął spodnie!"

     Jak to dobrze mieć bogate życiowe portfolio! Nigdy nie wiadomo, kiedy dziury w dachu zaowocują nie tyle pleśnią, co niespodziankami!

Wszystkie odpowiedzi ----> TUTAJ.

DZIĘKUJĘ! ♥



środa, 7 października 2015

(189) Najstraszniejszy dźwięk

     Jaki jest najstraszniejszy dźwięk na świecie? 

     Może ten huk, z jakim samolot staje się szybszy od dźwięku. Strach znika równie gwałtownie.
Naukowcy mają zawsze rację.



     Słyszałam ostatnio dźwięk Kosmosu. Przenikliwe tony nieskończonej przestrzeni. Chór zakapturzonych kamiennych mnichów. Nie wiem, który z nich jest tym smagającym gwiazdy, a który tym, co wkłada na kościste palce pierścienie planet. Kto zakrzywionym bezkresnym sierpem ścina dźwięki pola magnetycznego obsianego świecidełkami, które wsiąkają właśnie w czarne dziury kosmicznych lejów. Długie, jednostajne, lekko wibrujące głosy, zwielokrotnione po stokroć. Duchy tańczące na różnych strunach bezczasu. Dźwięki niepokojące, bo nieznane.
      A może to tylko wymysł naukowców.

     Przerażający jest dźwięk, który słyszy się po zanurzeniu głowy w wannie. Szum płynów na zewnątrz i wewnątrz. Głowa człowieka waży ponoć pięć kilo, ale nie utonie w muszli, coś jak kamień przymocowany do pontonu płuc.
      A może jednak naukowcy się mylą.

     Może to szum przewalającej się wewnątrz duszy, ocieranie antymaterii o materię?
     Naukowcy też nie są nieomylni.

     Ale najbardziej przerażający jest dźwięk telefonu. Bałam się każdego przez długie 155 dni. S T O  P I Ę Ć D Z I E S I Ą T  P I Ę Ć  D N I. Kiedy przeszył poranne, wilgotne ośmiopaździernikowe powietrze, wiedziałam, że to ten jedyny. Nie odbierałam. Dźwięk był widoczny i piekący, czerwony laserowy błysk odbijający się jak echo od ścian pustego mieszkania siekał mnie rykoszetem sto pięćdziesiąt pięć razy na sekundę.
 To, czego się nie usłyszy i nie zobaczy, nie istnieje, prawda, Tato? /14.11.1943-08.10.1996/
 Naukowcy zawsze się mylą.

***





czwartek, 1 października 2015

(188) Skorpion znosi jajo!


     Uniosłam sinym świtem martwą powiekę, a oddech mój zamieniał się w powietrzu w parę, potem w kryształy i spadał na mą twarz krasząc ją rumieńcem. A więc żyję. Obudziłam się pod kołdrą Małża, nie wychodząc równocześnie spod swojej i nie budząc nikogo, nawet siebie. A mimo  tych nocnych peregrynacji zimne nogi i nos przeszły te wędrówkę ludów ze mną, nie zmieniając nic ze swego charakteru. Czy ktoś wynalazł już nanośnik? Zakupiłabym, albo, co bardziej prawdopodobne, pozyskała z barterów lub wyłudziła w promocji.
     Tak więc zimno. Psa rano nie nie wygonisz na siku, dlatego użyłam Małża w celu rozpalenia kominka. To się nazywa wielkopaństwo! Mieszkać w domu z dwoma kominkami, a jednak gorzej, niż w bloku. W bloku już się ponoć można owijać wokół ciepłych kaloryferów. 

     Wyszłam spod kołdry ze skrzypieniem mięśni i chrzęstem stawów, a przeciągając się, rozkruszyłam cienką warstwę lodu, która oblekła me ciało ze szczególnym uwzględnieniem stóp i nosa. Poruszyłam palcami u rąk i stóp, odpadły mi z dźwiękiem spadających sopli. Wyrąbałam sobie przerębel w wychodku i pojechałam na sankach zaparzyć kawkę.
      Kiedy kofeina wypełniła już wnętrze mojej piżamki, nadając mi kontury i roztapiajac lodowe paprocie na szybach, mogę nareszcie odchwaścić mój blog, który przez trzy tygodnie zarósł paprociami drzewiastymi i gąszczem lian. Brawo dla setki odważnych, którzy każdego dnia, mimo czyhających niebezpieczeństw, groźbą realnego zabłądzenia w tych zielonych kazamatach, ale z nadzieją na upolowanie soczystego posta wkraczali tu każdego dnia. Setka dziennie biegających zaślepieńców po pustym blogu daje jednak motywację, by na marchewkę nowego posta zwabić tych kilka setek więcej. 

     Cóż się działo przez ten czas, zapytacie jedząc już, oblizując z cmoknieciem swe palce. (Dolać rosołku?)
     
     Mat osiągnął wiek starego psa. Trzynaście lat powitało go wzrostem 166cm i numerem buta 43. Łypię na Małża, czy aby mnie nie wrobił z tym swoim ojcostwem, bo nijak mi te puzzle nie pasują do sztancy. 
      Pierwsza klasa gimbazy tryska  po oczach mutacją i młodym testosteronem. Mat jak zwykle nie robi zbyt wiele, więc nic się w temacie średniej nie polepszy. Średnia 5,7 zobowiązuje go ciągle do dłubania wykałaczką w zębach i spluwania na podłogę przy profesjonalnym zbieraniu autografów i tylko temu poświęca się bez opamiętania. 

     Mim za to, uczeń czwartej klasy cieszy się jak opętany, że nareszcie, po trzech latach zabawy zaczęła się nauka i prawdziwe oceny i w zasadzie już jest na tyle dorosły, że mógłby się wyprowadzić, założyć konto w banku, wynająć mansardę na Montmarcie, tylko, że mu się właściwie nie chce, poza tym oszczędza na podróże, bo wiadomo, że celem jego życia jest podróżowanie i prowadzenie programów telewizyjnych o charakterze przyrodniczym.

     A co u mnie? Ci, którzy odwiedzają mnie na Buniu, są doinformowani, ale zdezinformowani jednocześnie. Udało mi się bowiem popełnić drugie już w tym roku wiekopomne dzieło, tym razem solo. Zdążyłam dobiec do mety, zameldować się i rzucić tom prozy dla nieletnich na obity zielonym suknem stół prezydialny. Plon pierwszy przewidziany na grudzień, plon drugi na marzec.

     Uwiodła mię jak oną koń w Szale Podkowińskiego odezwa do narodu Eli Wasiuczyńskiej podczas, gdy me plecy zgięte były w pałąk nad strofami dla ludności cywilnej. Ela jak Rejtan zaległa w progach ze słowami, cytuję poniżej:


"Nie denerwować Skorpiona!
 Skorpion ma okres lęgowy i póki nie złoży oprawionego jaja na Rosoła jest pod ochroną".

A mogłam wywiesić te słowa na banerku bloga!

No, to jajo zostało złożone na Rosoła 44a.
Reszta sensacji zostanie podana do wiadomości przy kieliszku szampana.




     Tymczasem uprasza się P.T. Czytelników o głos. Głos jest całkiem niekosztowny, wręcz darmowy, wymaga tylko od Czytelnika udania się tutaj i kliknięcia w link:


*Każdy internauta może zagłosować na jeden, wybrany przez siebie blog i może to uczynić tylko raz. 

Proces ten odbywa się poprzez kliknięcie przycisku "głosuj" przy informacji o wybranym blogu, zamieszczonej na stronie konkursu, a następnie poprzez podanie ważnego adresu mailowego. Nie może to być tzw. "mail tymczasowy". Następnie na ten adres wysłany będzie link weryfikujący. Dopiero po jego kliknięciu głos uznawany będzie za ważny.

Do wygrania to, co najcenniejsze: chwała wiekuista, splendor i zaszczyty. No i wydanie książki, a książki wszyscy lubimy!



środa, 9 września 2015

piątek, 4 września 2015

(186) Dalsze losy Czerwonego Kapturka

     Znalazłam w tajemnej skrytce w piwnicy obrośnięty kurzem i starymi gaciami poemat w staroniemieckim tkany ręcznie gotykiem. Oczywiście w złotym pociągu.

Fallen Princesses - Dina Goldstein

W ciemnym lesie wśród zieleni,
co się kolorami mieni,
w jego centrum, w splotach chaszczy,
obok zwierząt groźnych paszczy-
domek Babci stoi sobie,
lecz bez Babci - Babcia w grobie.

Porachował wilk jej kości,
teraz musi miesiąc pościć-
Babcia bowiem gruba była:
jadła, piła, dobrze żyła.
Wpływ na wilka wielki miała,
zwłaszcza na przyrosty ciała.

Wilk wyjechał, Babcia w grobie,
a Kapturek siedzi sobie
na ganku swego domostwa,
bo dom przecież w spadku dostał.
Gada w kółko jak na haju:
"Matko Boska, jestem w raju"!

Na paluszkach sobie zlicza:
domek w lesie podpiwniczon,
trochę ziemi, kawał lasu,
nie ma wcale ambarasu!
Moja w tym spokojna głowa
będę żyła jak królowa!

-Hola, hola, moja miła!
A podatki popłaciłaś?
Musisz biec do notariusza-
Myśliwy się już obrusza-
Kto dostaje - musi płacić,
a nie na kimś się bogacić!

Nagle w bajce pociemniało,
grozą z lasu zaleciało.
Sowy w locie zamierały
igły z sosen pospadały,
zimno jakoś się zrobiło,
chociaż wcześniej ciepło było.

Na Kapturka Czerwonego
spadło coś chorobliwego:
opłata za notariusza
(co Kapturka bardzo wzrusza),
podatek od darowizny
zrobił jej w portfelu blizny.

Dalej poszło jak lawina!
Kołkiem w gardle staje ślina -
trzeba udać się do US,
spadek ma wszak twarde rulez.
Jak to wszystko tu popłacić,
by płynności nie utracić?

Wpis do sądu Ksiąg Wieczystych,
podatek też robi czystki
od Babci nieruchomości,
kolejny - od nieczystości,
prąd, gaz, woda, no i ścieki
wspólna droga, kasa leci.

VAT-em wszystko obłożone!
Dziewczę stoi porażone.
Co podatek odprowadza -
to się do łez doprowadza.
Zamiast raju ma piekiełko
oraz głowę bardzo wielką.

W ciemnym borze, o mój Boże
Dziewczątko ledwo już orze.
Zdrenowane po kieszeniach
do piątego pokolenia.
Kapturek świeci siwizną
odmieniony darowizną.


PS
Moja Ciocia ma się świetnie :) Od trzech tygodni jest w domu i cieszy się z życia :)


wtorek, 1 września 2015

(185) W Pacanowie...

     ...kozy kują, więc Koziołek mądra głowa, błąka się po całym świecie, aby dojść do Pacanowa. Właśnie nową zaczął podróż, by ją skończyć w Pacanowie, a co przeżył i co widział - post ten wszystko Wam opowie!


     Rozrywało mnie już od jakiegoś czasu, z nasileniem w ostatni weekend lata i erupcją w poniedziałek, 31 sierpnia. Ściany domu skurczyły się, ciśnienie wzrosło i jasnym się stawało, że nieuchronnie wyciśnie mnie w zielone jak pestkę z arbuza. Pestki arbuzowe jak wiadomo, występują gromadnie, więc wystrzeliliśmy malowniczo w kwartecie. 

     Pierś ma jędrna rwała się ku akwenowi okolonemu lasem. Marzył mi się piaseczek przetykany przybrzeżnymi suchoroślami, przejrzysta woda z widocznymi z góry ławicami maleńkich rybek, tnące powietrze krajowe ptactwo wodne, szum szuwarów, zapach igliwia buchający ze schodzących ku wodzie i ostentacyjnie przed nosem ociekających żywicą, borów sosnowych. A w nich leśne echo i mech, w który zapadają się stopy. Rusałki, jeziorne żabony i trzcinowe nimfy.
  
Tak mi się wyimaginowało i tak musiało być.

Jedźmy więc nad jezioro Kórnickie! - ja. Jedźmy nad jezioro Swarzędzkie! - Małż, który jako kierowca miał siłę przebicia i kierownicę w rękach. Może nadmienię, że żadne z nas nie widziało na oczy żadnego z tych jezior z bliska, więc każde kierowało się swoim wyobrażeniem.

     Wzięliśmy zatem koc piknikowy i wałówę. Piknik rozpoczął nieoczekiwanie szybko, bo już dwie minuty i jakieś 100 metrów od domu, a równocześnie wiele kilometrów przed Swarzędzem. Utknęliśmy bowiem w korku i utonęliśmy w morzu blachy i spalin. Chcąc ulżyć innym użytkownikom drogi i oszczędzić im bolesnego widoku piknikującej w samochodzie familii, ścięliśmy zakręt, by ominąć newralgiczne trzy nitki fastrygujących ulice aut. Minuta czerwonego, trzynaście sekund zielonego - zaszachował wiedzą Mat, wobec czego, by  ściąć zakręt, wjechaliśmy tranzytem na stację benzynową, by finalnie utknąć tu w, dla odmiany, czteropasmowym korku. Mało tego. Uczepiliśmy się akurat tego jedynego auta w nitce, które faktycznie tankowało. Na skróty dłużej, ale ciekawiej, jak mawia staropolskie porzekadło.
   
    Czas płynie, a my ciągle tkwimy na stacji benzynowej sto metrów od domu. Kiedy tracimy resztki cierpliwości i prowiantu, obok nas materializuje się pan, z którego miny odczytuję żądzę mordu i wykopsania nas z kolejki. Jednakże pan miał widocznie już taki zacietrzewiony wyraz twarzy od urodzenia, albo był naostrzony skwarem, a wybrał nas spośród milijona, by zwiastować nam osobiście i nos w nos o wypadku na trasie do Swarzędza. Prorok jaki czy co?
     Wobec powyższego obraliśmy dokładnie przeciwny azymut. Lawirowaliśmy w niekończącym się benzynożernym spaghetti, by zatoczyć łuk, a nawet okrąg i znaleźć się na okrętkę ponownie obok domu. Powinniśmy sobie powiesić nad drzwiami tabliczkę RZYM. Małż orzekł, że skoro wycieczka przedłuża się, musi podjechać na stację i zatankować. Jak na tajemny znak, trzy pary oczu równocześnie zaświeciło się krwiożerczo w szparkach powiek. 

     Skoro znaleźliśmy się znowu obok domu, to zacznijmy wędrówkę od początku i jedźmy do Kórnika. I tak trzeba było uczynić od samego początku - zazielenił się wieniec laurowy wieńczący mą skroń. Tak to jest, jak się sprzeciwia żonie.

    Pojechaliśmy zatem gonić marzenia (moje). Zaorane pola leżały spokojnie falując swą spękaną opaloną na brąz skórą, łany niezebranej kukurydzy stały sztywno na baczność ususzone na wiór. Skwar przepalał ziemię do wód gruntowych, a jądro ziemi podgrzewało ją od wewnątrz. Wysychały strumyki oraz sok pomarańczowy w kartonie.
 Tym razem nie ulegliśmy czarowi Zamku Kórnickiego, któremu szorujemy kapciami podłogi co rok. (O >> tutaj ekwilibrystyka słowno-historyczna). Wzrok nasz bowiem utopił się po prawej burcie, za którą błyskało jezioro. Cel naszej wyprawy. 

- Szukajcie plaży z mych marzeń, a chyżo! Pragnę zanurzyć się w zimnych odmętach i zostać tak na wieki albo nawet pół godziny.

     Trzy przyklejone do szyby twarze zamieniły się w grzebienie do wyczesywania wesz. Plaży nie wyczesały. Malowniczych zejść do wody również. Wkoło trzciny, tatarak i splątane liany. Muł, zapach małży i wyziewów płytkiej wody. I ta myśl, która zabłysła pod moją kopułką! Jedźmy na drugą stronę jeziora! Tam musi być pies pogrzebany!

     Oczywiście momentalnie straciłam orientację, której za to nie traci nigdy Małż i już znaleźliśmy się po drugiej stronie akwenu. Ach, gdybyż tylko nie było tu tych nadbrzeżnych ogródków działkowych, które czynią brzegi jeziora prywatnymi! Porzuciliśmy auto i dalej udaliśmy się pieszo z częścią dobytku. Droga wysłana delikatną, miękką trawą, która niosła nas na swych falujących źdźbłach jak na ruchomym trotuarze. Po prawej filuterne stadko melodyjnych kosów i uśmiechająca się do nas wiewiórka.




  Po lewej las z siatką ochronną, za którą pierwszy szereg drzew zmienił kierunek rośnięcia z pionowego na horyzontalny, bezwstydnie wystawiając na widok publiczny gołe korzenie i to, co ma pomiędzy nimi. Ściśnięci między dwoma światami przebijamy się przez zasieki z pokrzyw i gałęzi, pokonujemy finalny ostry zakręt, zza którego miało być widać naszą plażę. Widać było tylko trzciny i mlaskające o mulisty brzeg rachityczne fale. Próbujemy jeszcze pójść kawałek wzdłuż trzcin w poszukiwaniu tworu moich imaginacji, ale komary, zwalone drzewa i pokrzywy wygrywają. W drodze powrotnej znowu fotografujemy wiewiórkę, która czekała na nas w tym samym miejscu, tym razem znacząco rysując sobie na rudym czole kółko.


     Puszkujemy się i okrążamy jezioro z odwrotnym kierunku z zamiarem dostania się do Kórnika od strony miejskiej. Ale tuż przed nami wyrasta tabliczka BNIN. Pojechaliśmy zatem do Bnina, gdzie plaży też ni ma. Następnie Biernatki, Jeziory Wielkie, Łękno. A na koniec trafiliśmy do Zaniemyśla, gdzie woda podobna do kiśla. Wszystko było, no wszystko- jezioro okolone lasem, pewnie i jagody, i elfy, i krasnale. Ale woda była ohizdną zieloną zupą, w której taplały się stada wygłodniałych samic kaczek krzyżówek. Ciecz była nieprzezierna, pienista i śliska. W zasadzie morze możliwości dla mikrobiologów. Odniosłam wrażenie, że jestem na jakimś survivalowym campie, zresztą inni , nieliczni przyjezdni również byli poruszeni do głębi kaczym dołkiem.


     Z bólem serca wywiesiliśmy jęzory i białą flagę. Ale, jak się okazuje - pochopnie. Albowiem w drodze powrotnej rzuciliśmy się ponownie w odmęty jeziora Kórnickiego, acz od strony miasteczka. I tu niespodzianka. Przyroda roznegliżowała się do rosołu, ukazując nam swoje nabrzmiałe końcem lata, walory.





A wykąpaliśmy się na rynku w Kórniku, o!



piątek, 21 sierpnia 2015

(184) Platformówka na trzy życia


     Dziedziniec otoczony wałami i ostrokołem. W budce strażniczej rozgotowany w upale halabardnik. Zadzieram głowę i przypatruję się wielkiej zwalistej budowli sięgającej chmur. Zamek błyska w bezlitosnym słońcu niezliczonymi kryształkami okien; nie widzę, czy ktoś patrzy i kiwa do mnie, czy to tylko gra światła i cienia.

    Mijam dziedziniec, ignorując pociągającego z bukłaka halabardnika, a brama sama rozchyla się zapraszająco jak usta kochanki. Tuż za nią, na posadzce, narysowana białą kredą gra w klasy. Pod szklanym dachem patio nie wita mnie śpiew ptaków, choć zauważam kilka szarych kos na tle błękitu. Mrugam kilkukrotnie. Kosów.
     Ale nawet, gdyby fruwały po tej stronie, ich trele i furkot skrzydeł zagłuszyłby szept ludzkiej ciżby, przetaczającej się wolno pełzającymi po kamiennej posadzce tasiemcowymi napęczniałymi kolejkami. Targ wymienny trwa w najlepsze. Za karteczkę i numerek inna karteczka i numerek - przepustka do drugiego etapu. Muszę cofnąć się o trzy pola i wylosować swój. Trzymając go w ręce, po odczekaniu karnej kolejki, dostaję zielone światło, z tym, że błyskające na czerwono. Mogę teraz podejść do okienka i wymienić papierki na numerki. I odwrotnie. Numerek działa. Okazuje się jednak, że mój papierek nie jest prawidłowy, nie uprawnia mnie do niczego, cofam się więc o trzy pola z zadaniem zdobycia odpowiedniejszego papierka. W tym celu udaję się do innego królestwa, dobrze, że na zewnątrz panuje upał, a halabardnik ma zmrużone oczy. Omijam go dwukrotnie - w tę i później z powrotem, pokonuję dziedziniec trzema susami i ponownie staję pod szklanym dachem patio. Czerwone światełko mruga, papierek okazuje się prawidłową przepustką do numerka, mogę przesunąć swój pionek na inny poziom. Papierki-numerki-papierki-numerki, aaaa! Kamień, papier i nożyce.
Mam jeszcze trzy życia. Zawiłość zasad gry zaciska się na nadgarstkach.

     Zamek pocięty jest systemem korytarzy i wydycha grozę z każdego z nich. W powietrzu czuć siarkę, a może chlor, z oddali dobiegają pomruki smoków, odgłosy pikania rycerskich pik i westchnienia zwykłego, wpatrzonego w nich z nadzieją, ludu. Rycerze, zawsze w białych zbrojach, z emblematem węża na piersi szukają pieczar, w których drzemią smoki. Te, żyjące tutaj, słyną z wyjątkowo twardych łusek na żółtawych, poruszających się rytmicznie, spasłych brzuszyskach. Najtłustsze brzuchy mają te, którym rzucane są na pożarcie młode dziewki. Rano często widać ich puste łóżka, a z pieczary dochodzi obleśne mlaskanie sinego, lepkiego jęzora. Ci, którzy pozostają nietknięci, chyłkiem przemykają wzdłuż korytarzy. To ci odważniejsi i silniejsi. Reszta leży pod kocami i stara się być cichutko, cichuteńko. Wszyscy z ulgą przyjmują wizytacje białych rycerzy, którzy penetrują zawiłość korytarzy połączonych fikuśnie kręconymi schodami i cichymi windami. Łatwo się skryć smokom w tak skomplikowanym zamczysku. Ale i rycerze nie są bez szans. Dysponują szeregiem łacińskich zaklęć, ciągle doskonalonych przez siwych alchemików z podziemi. Muszą nadążać za zmianami behawiorystycznymi smoków, znane są bowiem ich niezwykłe przystosowania do zmiennych warunków otoczenia, umiejętność partenogenetycznego rozmnażania i niezwykła cierpliwość, jaką wykazują się, czyhając na ofiarę. Znane są przypadki, że potrafią czekać na upatrzone ciało wiele, wiele lat. 
   
   Mijam na korytarzach służki kiwające główkami w kolorowych chusteczkach. Z wielkimi niebieskimi oczami i szczuplutkim ciałkiem wyglądają jak maki i stokrotki.
 Uśmiech dla kwiatów dodaje trzy punkty mocy i przepustkę do kolejnego etapu.

     Boczny korytarzyk zakończony jest ślepo. Na ławeczce siedzi ona. Skrzyżowanie księżniczki z gwiazdką burleski. Z daleka wygląda na niewysoką, szczupłą kobietę. Czarne fale włosów zatapiają pochyloną twarz. Wąskie ramiona Damy Pik okrywa czarny, koronkowy szlafroczek, spod którego błyska atłasem czarna, krótka koszulka nocna. Długie, różowe paznokcie splecione w misterne gniazdko spoczywają na kolanie. Noga na nogę. Stopy skryte w welurowych pantoflach w kolorze burgundu zakończonych puszystym, króliczym futerkiem. Palce u stóp poruszają się jak stadko różowych emaliowanych dżdżownic. Łydki pulsują fioletowym gąszczem nabrzmiałych żył. Nie wiem, czy to księżniczka, czy zła królowa, a może mechaniczna zabawka, bo ponad jej lewą piersią zauważam zielony wentyl z rurką miękko zagłębiającą się jej ciało. Pik. Pik.
     Króliczy puszek wiruje z każdym krokiem i cały kobiecy ląd omywany morzem czarnym odpływa i znika za drzwiami. Z daleka dochodzi pomruk smoka. Po kwadransie następuje odpływ damy Pik, robiąc miejsce dla mnie. 

      Moja kolej. Czeka już na mnie skryty panującym tu półmrokiem. Pod językiem rozpuszcza się jego czekoladowy męski głos. Bezwolnie rozbieram się i kładę na białym piasku. Plecami wyczuwam jeszcze ciepło ciała Damy Pik. Powoli wmasowuje w moją skórę zimne galaretki z meduz. Gęsia skórka. Nasłuchujemy razem, patrzymy na monitor zawieszony nad linią zmarszczonych brwi. I... cisza. Mój smok śpi.

     Lżejsza o kamień, wychodzę ze ślepego korytarzyka i kieruję się ku bramie. Słońce wisi niżej i oślepia mnie swą jasnością. Zauważam na posadzce grę w klasy. Kwiatowe główki kiwają się w podskokach:


raz-dwa-trzy - ty będziesz żyła, a umrzemy my.


   
     Uśmiech dla kwiatka, trzy pola do przodu. Raz-dwa-trzy. Wygrałaś zachowując trzy życia. Dostajesz w bonusie pamięć absolutną i swój kamień z powrotem.


    Opuszczam dziedziniec, życie toczy się ze zgrzytem kół czasu dalej.
    Na ulicy nie czuć smrodliwych wyziewów nienażartych smoków.
        Z każdego okna zamku zwisają smutno długie, jasne warkocze. 






piątek, 7 sierpnia 2015

(183) Upał, a Pies w swetrze!

     Nie wiem jak poradziłabym sobie w ogródku sama! Zwłaszcza teraz, w upały, kiedy jestem zdolna tylko do trzymania chłodnego węża w dłoni. A najlepiej, gdyby ten wąż oplótł me boskie kształty, wyssał nadmiar mnie samej do rozmiaru 38 i trzymał w ścisłych splotach aż do jesieni, a przynajmniej do wieczora.
     Tymczasem wąż przy pomocy Małża został chirurgicznie zespolony z ogrodowym prysznicem i wułala! mamy takie SPA dla ubogich. O dziwo działa! Robi wokół siebie i w najbliższych przyległościach migoczącą tęczowymi kropelkami chmurkę, w której szczęśliwie unosi się ogrodowe łóżko. Trzeba położyć się na nim, trochę przymknąć jedno oko tak, by widzieć wszystko przez woal rzęs, drugie trochę wybałuszyć, skierować na czubek nosa i z lekka zezując - siup, przenikamy do innych światów. A właściwie inny świat włazi w kontury naszego.
  Jakże inaczej, jak nie fuzją rzeczywistości z fantasmagorią (słówko zaczerpnięte z bogatego wokabularzyka Kaczki) wytłumaczyć bowiem to, że wszystko zakwita punktualnie i obfitością kształtów pieści wzrok, a aromatycznymi puchatymi kłębami łechce nos? No jak? Przecież to niemożliwe! W moim ogrodzie przecież musi wszystko dziać się samo.
 Tak myślałam.
Ale niedawno okazało się, że jednak nie samo. W moim domu mieszkają najpewniej skrzaty i elfy. Tak, tak! Przecież nic nie dzieje się samo! To muszą być one. Na pewno zatrzymują czas, by skrupulatnie rozsypać nawóz ze stajni jednorożców bod rododendron, sypnąć bajkofoską pod piwonie, wyrwać i zutylizować chwasty, albo zapraszać tylko te miłe dla oka - ptasi rdest, powój polny i białą koniczynę.
 Zastawiłam tedy w ogrodzie sidła. Nie jakieś skrzynki z zapadką, wiadomo przecież, że skrzaty ogrodowe nie są takie głupie, żeby dać się złapać na salami. Doszły mnie słuchy, że podobno lubią zupę gotowaną na porannej rosie zbieranej po pierwszej pełni księżyca i podawaną z makaronem z pełnego przemiału muszelek winniczków. No ale przecież nie będę chodzić ze strzykawką przy blasku miesiąca, by spijać nią rosę bo jeszcze mnie wezmą za wampira i zamkną w odosobnieniu. Pozostało więc zastawić fotopułapki. To bardzo proste! Zostawia się aparat fotograficzny z rozładowanymi bateriami w widocznym miejscu, skrzaty, jako stworzenia bardzo pomocne, a zarazem figlarne, ładują baterie wtykając je głęboko w robaczka świętojańskiego (akurat w tym przypadki nieważne jest, w który biegun robaczka się włoży wtyczkę, bo robaczki to lubią) i bawiąc się urządzeniem wykonują serię zdjęć dokumentacyjnych.

Wułala, jakie foty zrobiły - roślinkom i - tak, tak! - sobie! I proszę zwrócić uwagę na sweter, w który odziane jest to niebożę! Chodzi ono w sweterku o każdej porze roku, mimo, że natura obdarzyła je bogatym owłosieniem na całym ciele, a zwłaszcza w okolicach bikini. Dlatego skrzaty noszą na sobie albo krasne uniformy albo błazeńskie swetry. Oczywiście z dzwoneczkiem! I powiem Wam coś jeszcze - te sweterki szyje PIES! >>>Pies w swetrze! Można tu zobaczyć jaka superaśna metka widnieje na karku oraz dowiedzieć się po co został umieszczony rzeczony dzwonek!

Fotografie dokumentują niepozorność skrzata, jego chęć asymilacji z otaczająca przyrodą oraz troskliwe, acz nieśmiałe zatroskanie fauną i florą








Na ostatnim zdjęciu skrzat przypatruje się zdrewniałemu koledze - ponoć skrzaty przyłapane w domostwach zmieniają stan skupienia z widzialno-efemerycznego na zdrewniały.

Poniżej widać Limę, która ponoć jeszcze ułamek momentu wcześniej rozmawiała ze skrzatem na tematy entomologiczne:



O, takie:



Kiedy interlokutor zdrewniał drętwo, zagadywała kolejnego. O tę donicę dba inny skrzat. Tu, znowuż, pod innym stanem skupienia.


A tu kwiatki, o które dbają następni, ci schowali się w porę!



A to zegar z kukułką, który należy do skrzatów. Ma on wymiennego ptaka, raz jest to gołąbek spokoju, jak na fotografii, raz sroka, a raz inny ptak.



A na zakończenie, zobaczcie, co te skrzaty robią mi w domu! Malują tęcząna prawo i lewo, chlapią kolorami, a doprawdy, te barwniki robią tak doskonałe, że wszędzie zostają powidoki!








No i niekiedy zostawiają mi na suficie serduszko ♥



Gdyby ktoś miał ochotę przypatrzeć się przez szkło powiększające, to klika na obrazek, a on magicznie się powiększa!


I, pst! Słuchajcie! Gdyby ktoś chciał podobny sweterek, niech puka do




sobota, 1 sierpnia 2015

(182) U cioci na imieninach

     Siedzę tak sobie leżąc już właściwie, kot mnie depcze zadnimi girami po nerkach, co jest, nie powiem, bardzo miłe, zwłaszcza, że Małża nie ma doma. Skoro już kot mię tak błogo masuje w erzacu i rozleniwia do upadłego, to ja może opowiem co tam z moją ciocią? Albowiem w zakładzie psychiatrycznym jest fajowo, a nie każdy jeszcze tam był, więc wiedza może okazać się przydatna w najmniej oczekiwanym momencie.

     Z pewną taką dozą nieśmiałości się tam pojawiam, bo jakoś wpędza mnie zawsze w zakłopotanie nieliczna wycieczka chłopców liżących lody ze sklepiku wariatkowego na pakingu.

    Ale może zacznę od początku? 
    Droga do Gniezna jest malownicza, jedzie się gładko po świeżym asfalcie, sarenki brykają sobie w łanach zboża, z daleka niedowidzę jakiego, ale to chyba nie jest tak ważne, w którym chlebie zjemy ich kupy, prawda? Nie wiem, czy wiecie bowiem, że jedząc niemyte jagody z lasu można nabawić się bąblowca? Bąblowiec robi z mózgiem takie dziwne rzeczy, bardzo zbliżone do tych, które wstrząs robi szampanowi i wtedy można mózgowie łapać durszlakiem, gdy wypływa nozdrzami. Co mi przypomina mój egzamin z zoologii. Z zoologii byłam nawet dobra, na ćwiczeniach mizialiśmy sobie wydrę (żywą), bawiliśmy się ze ślimakami pomrowcami, ale dla nich chyba nie było to zabawne, bo szukaliśmy manualnie i dosyć krwawo atroficznej muszelki. A pech i ewolucja łącznie z wyrodną matką naturą zaszyły tym karykaturom ślimaków domek pod skórą jak, nie przymierzając, esperal.
Pan z zoologii, nieodżałowany profesor Ryszard Graczyk, któremu zawdzięczamy introdukcję bobra (wsiedlał go na podmokłe tereny lasów w kaloszach i pod krawatem), wbił we mnie wzrok i zadał cios ostateczny: - A teraz może kilka przykładów z parazytologii.
Cios zwalił mię swojego czasu z nóg, bo wszystko umiałam, nawet i pinć przykładów, ale nie bardzo umiałam się wstrzelić w słowo "parazytologia". Po długiej i krępującej ciszy wyjawiłam konając na podłodze pod ogonem cietrzewia i głuchego na me jęki głuszca, że nie rozumiem tylko jednego, jedynego słowa w pytaniu. Potem odbyliśmy 15-minutową debatę na tematy psychologiczne, jak kryteria samooceny, umiejętność bezstronnego podejścia do własnych umiejętności i wiedzy,  po czym zostałam nazwana upartą jak osioł i wyszłam z wielką czwórką.

     Ale co ja miałam napisać...Mmmmmm ten kot po prostu mię uśpi na amen za chwilę, a tego bym nie chciała, gdyż w takim przypadku nie ujrzycie już nigdy krańców tego posta, które i mnie się wydają w tej chwili tak odległe jak wiszące ogrody Babilonu.

     Przez takie ogrody właśnie mknie się w atmosferze oczyszczonej z pyłków, co wybitnie dobrze robi Małżowi, który smarcze od byle trawy. W zasadzie mógłby latem być ekskluzywnym szoferem limuzyny, co przyniosłoby profity w postaci oszczędności na lekach antyhistaminowych oraz przyrumieniłoby nasz budżet. 
      No ale nie ma tak dobrze i czasem trzeba wysiąść z samochodu.

     Szpital psychiatryczny wywierałby na gościach ponure wrażenie, choćby dlatego, że pierwszym budynkiem, który wyłazi z zaniedbanego parku jest cmentarna kaplica w stylu podrasowanego gotyku. No, może nie cmentarna, ale klimatycznie bardzo się komponuje. Kaplicę pozostawiamy za kutym płotem i zmierzamy ku bramie. Aż dziwne, a w zasadzie wcale nie dziwne, bo jest to kurort, a nie obóz pracy, na płocie nie ma napisu z odwóconym "Be". Z ponurych rzeczy widzimy jeszcze budynek dyrekcji wzniesiony z surowej cegły. W niektórych miejscach nie ma cegieł, ponieważ są okna, ale możemy to tylko wnosić dedukcyjnie, bowiem okna nie były myte od piętnastu bez mała Wielkanocy, co więcej - na każdym wewnętrznym parapecie piętrzą się stosy książek, które w zasadzie są tak podobne do cegieł, że budynek dyrekcji jawi się jako twierdza nie do zdobycia. Zadzieram głowę, w nadziei, że na szczycie dachu zobaczę długowłosą dyrektorkę spuszczającą swe warkocze, ale nie. Dyrekcja pewnie się uczy, bo przecież tyle książek podpiera sklepienia, wnioskuję więc, że psychiatria jest nauką niezmiernie wciagającą, że człowiek nie ma nawet czasu pójść do domu w przerwach między dyrektorowaniem.

    Wracając do nas. Nielicznych normalnych, choć to bywa naprawdę złudne i nigdy nie wiadomo po której stronie muru się spotkamy.

     Otóż, jak wspomniałam, niektóre budynki i otoczenie, a także rosły, acz niski Czak Norris w charakterze ciecia na bramie, mogłyby troszkę przygnębić gości. Ale przecież dom tworzą nie ściany, lecz ludzie. A ludzie przywitali nas już na wewnętrznym parkingu. Grupka wspomnianych mężczyzn liżących lody siedząca nobliwie na przysklepowej ławce pod eskortą dwóch pielęgniarek w obcisłych uniformach. Obcisłych, ale pokaźnych, muszę nadmienić. Tak się zastanawiam i dochodzę do wniosku, że aplikując na stanowisko pielęgniarki w zakładzie zamkniętym, chyba trzeba przedrzeć się przez gęste zasieki z przepisów, by nie wyciskać z zapoconych gruczołów podopiecznych ani mikrograma testosteronu, bo z adrenaliną i innymi neuroprzekaźnikami radzą sobie po prostu injekcjami. 
    Panowie w czasie moich analiz zlizali z patyków ostatnie krople lodów, szurnęli crocsami i laczkami rodzimej produkcji, wzięli swe siateczki celofanowe za uszy i posłusznie oddalili się na kwadrat. 

    A my za nimi. Nawet zbytnio nie odróżnialiśmy się od trupy, no, może ja trochę płcią, ale jak idę, to nie widać. Za to Małż wtopił się bezbłędnie w tłumek, dla zabawy ubrawszy koszulkę z napisem DEEP DOWN z kotwicą jak uśmiechem wioskowego głupka, która nieodmiennie wzbudza w naszych synach salwy niepohamowanego śmiechu. No, ale jak człowiek zdecydował się na rodzicielstwo, to później musi znosić różne takie szykany, czasem nawet, o zgrozo, publicznie.


     Zakład, który może nazwijmy faktycznie kurortem, mieści się w kilkunastu, na moje oko, jednopiętrowych budynków podobnych do gierkowskich betonowych bloków, a właściwie bloczków, albowiem mają tylko jedno piętro. Każdy bloczek to inny oddział. Jest domek alkoholików, ćpunów, kilka zwyczajnych wariatników i oddział geriatryczny. Każdy odział ma swój ogród. No, ogród to może za dużo powiedziane, odgrodzony kawał parku ze starodrzewiem, z ławeczkami i ptakami typu sójka i wróbel oraz gryzoniami marki ryjówka. Zarejestrowałam też kota domowego. Zwierzyna była bardzo mobilna i przenikała przez ogrodzenia jak Copperfield, obdzielając swą miła obecnością wszystkich kuracjuszy. 
Ciocia jest na oddziale z innymi ciociami tego typu. Normalnie (haha, normalnie), wchodząc na oddział ma się wrażenie, że przychodzi się na imieniny. Na stoliczkach piętrzą się kartony soków róznej maści, pośród nich puderniczki, protezy zębowe, wstęgi papieru toaletowego, w powietrzu czuć zapach początku XX wieku, starych swetrów i osobliwy zapach starości.
Ciocia promienieje na nasz widok i wyskakuje z łóżka. Jest ubrana w czarne eleganckie spodnie, biała bluzeczkę z haftem richelieu i broszką z wielkim prawdziwym koralem pod szyją (ciocie miały hobby w postaci kolekcjonowania biżuterii). Na to rozpinany sweterek. Peruczka wyczesana, że mucha nie siada. I co się robi w takim, pardon my french, wariatkowie?
Ciocia twierdzi, że jest tu jak w sanatorium z obsługą i full serwisem. Mierzą jej cukier, podają insulinkę, jedzonko podają punktualnie. Chodzi sobie do biblioteki (czyta już trzecią książkę norweskiego pisarza, którą wygmerała spod stosów bezużytecznych dla niej harlekinów), szydełkuje pierwszy raz od 50 lat, ma szereg zajęć, podczas których rozmawia sobie z innymi ciociami podobnego sortu. Jedyne, co jej doskwiera to brak samodzielności. Ciocia, mimo licznych choróbsk, operacji, nowotworów, amputacji i przyoadłości medycznych przynajmniej do połowy alfabetu, jest osobą samodzielną, ma na głowie całe mieszkanie, psa, rachunki, sprawunki, gotowanie, spacery, więc sanatorium, sanatorium, ale już dosyć tego dobrego, za chwilę czas wracać w domowe pielesze.

     I tak sobie myślę, że za jakieś 30 lat, kiedy osobście na chleb będe mówiła blep i nie poznam Małża popychanego przez wiatr na wózku inwalidzkim, moją ciocię trzeba będzie po prostu zastrzelić.

środa, 15 lipca 2015

(181) Perła i dziewczyna czyli liryka i dramat



     Wyjeżdżam.

   Ośmielam się wysunąć rogi i spod granatowej karoserii podpatruję inne kolorowe puszki na kołach z żywą zawartością.
Mogę już zdjąć z barków muszlę utoczoną ze zwojów kabli, fastrygowaną lampasami torów tramwajowych, z haftem z sieci miejskich dróg, guzikowymi ćwiekami kołpaków i płyt kanalizacyjnych. Strzepuję z ramienia łupież asfaltu, robię ostatni smrodliwy spalinami wydech.

    Jako pierwsze odpadają mi przytwierdzone do pleców białe, ciężkie pąkle, przypominające aż nadto o osiadłym trybie życia.

     Tuż za rogatkami linieję. Pęka mi skóra, płatami schodzą pola pszenicy, na żywą tkankę sypie się igliwie z poruszonych do głębi sosnowych borów. Tnę sobą powietrze, a w pionową, wysoką do nieba ranę, wlewa się błękit pachnący facelią. Włosy wplątują się w słomkowe łany, oczy mieszają się z chabrami. Makowe usta szepczą; dalej, jeszcze dalej!








     Gubię nogi na polnych drogach, rozrzucam ramiona w mijanych wioskach. Dalej, dalej!

     W małżach uszu szumi ciepły wiatr. Mijając małe cmentarze, rzucam na wiatr kośćmi jak prochem.

Płynę coraz łatwiej i nie wiem już, czy to powietrze traci na lepkości, czy ja tracę ciało i zmysły.

     Na końcu drogi na północ zostaje samo serce. Staje na krańcu świata, gdzie niebo, słona woda i piach stają się jednością. Bije się z myślami i trzepocze na wietrze wstęgami seledynowych żył i tętnic w kolorze karminu. Zachłystuje się i z komory wypluwa do morza perłę, którą łapczywie zagarnia w głębiny pięciopalczastymi falami.

Jestem pusta. Zabieram więc z plaży ziarnko piasku pod powiekę by drażniąc serce, zainicjowało  proces po raz kolejny.

Zamknę rozprute niego błyskawicznie. Obrosnę pąklami, coś stworzę.

Wracam.



***

     No i wróciłam do codzienności. Pomiędzy chłoszczącymi kartami czasu uwięzło kilka historii. Ot, choćby o mojej cioci schizofreniczce.
 
    Ciocia jest bardzo miłą panią o słodkim hiperglikemicznym uśmiechu, która kurczy się z każdym rokiem coraz bardziej. Obecnie jest jej już nawet mniej niż więcej. Kurczy się i wzwyż i wszerz, a gdyby ją ubrać z dziewczęca sukienkę, można by ją wziąć za dziewięciolatkę. Oczywiście z tyłu i w peruce. Dziewięciolatki mają bowiem naturalne brwi i pełne uzębienie. Ciocia za to ma wszystko sztuczne - pierś, narysowane jak węglem brwi i zęby z NFZetu, które wkłada wyłącznie na specjalne okazje. Ma nawet rzeczoną kruczoczarną peruczkę, gdyż ząb czasu wygryzł jej połowę włosów i, co tu kryć, gryzie konsekwentnie dalej.

     Otóż ta słodka 83-letnia istota wychynęła z domu pod osłoną nocy i dopuściła się czynu z pogranicza survivalu i kryminałki. Wdrapała się bowiem na gzyms i to bez asekuracji, stawiając stopy wyłącznie na wypustkach tynku i dokonała aktu dezintegracji nowego monitoringu sklepu, który miał  pecha być na linii wizyjnej z jej mieszkaniem.
    Po dokonaniu aktu rozpłynęła się w powietrzu i przeniknęła rurociągiem do swojego lokum. Wyskoczyła ze zlewozmywaka i zmaterializowała się przy kredensie. Tutaj też o poranku zaskoczył ją dzwonek u drzwi. Ciocia podejrzała przez wizjer - szybkę wielkości denka od szklanki, kto zacz i ubrała się w strój ninja. Za drzwiami zobaczyła bowiem dwie ekipy samurajów z napisem Policja. Na pierwszy ogień poszli ci z tarczami. Ciocia broniła się zaciekle dwoma tępymi siekierkami do drewnianych szczap, roztrzaskując tarcze w drobny mak i to pierwszym ciosem.
     I tu wypada się zacukać nad tym, jak taki kordon samurajów ma nas bronić przed rosłymi osiłkami. A co najważniejsze - jakim sprzętem? Za chwilę się okaże, że pistolety są z plastiku, hełmy z wosku, a samoloty wojskowe z bibuły.


Edit 15.07.2017.

Ciocia zmarła nad ranem 10 kwietnia 2017, przed świętami WN. Zabiła ją cukrzyca, zjadając po kawałku. Nogi nie oddała. I życia.
Nigdy wcześniej nie przebywałam tak długo z nieżyjąca osobą. Nie ubierałam jej. Nie siedziałam na łóżku, na którym leży ciało. Pożegnałam się i poprosiłam ją o coś. Ciocia spełniła moją prośbę, której spełnienie zakrawało na cud. Niezwykle.