poniedziałek, 24 marca 2014

(116) Finka z kominka cz.4 "Ab ovo ad mala".

     Dobra, więc opierając brodę na jednej ręce i podwijając wąsa drugą, spróbuję ubrać w słowa to nagie i krzyczące, które noszę w sobie. Urodzę to, by zabić i móc nareszcie zasnąć.

   Żyję już wystarczająco długo i w miarę uważnie, by zauważyć pewne prawidłowości. Używam tu celowo słów uważnie i zauważyć, gdyż wspólnym rdzeniem obu, tak różnych na pozór wyrazów, jest słowo uwaga. Może być też waga. Spróbuję więc uważnie zważyć jak Ozyrys. Na jednej szali serce, na drugiej pióro prawdy.


Ab ovo...

     Pojawienie się zygoty objawia się nagłym wzrostem zainteresowania i wzmożoną opieką najbliższego otoczenia nad żywym inkubatorem. Otoczenie dba ze zwiększoną częstotliwością i natężeniem o podaż odpowiedniej ilości białka i kwasów omega. Czy ciepło, czy zima, chucha i dmucha przez pępek. Przez kilka miesięcy młode opływa w dostatek i rośnie w siłę. Na tyle dużą, by obwieścić światu krzykiem swoje przyjście na świat. Uwaga otoczenia sfokusowana jest teraz bardziej na nim, niż na pustym klujniku. Babcia gotuje zupki z niepryskanych warzyw z ogródka, a państwo daje mu wyprawkę w wysokości jednej pensji głodowej na dwie paczki pampersów i słoiki Gerbera. Bo musi się dobrze odżywiać. By rosnąć. Szybko rosnąć, by móc pracować na starzejące się społeczeństwo, bo wszyscy zdolni i zdolni do pracy już wyjechali. Zostali patrioci, starcy, marzyciele, renciści, dzieci i nieudacznicy. Państwo nie za bardzo będzie dokładać starań, by osiągnął jako taki pułap wiedzy i umiejętności. Ot, rejonowe przedszkole (przy pewnej dozie nie/szczęścia), państwowe szkoły. Jeżeli ma szczęście, rodzice pomogą mu przełamać nie tak znowu dziwny trend w nauce języków nastawiony tylko na słuchanie ze zrozumieniem i wykonywanie poleceń, fundując prywatne lekcje angielskiego przetykane francuskim, grą na pianinie i w tenisa, basenem, szachami i siatkówką. Rozwijaj się mój rozmarynie, marynuj się moja rozwielitko. Po drodze szczepionki i leki znanych światowych koncernów wzmocnią i zapewnią zdrowie na czas okresu reprodukcyjnego i produkcyjnego. Najbardziej te dodatkowo płatne. Badania kontrolne raz na rok? Prywatnie najchętniej, owszem. Płać podatki. Płacz do siatki. Państwo leżąc na szezlongu, sponiewierane przez kilka wojen światowych i powstań, z tatuażami męczenników i stygmatami korupcji na śliskich ramionach, wycyckuje swe społeczeństwo, wysysa systematycznie z podziałki jednostkę za jednostką, powoli napełniając swój dziurawy kaban i puszczając bąki przez anus TV. Oglądając swoje paznokcie mówi: czego moje oczy nie widzą, tego po prostu nie ma! Nie ufam takiemu zezowatemu państwu, które jednym okiem łypie z pożądliwością na mój portfel zarysowujący się kusząco w tylnej kieszeni opiętych dżinsów, oferując w zamian szklane paciorki i flaczki po pasztetowej. I tak się kula do pola z liczbą 67.

rys. Raczkowski


...ad mala.

     Chyba 67? Czy coś się zmieniło? Niech będzie 67 zatem. Odczuwam demencję wieku metrykalnie średniego, chociaż w środku od 20 lat mam ich 80. Na przekór fali, że w Polsce trzeba być całe życie pięknym, młodym i bogatym.

     Starsza osoba znika powoli. Najpierw fizycznie. Wskaźnik wagi przechyla się coraz bardziej w lewo. Oczy blakną, wilgotnieją, patrzą bardziej wgłąb i wstecz. Nie zauważają. Otoczenie zaczyna też niedowidzieć. Najpierw niby przypadkowo zaczyna w jej obecności, nie patrząc jej w oczy, mówić w trzeciej osobie. Omija się ją spojrzeniem, omiata miotełką słów. Wobec starszej osoby inni zaczynają pozwalać sobie na niemiłe traktowanie, później wręcz na impertynencje, najpierw powoli, a gdy nie napotykają oporu, już otwarcie. Ważność i znaczenie kulają się po pochyłym stole. Starsza osoba zaczyna być traktowana jak ubezwłasnowolniona. Ot, dwunożny taboret, wzrok basseta.

 

     ***

     Nie mówiłabym o tym wszystkim, gdybym tego nie widziała i nie poczuła. Ale widziałąm. I czułam. Do cholery, kolejny już raz. Chociaż najchętniej zatkałabym sobie uszy rękami i pofrunęła między chmury, wrzeszcząc ecie-pecie.
Nie pamiętałabym wtedy, że Ciocia leżała na klatce schodowej, nie wiedziałabym, że pielęgniarki ciągle zwracają się do pacjentów z wyższością i lekka dozą obrzydzenia, a co najwyżej obojętności. Nie miałabym pod powiekami widoku stojącej w progu pokoju Cioci pani maleńkiej, zniszczonej, w ciuchach z secondhandu, bezzębnej i zalatującej z lekka wczorajszym alkoholem, bystrymi oczkami wyławiającej kryształowe wazony i biblioteczkę, zauważając ich urodę, zanim jeszcze poznały ich właścicielkę. Nie musiałabym pamiętać, że to pani z PCK.
Mogłabym uznać za własne urojenia, że pomoc społeczna kosztuje 11 zł/h, czyli więcej niż prywatna niania. Zapomnieć, że dostaje przy tym regularną pensję.
Mogłabym uznać za absurd fakty:
Jeśli masz za małą emeryturę - nie licz na Dom Opieki na stare lata.
Jeśli masz za dużą emeryturę - płać za opiekę państwa, albo lepiej nie licz na nic, tylko na siebie.
Jeżli masz nadmetraż, nie należy Ci się zapomoga. Musisz sprzedać mieszkanie. I zamienić na mniejsze. Wtedy będzie Cię stać na opiekę od państwa.
Mogłabym zapomnieć jak pracownice opieki podają niepoprawne numery telefonów i godziny pracy pielęgniarek. Mogłabym nawet przymknąć oko, co mówiły, gdy przekazałam im zlecenie na zabieg jeszcze dzisiejszego wtedy wieczora. Mogłabym spać spokojnie godząc się na to wszystko. Mogłabym nie gromadzić kamieni w sobie. Mogłabym zapomnieć jak Ciocia wstydzi się chodzić przed obcymi w rajstopach, bez protez piersi, zębów i bez peruki.

Żywię tylko nadzieję, że nie dożyję starości. Choćby dlatego, że nie będzie mnie po prostu stać na to, by państwo mogło mi pomóc. Dura lex, sed lex będzie musiało brzmieć w mojej głowie jako duralex i sedes.
 
***

    W moim nie tak znowu długim życiu obserwuję więc znowu upadek kolejnego Jerycha. Kolejne miasto-państwo, które było tak stabilne w mojej młodzieńczej prehistorii, obsuwa się ze skarpy i rozpada na drobne. Ja kobaltowy wazon, ty alabastrową główkę. Ja mikser, ty dywan. Po 10 pierścionków i dwa łańcuszki na głowę. Ty patelnię, ja listy sprzed 60 lat. Tym razem przedśmiertnie na prośbę głównej bohaterki. Ciężko wykonywać takie prośby, nawet, gdy bohaterka rusza się, przynosi pół chleba i mleko. W powietrzu czuć lekki powiew skrzydeł.
 Chyba ostatni raz prasowałam zasłony.




***

Post bierze udział w konkursie Finka z kominka nr 4 pod podwójnym tytułem:

"Czego moje oczy nie widzą, tego po prostu nie ma!
+
pofrunęła między chmury, wrzeszcząc ecie-pecie."

Głosowanie do 5.04.2014:

GŁOSOWANIE klik!


Moje poprzednie finki tutaj:
http://skorpionwrosole.blogspot.com/search/label/Finka%20z%20kominka



niedziela, 23 marca 2014

(115 i 1/2) Między ciszą a ciszą

     Między ciszą a ciszą zajmuję się głównie milczeniem tu. Bo w realu nie wiem w co włożyć ręce. Najchętniej w piasek jednak bym. Od godziny próbuję coś napisać, jakieś usprawiedliwienie, znak choćby, że żyję, jeszcze tak. Opowiedzieć. Ale Skorpion nie jest pamiętnikiem. Czasem szkoda nawet. Mam w głowie setki myśli, ale o jedną więcej dziur w mózgu. Może kiedyś będzie okazja, by opowiedzieć...




A co u Was? Stęskniliście się? Skłamcie, że tak. I weźcie mnie na piwo.




środa, 5 marca 2014

(115) TRYB - Mechanicus Mundi

 ***    

     Wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest jak najbardziej zamierzone - wszystkie występujące w opowiadaniu osoby, zwierzęta i rośliny są rzeczywiste. Opowiadanie zawiera lokowanie produktów, które, wbrew oczekiwaniom i zdrowemu rozsądkowi – istnieją naprawdę i to w świecie uznawanym potocznie za realny. Co więcej – są osiągalne na wyciągnięcie ręki i niewielką gotówkę. By niematerialne stało się namacalnym, a marzenie ucieleśniło się pod postacią mebli, lamp, ram, luster, spinek do mankietów czy niecodziennej biżuterii – wystarczy wejść do równoległego świata:


                                                                                  
Załoga TRYBa - Mowlak i Chochliki

*** 

     W oddali, na bezkresnym płaskowyżu, majaczą suche, skostniałe ciała drzew. Poskręcane konary, nieco podobne do szponów dzikiego ptactwa, a trochę do krogulczych palców, pochylają się ku pylistej burej ziemi poprawiając na sobie opadającą, suchą skórę kory.
Na drzewach nigdy nie pojawiają się liście, słońce nie wędruje po wiecznie szarym niebie, nie wieje wiatr, ani nie pada deszcz. Do takich rzeczy bowiem potrzebny jest Czas.
  
Czas jest subiektywnie polimorficzny:
    
     Opływając rzeczy małe, czas zostaje niezauważony i uciekając, umniejsza jednocześnie rzeczy mniejsze. I jedno i drugie przelewa się przez palce, czyniąc pustkę wewnątrz i na zewnątrz. Nie zostaje nic, ani nic się nie rodzi.
    
     Czas jest potrzebny do wskrzeszenia rzeczy wielkich. Tylko wtedy liczą się one na scenie wieczności, a dzięki nim, równocześnie zauważalny staje się On sam. Jego wzbudzony ruch, cykliczne fluktuacje zamknięte zostają w porach dnia i czterotakcie roku. Czas, który za pomocą słońca wyczaruje cienie, a jaśniejszymi warstwami światła brzasku i wieczoru, oddzieli czarną noc od opalizującego dnia. Wyznaczy rytm zieleni, nada pulsacyjną czerwień sercu, poruszy oddechem pyłki w smudze światła księżycowej poświaty. 
     
     Świat do tej pory trwał niezmiennie w wierze i nieuchwytnym pragnieniu ruszenia się z posad. Nic jednak nie zapowiadało zmian...
  
      Do czasu… aż spontaniczna kompilacja czasu i rzeczy potencjalnie wielkich objawiła się pod postacią śladu małej stopy na pylistym podłożu. Kilka metrów od śladu zmaterializował się perlisty śmiech dziecka, jeszcze dalej jego drobne ciałko, a gdzieś z boku kolor jego oczu. Odległość czynników i ich prędkość pojawienia się wzbudziły pierwsze tchnienie Czasu.
 



     Chłopiec o imieniu Move-Luck stąpał z uwagą po piasku, z którego gdzieniegdzie wystawały kawałki dziwnych elementów. Chłopczyk ukucnął i patykiem wygrzebał błyszczące zębate kółko. 



 

 
Wziął je w dwa palce, przez chwilę obracał w dłoni, napawając się jego zimną i gładką powierzchnią, po czym przyłożył je do oka i przez umieszczony w nim centralnie otwór, spojrzał na słońce. Move-Luck roześmiał się, gdy nagle trysnęło ono oślepiającym światłem żółtych promieni, zalewając świat ciepłym blaskiem i życiem, zmieniając równocześnie szarość nieba w czysty, nasycony błękit.
 Fascynacja tak nieoczekiwanym zjawiskiem kazała mu szukać dalej. Uklęknął na coraz cieplejszym piachu i machając pulchnymi dłońmi wzbijał w powietrze całe jego fontanny. Jego oczom ukazywały się coraz to nowe przedmioty. Kolejne zębate kółeczka, wygięte w łuk srebrne przekładki, wielowarstwowe labirynty złotych trybików. Po horyzont.
 Chłopiec z radością zerwał się z kolan, wyprężył drobne ciałko, wyrzucił ręce wysoko do nieba i odrzucając głowę do tyłu, wykrzyczał:

- TRYYYYB!

Jego dźwięczny głos odbił się od kopuły nieba i z szumem spadł rzęsistym deszczem na ziemię. W tym samym momencie płaskowyżem wstrząsnął donośny huk, a z omijających krople słonecznych promieni, z głośnym świstem zeskoczyły dwa Chochliki. Przecinając nieruchome do tej pory powietrze, stali się nie tylko dziećmi Move-Lucka, ale i jednocześnie rodzicami wiatru.

     Chłopczyk podawał Chochlikom poszczególne elementy ziemskiego podskórnego mechanizmu, a one, posłusznie i w skupieniu, układały z nich misterne wzory. Pierwszą rzeczą, którą stworzyły był kot. Stał się on od razu ulubionym zwierzęciem chłopca, dlatego Chochliki konstruowały ciągle nowe i nowe. Move-Luck po zabawie wypuszczał je na wolność. Jedne wsuwał w korony drzew, a te w odpowiedzi strzelały milionem zielonych zawiązków liści, spomiędzy których przebłyskiwały różowe delikatne płatki kwiatów, by koty mogły się skryć w ich soczyście chłodnym cieniu. Inne gatunki zamieszkały wśród traw, ostrych i niebiesko-zielonych jak ich malachitowe tęczówki. 




Chłopiec chciał ciągle więcej i więcej. A spod wprawnych chochlikowych rąk wzbijały się w powietrze leśne sowy, spod nóg umykały skorpiony i żuki, smocze dynastie dmuchały ogniem, na pagórkach bujały się konie na biegunach. Na cyborgowych kwiatach o płatkach w pełnej palecie barw i gładkich jak szkło łodygach, przysiadały kolorowe nakręcane motyle z długimi sekundnikowymi czułkami. Wolno poruszały ażurowymi skrzydłami, puszczając nimi wesołe słoneczne zajączki. 











 

 

 

 


Move-Luck był zachwycony nowymi zabawkami. Grał w zębatkowe ringo, jeździł na steampunkowym rowerze i motorze, warkot silnika samolotu dwupłatowca prowokował salwy śmiechu, bo podobny był do ważek, które lądowały na lotniskach z liści lotosów.





  

 


 Pod wielkimi, żyłkowanymi liśćmi, z oplecionymi wokół ich łodyg, ławicami koników morskich, rozpościerała się plazmatycznie błękitna woda, w której odbijały się migoczące drobinki gwiezdnego pyłu. Wieczorami podniebne konstelacje z rozwiniętych mechanicznych fraktali balansów tworzyły zawiłe wzory gwiezdnych plejad i mieszały się z wodą tworząc akwamarynową jedność nieba i wody.
Na bezchmurnym, opalizującym  sklepieniu widać metaliczną tarczę serca. Wszystkie tryby pracują w nim miarowo, niezawodnie odmierzając Czas – ojca wszechrzeczy.
 


 

  ***

piątek, 28 lutego 2014

(114) Share Week 2014 i Święto Bezrobocia czyli raport spod mostu.

     Wchodzących tu w związku z Share Week 2014 Andrzeja Tucholskiego odsyłam ku końcowi posta, lojalnie uprzedzając, że przedzieranie się dziś przez mój zgorzkniały tekst grozi zaburzeniem elektryki neuronów. Ale jak już wpadliście, kliknijcie tutaj, by oddać głos na moje paraliterackie opowiadanie konkursowe.

***

     Jako, że do tradycji blogerskiej weszło pisanie postów rocznicowych, dziękczynnych i sławiących inne blogi, postanowiłam się przyłączyć do nurtu, bo pływanie pod prąd jest bardzo męczące. Co prawda wyrabiają się mięśnie, ale mózg jakby zanika. 

     Dzisiaj wielki dzień, 28 lutego, rok temu o tej porze abdykował papież Benedykt XVI. Recz równie wielka, co niespotykana. Jednakowoż zjawisko zostało przyćmione przez wydarzenie rangi międzygalaktycznej (teoria względności działa tu klasycznie), mianowicie wydalenie Małża z pracy po 17 latach poddańczej i galerniczej pracy. Takie czasy - mały przyrost naturalny, to i okrawanie etatów ostrym słowem prezesów. 

- Dostałem wymówienie z pracy, Małżowino. Hm.

- Ja tez mam dla Ciebie nowinę, Małżu. Powiększy nam się rodzina.

- Jezusie i Maryjko! W ciąży jesteś!

- Tak, za tydzień powiję kota.


I słowo stało się ciałem.

Wklejam Limę, bo zawsze podbija mi statystyki. Na fotografii - na łóżku Mima, padnięta po odrobaczaniu, nie z powodu narkoleptycznego działania żelu wtartego w kark, ale po szaleńczej zabawie, która musiałyśmy odbyć, by żel nie znalazł się w przewodzie pokarmowym. po godzinnej zabawie szczurem każdy by padł. Ja leżę pod łóżkiem i ssę kciuk.
Nadmieniam, że Małż nie wyrażał zgody na posiadanie żywego zwierzęcia, a nawet artykułował groźby karalne pod moim adresem. Moim i jakiegokolwiek zwierzęcia w promieniu murów domu. Że zamieszkamy - ja i potencjalne zwierzę, za murami i w fosie osady. No i bęc. Sprawdziło się, bo za chwilę pod mostem wylądujemy wszyscy. Jak to się zaczęło tutaj.

Małż składał podania chyba do wszystkich ogłoszeniodawców dostępnych serwisów. I tym na Gum, i tym na Pe. I na tablicy, tylko pod stołem jakoś nie. Jedynie Ikea pracuje rzetelnie, bo za każdym razem przynajmniej informuje, że CV doszło i że dziękują, ale że wybrali innego, lepszego na stanowisko sprzedawcy, wystawcy, dekoratora, pracownika marketingu, szefa, kierownika działu- niepotrzebne skreślić.
Z perspektywy roku mam jeno nachalnie nasuwający się wniosek. Po co było w tym kraju kończyć studia? Po staremu, dziennym trybem. Wykształcenie zdobywane w tak przyziemny i tradycyjny sposób przeszkadza tylko w znalezieniu pracy. Mam znajomego. Ona i on po zawodówce. Pracę mają ciągle. Ona rzuciła pracę w piekarni, bo ją mobbingowali (ha, te nocne zmiany) i bez problemu 24h później dostała pracę w barze sałatkowym. W dwójkę zarabiają tyle ile wynosi(ł) dochód mojej rodziny przez 3 miesiące. Oburzycie się pewnie - niech Małż idzie do takiej pracy! A tu zonk. Okazuje się, że Małż nie ma kwalifikacji do takich robót. Czytają jego CV i pukają się w głowę. Że pomyłka, że ma iść sobie stroić żarty do biur i urzędów. A nie zaburzać pracę porządnych ludzi. Doszło do tego, że Małż wysyłając CV do prac wymagających niższych kwalifikacji, ZATAJAŁ wyższe wykształcenie i jakieś bardziej wymyślne zajęcia ze swojego bujnego życiorysu. 

Żyjemy na krawędzi.

     Pytają mnie ludzie o Urząd Pracy. A ja im na to, owszem, coś słyszałam, owszem miał kontakt aż dwukrotnie. Instytucja UP jest fascynująca. Generalnie istnieje tylko dzięki widocznym kolejkom. Podejrzewam, że gmach leży na plecach bezrobotnych, jak kiedyś kula ziemska na żółwiu. Istnienie jej zależy chyba tylko i wyłącznie od nieruchawości bezrobocia.
Już od razu wiatr wiał nam w oczy sypiąc szczodrze piachem. W drodze do Urzędu Bezpracy celem zarejestrowania się jako haha bezrobotny, natknął się na patrol policji, który czyhał za zakrętem zamkniętej dla ruchu drogi. Akurat tego dnia, złośliwie, wyłączono ją z ruchu. I tu pierwszy raz Małż zobaczył ludzkie oblicze władzy. Nie, żeby wcześniej było nieludzkie, ale to było dziewicze spotkanie. Funkcjonariusz, dobry człowiek, tak się przejął sytuacją domową, że przepraszał, że nie może dać tylko pouczenia, bo jest kamerowany ze wszech stron, ale da mandat w wysokości 20zł, bo on coś tam pamięta, że był na bezrobociu 2 lata. Małż wysupłał 20 zł, które przeznaczył wcześniej na waciki i wręczył przepraszającej ręce władzy. Oboje sobie współczując, poszli kulać własne gnojne kule.
W związku z powyższym stawił się na egzekucji spóźniony o 4 minuty. 4 minuty to może niewiele, ale 4 minuty w trybach machiny to wyrzucenie poza nawias. Obowiązują wszak numerki, a Małżowy numerek przepadł, zresztą jak i wszystkie poprzednie numerki z żoną. Jakoś ubłagał o dopuszczenie go przed oczy biurwy i już po godzinie osiągnął zen. Biurwa przejrzała CV, wypełniła formularze, przybiła gwoździem pieczątkę, zagrała na klawiaturze smętnego walczyka i oznajmiła, że znalazł jedną ofertę pracy. Małż spojrzał i odparł, że już na tę ofertę odpowiedział kilka dni wcześniej i że był szybszy i bardziej rzutki.Pouczony, że to nie gra w rzutki i że ona tu rządzi, usłyszał, że więcej ofert nie ma, że musi szukać zgodnie z umiejętnościami i wykształceniem petenta i że poniżej możliwości nie może, pouczając, że nie trzeba było się aż tak edukować. Hm. za późno jakby, o jakieś 20 lat. Małż wstał zatem, zagwizdał na swojego dinozaura i wyszedł krusząc skamieniałe paprocie w okolicach pachwin. Następna wizyta za 3 miesiące. Sytuacja powtórzyła się o dziwo. Bo myśmy w swej naiwności myśleli, że skoro randevoux wyznaczone za tak długi okres, to panna poszuka rzetelniej, poszpera, wyłuska tak, by przy spotkaniu rzucić plik ofert u stóp. Niestetyż, o naiwni! Oferta sztuk jeden, znowu została wyłowiona na oczach Małża. No i pozostała przed nami ostatnia randka z panną, juz pożegnalna.
Oziębły związek z Urzędem Pracy dał nam nie tyle pracę, ile ubezpieczenie zdrowotne dla całej rodziny. A przydało się, bo okazało się, że moje ciśnienie wyrwało się z flegmatycznej homeostazy wzbijając się na poziom otyłego 70-latka, tj 170/110. leków nie wykupiłam, z racji niemania maniany. Postanowiłam złośliwie dostac udaru, by wycyckać choć trochę na leki. 


    Z czystej ciekawości prześledziliśmy warunki zapomogi socjalnej. I pomimo, że dochód nasz wynosi 670zł z UP, dofinansowanie z MOPRu tudzież MOPSu nam się nie należy, ponieważ mamy za duży metraż :)
W całej sytuacji trochę śmieszne a trochę straszne jest to, że tak, jak my możemy liczyć na starszyznę rodu w postaci schorowanych emerytów, tak nasi synowie nie będą mogli liczyć na nas, gdyż nasze emerytury naliczane będą po nowemu. OFE zjadło kaskę i beknęło nam w twarz. Obecnie moja emerytura waha się między 250 a 300zł, co i tak uważam za sukces, ponieważ brawurowo w wbrew zdrowemu rozsądkowi dałam państwu dwóch mądrych i dorodnych synów. Jestem w kropce wpajając im zasady moralne, poczucie uczciwości, namawiam do nauki, ukazuję historię Curie, Modrzejewskiej i Einsteina, ale wewnętrznie wiem, że lepiej, by byli dekarzem i malarzem, ewentualnie kucharzem i budowlańcem. A ci, jak na złość, średnia 5,5. I to obciążenie rodzinne wysokiego stopnia! Dla przypomnienia KLIK. Ręka boska ustrzegła mnie przed robieniem doktoratu!
W związku z powyższym jasne jest, że przed osiągnięciem kalendarzowego wieku emerytalnego należałoby w ten kaledarz uprzednio kopnąć. Albo nakierować Małża w odpowiednią stronę:


     W związku z powyższym składam serdeczne podziękowania osobom, bez których upiększylibyśy w czwórnasób gałęzie parkowych platanów, nestorom rodu: Maminie, Teściom, Cioci Ani z Gliwic, która zasila źródełko, cioci Reni, która zaprasza na wakacje do stolicy, cioci Dance, która daje skrzydełka kurczaków, włoszczyznę i złota rodowe. Cioci Uli z niewładną ręką, która przywiozła wuchtę pączków aż z Gniezna, wujkowi Jackowi po wszczepieniu endoprotez stawu kolanowego i biodrowego, który wraz z żoną po wylewie i sparaliżowaną prawostronnie (oboje magistry, jeden magister inżynier, o zgrozo!) odstąpili trzy nocki na stróżówce (musiałam zakupić buty Mimowi).

Generalnie i tak z boku wygląda, że oddajemy się tylko jednemu:



Zabrzmię teraz jak Robak na spowiedzi.

Dziękuję Ki_mie za cudne kolczyki, które przysłała mi z dobrego serca tylko dlatego, że mi się spodobały! W filcowych kulkach kumuluje się frustracja, złość i żal spływająca z oczodołów i głowy, potem wystarczy je wyprać (tu własnie trwi źródło optymizmu i tajemnica tego, jak radzić sobie ze stresem i nie skończyć w przytułku)

Dziękuję Mirabelce, która szuka pracy dla Małża, jak Camorra, z Warszawy i wspiera telefonicznie i czatowo, sama doznając wpływu ciśnienia 200/110.

Dziękuję Izabelce za zaopatrzenie nas na Święta w 2 tony zapraw i litry nalewek (mmmmmm- najlepsza na świecie aroniowa!) Izabelka złożyła dary w postaci buraczków, dyni, marynowanych grzybków i alkoholu, co zostało odnotowane zarówno w niebie, jak i w moim kajeciku.

Dzięuję Fidrygauce za sieciowe wsparcie i świetny kawał o hydrauliku! (hydraulik policzył sobie 500 zł za wymianę pieca. Oburzony klient mówi: Panie, ja jestem profesorem uniwersytetu i tyle dziennie nie zarabiam. Na co hydraulik: Ja też jak byłem, to tyle nie zarabiałem :))

Dzięuję Bebe za chęć sportretowania mojej rodziny i dobre słowo, Katachrezie za mądre posty i wproszenie się do mnie (wychodźcie z choróbsk!)

Dziękuję Newie i Inwentaryzacji Krotochwil za wspólne sprawy, poświęcony czas, zarwane nocki, naciągnięte mięśnie śmiechowe i odciągnięcie mych myśli w innym kierunku niż studzienka kanalizacyjna.

Jeśli kogoś pominęłam, proszę się upomnieć, ja mam niestetyż dziury w mózgu już.

***

A teraz nominacje.

Za najlepszych blogerów na jakich trafiłam (naprawdę nie można nominowac siebie? uh) uznaję:

Inwentaryzację Krotochwil z http://omnipotencja.blogspot.com/- skorpiońskie podejście do życia, tj błyskotliwość, cięte pióro, no, to po prostu trzeba zobaczyć.

Kaczkę z http://la-terra-del-pudding.blogspot.com/ - lapidarne, celne opisy życia codziennego.

Katachrezę  z http://dziennikfrazeologiczny.blogspot.com/- za umysł profesora zwyczajnego i odkrywanie rzeczy ważnych.

Wieprza z http://czarnypieprz.blogspot.com/ - Koryto zlewek literackich i popłuczyn inteligenckich mniam!

Generalnie mogę powiedzieć - nienawidzę Was, Dziewczyny, za te wielowarstwowe pokłady inteligencji, co oczywiście wypływa ze skrajnej zazdrości.

No, po rozliczeniu się ze światem mogę odłożyć łychę :) Do widzenia :)

wtorek, 18 lutego 2014

(113) IN MEMORIAM Zanim złamie się kreska ułamkowa

     I przeraża mnie, że nie ocalę od zapomnienia. Kurz niepamięci przesłoni wszystko grubą warstwą. Następne pokolenia zdmuchną go wydechem astmatycznych płuc, ale pod spodem nie będzie już mojego świata, tylko kolejne piętra nowego Jerycha.

     Jak opowiedzieć wam, krew z krwi, jak pachniała jego kraciasta chusteczka do nosa, apteczka w domowym gabinecie, świeżo umyty parkiet, pierogi z mięsem z żeliwnej patelni? Jak budziła mnie dźwiękiem obrączki uderzającej o szkło, jak wyglądał mały nożyk, którym kroiła chleb w kostkę? Jak wyglądały ich grzebienie? Szylkretowe okulary? Jaki smak miała pasta do zębów, jak pachniał krem Jacek i Agatka? Pamiętam tembry ich głosów, których nigdy nie usłyszycie. Po śmiechu i kichnięciu powiem, kto kryje się za kredensem. Światy jak szpule turlają się w tę i wewtę po perskich dywanach.


     Tyle wierszy, ilustracji, książek, nie otwieranych od dziesięcioleci. Nie uwolnię wszystkich historii. Nie wezmę w ramki istnienia wszystkich myśli. Tak jak ja nie wiem nic o prababkach, tak wy nie będziecie nic wiedzieć o mnie. I nie wiem, czy to straszne, czy beznadziejnie normalne, że życie wymierzane jest trzema krokami pokoleń. Ostrzem kosy odcinane od wieczności na plastry grubości trzech generacji.
Szkoda mi tylko tych rzeczy imiennych, których wspólny mianownik niechybnie zgubicie. Dwie talie pasjansa z ptaszkiem i atomami z ruin Warszawy zamknięte w stalowej kasetce babci. Czy możliwe jest, by wciąż były na nich odciski jej palców?  Wyczuwam zapach perfum. List dziadka-stryjka, wywiezionego jako 12-letni chłopiec z rodzinnej Łodzi na przymusowe roboty do Niemiec. Gdzie są te buty babci, które pod fleczkiem mają fragment ciężarowej budy wiozącej ludzi z łapanki?

Halina Krauze
1913-1988
(Babcia Alusia)
Eugeniusz Krauze
1910-1983
(Dziadziuś Gienio)


     Idę korytarzem i muskam dłonie przodków spoczywające na oparciu fotela, na sukni w kwiaty. Czy kogoś jeszcze obchodzi to, że jeszcze ciepłe głaskały dziewczynkę po twarzy, podawały kaszkę i ocierały buzię? Kto dziś pamięta, że to właśnie ta sukienka była ulubioną sukienką babci, a na poręczy tego fotela siedziała pięciolatka, ogrywając dziadka, zamiast Niemców, w wojnę? Tego samego, któremu z uśmiechem i szacunkiem kłaniali się lekarze i pacjenci?
Moi synowie grają w kapsle u ich niewidzialnych stóp.

     Do talerzy zagląda nam dystyngowana rodzina, z błysku oka prababci Stefanii wyczytuję, że bije brawo małym palcem za smak makowca. Nastoletni dziadek Gienio za chwilę pobiegnie do kolegi na Piotrkowską. W tym samym czasie w Warszawie na Barcickiej moja babcia Alusia, patrząc na soczystą zieloność kapiącą z platana za oknem, odrabia lekcje.

 
 
 
Konstanty i Stefania Krauzowie
Łódź ok.1935r.(?)
Obok prababci - Stanisław, najstarszy syn
obok pradziadka - Romek - najmłodszy syn
Górny rząd od lewej Bolesław, Emund, Stefania
i na końcu mój Dziadziuś Eugeniusz.
Wydzieliłam w biblioteczce półkę Dziadziusia -
metalowa wizytówka z drzwi frontowych, rulon dyplomu doktorskiego,
Jego książki medyczne, książki napisane przez Jego najstarszego brata Stanisława.

Eugeniusz był dyrektorem Szpitala Miejskiego im. Józefa Strusia, na jego stronie internetowej czytamy:

W latach 1945-1973 funkcje dyrektora szpitala pełnili:
  • dr med. Ludwik Babiak,
  • dr med. Zygmunt Bartkowiak,
  • dr med. Józef Jagielski,
  • dr med. Eugeniusz Krauze,
  • dr med. Jarosław Śluzar,
  • dr med. Feliks Kamiński,
  • dr med. Jan Wiktorowicz,
  • dr med. Stanisław Andrzejewski.
Więcej [tutaj].



Dedykacja dla Eugeniusza:
Gieńkowi - dziękuję za trudy przy organizacji Zalesia Górnego.
11.8.48

Dedykacja dla Eugeniusza:
Kochanemu Bratu- aby wiedział jak siebie i swoich odżywiać.
21.II.47.

Stanisław Krauze, jak podaje encyklopedia PWN:

Krauze Stanisław, 1902–77, farmaceuta, badacz i analityk żywności; prof. Uniw. Warsz. i Akad. Med. w Warszawie; zał. i red. „Roczników PZH”; ekspert Świat. Organizacji Zdrowia WHO, wiceprezes Rady Eur. do spraw Kodeksu Żywnościowego FAO ; Bromatologia.




Całość slajdów o Stanisławie Krauzem [tutaj].


Stanisław Krauze był też założycielem Polskiego Towarzystwa Farmaceutycznego PTF, na jego stronie internetowej czytamy pierwsze zdanie:

Oddział Warszawski PTFarm istnieje od chwili powstania Towarzystwa w dniu 30 listopada 1947 r. Nie doszło wtedy do formalnego utworzenia Oddziału, jednak inicjator powstania Towarzystwa prof. dr Stanisław Krauze (...)

cd. tutaj: http://www.ptfarm.pl/?pid=462


Znalazłam bardzo ciekawy artykuł o stryjku Stanisławie z czasów wojny, z którego dowiedziałam się jak cudownym sposobem uniknął rozstrzelania przez SS:


PZH W CZASIE POWSTANIA WARSZAWSKIEGO
Na wypadek powstania w Warszawie doc. Jan Kostrzewski (pseud.Zarębski) podzielił stolicę na 12 okręgów sanitarnych. Każdy z nich miał mieć szpital, aptekę, punkty opatrunkowe, spalarnię śmieci, grupy dezynfekcyjne. Nie wszystko zdołano przygotować przed wybuchem powstania. Doc.Feliks Przesmycki został szefem sanitarnym okręgu Warszawa-
Południe. Grupa pracowników PZH z dr.Tadeuszem Sporzyńskim zorganizowała na miejscu punkt pierwszej pomocy dla rannych. Pierwszego sierpnia gmachy PZH zajęli powstańcy i komenda V obwodu pułku „Baszta”, pod dowództwem ppłk.”Przegoni” (Aleksandra Hrynkiewicza). Po wybuchu walk komenda został odcięta od powstańców mokotowskich przez policję niemiecką na ul.Willowej i Niemców z koszar na ul.Puławskiej. Trzeciego sierpnia ppłk „Przegonia” opuścił Mokotów i wycofał się ze swoim oddziałem do lasów chojnowskich (8). Prof. Aleksander Szczygieł w swoich wspomnieniach (9) opisał losy pracowników PZH, którzy nie opuścili Zakładu w czasie Powstania Warszawskiego. Oddziały SS prawie codziennie poszukiwały w PZH powstańców. Po wejściu na teren PZH oddział SS wyprowadzał wszystkich mężczyzn na ulicę Chocimską, aby ich rozstrzelać. Interwencja dowódcy przechodzącego oddziału armii niemieckiej przyczyniła się do tego, że odstąpiono od rozstrzelania, a spośród zebranych wzięto tylko trzech: dr.Tadeusza Sporzyńskiego, doc. Stanisława Krauzego i dr. Aleksandra Szczygła i zaprowadzono pod sąd polowy na ul.Puławskiej 2. Wydanie wyroku odłożono do następnego dnia. W tym czasie przybył do PZH szef sanitarny służby zdrowia IX armii niemieckiej, tłumiącej powstanie i oświadczył, że uzyskał od SS odłożenie egzekucji i ewakuację mienia PZH do Wrocławia, gdzie zamierzano urządzić placówkę usługową ds.epidemiologii i higieny dla ludności niemieckiej. Po zakończeniu ewakuacji gmachy PZH miały być spalone. 


W czasie okupacji w PZH prawie nie prowadzono badań naukowych. Zajmowano się badaniami organopreparatów, witamin, insuliny, hormonów. Pewna liczba pracowników zajmowała się produkcją sztucznych środków słodzących, np. dulcyny, produkcją mydła itp. Po utworzeniu getta w Warszawie, wszyscy pracownicy PZH żydowskiego pochodzenia wraz z prof.Ludwikiem Hirszfeldem zostali tam wysiedleni.
W czasie wojny w PZH w Warszawie znalazło się wielu ewakuowanych pracowników filii PZH: prof.Jan Adamski z Katowic, Jan Alkiewicz, Leon Padlewski z Poznania, wspominany wielokrotnie dr Jerzy Morzycki z Gdyni z całym personelem filii, dr Tomasz Michalak– po wojnie organizator Akademii Medycznej w Gdańsku. W kadrach pracowała jako młoda dziewczyna córka prof. J. Adamskiego –Krystyna Adamska , po wojnie prof. Krystyna Pietkiewicz, Kierownik Zakładu Mikrobiologii Akademii Medycznej w Poznaniu.
W Dziale Badania Żywności pracowali w czasie wojny dr ZdzisławMacierewicz i dr Maksym Nikonorow . Przetrwał też wojnę Dionizy Smoleński późniejszy rektor Politechniki Wrocławskiej i sekretarz naukowy PAN. Kierownik Działu Badania Żywności doc.Stanisław Krauze potrafił eliminować z rynku małej wartości produkty żywnościowe, sprowadzane przez Niemców, wykazując ich szkodliwość. 

Fragmenty pochodzą z Przeglądu Epidemiologicznego, artykuł Marty Gromulskiej pt.:PAŃSTWOWY ZAKŁAD HIGIENY W CZASIE WOJNY W LATACH 1939-1944

link do artykułu [tutaj].

***

Jak wielkogabarytowe są wspomnienia i historie rodzinne. Jak dźwigać tyle miast i domów? Stworzyć wieżowce dla czarno-białych papierowych ludzi w kapeluszach i śmiesznych butach. Umieć ich powiązać w pęczki i posortowanych odłożyć na półkę. Przeniknąć od Odessy po Cieszyn, zahaczyć o Łódź i Warszawę i zupełnie przez przypadek urodzić się w Poznaniu.
Jak ocalić te strzępy wspomnień o ludziach, których byłam ostatnim świadkiem?

     Jestem ostatnim ogniwem spajającym przeszłość z przyszłością, kreską ułamkową. Wraz z pęknięciem kreski wszystkie obrazy, książki, imienne dedykacje, haftowane chusteczki, pościele z mereżką, stary fotel, obrusy, zdjęcia, z hukiem spadną z drzewa genealogicznego, rozsypią się i przestaną mieć wspólny mianownik.

***

     A może trzeba było o nich mówić, odkurzać przy każdej okazji? Wykrzyczeć wtedy w szpitalu, że umiera zięć dyrektora szpitala, że ordynator oddziału był jego uczniem? Może zajęli by się nim? Że wtedy, w podłódzkim Głownie ocalił kilka żydowkich rodzin, być może twoją babcię?  Że dzięki stryjkowi urodziła się bromatologia? Że dziadek nie brał pieniędzy za wizyty od uboższych a sam dawał odzież i pieniądze, także wykształcenie. Że obcego człowieka, który złamał nogę na nartach i któremu groziła amputacja, odwiózł taksówką do poznańskiego szpitala. Z Zakopanego. Że bywała u nas Feldman, Bogusławski, aktorzy i malarze. Że fryzjer przychodził do domu strzyc, że gońcy przynosili zakupione słodkości z Hortexu. Że wspólnie spletli sobie życiorysy w warkocz.

Kto o tym wiedział? Nikomu się nie mówiło. Po co.
Nauczeni, że po co się chwalić, że każdy ma jakiegoś ojca i wujka. Żyć jak każdy inny człowiek... W kolejce na szarym końcu, dom, praca, szkoła. Tak samo smakowały wystane banany na święta. 

Lata, dziesiątki lat minęły. A ja chcę ich ocalić od zapomnienia! I czuję, że muszę, że jestem to winna moim dzieciom. Póki istnieję.

Dupa w troki. Ani chybi.

niedziela, 9 lutego 2014

(112) Niebieskie migdały czyli kolejna noc z Małżem

     No i taka sytuacja. Zasmucę Was na wstępie wiadomością, że Małż znów zasnął z prędkością komety, a ja... cóż. Flipper in vivo. Moje myśli i procesy zachodzące w głowie przedstawię Wam za pomocą bardzo prostego schemaciku. Każda kuleczka to jedna myśla, jedna sprawa do załatwienia, coś, co zaprząta głowę i odbija się od wnętrza czaszki, trącając po drodze zwisające tu i ówdzie szare zwoje. Oto przystępnie narysowany plan pracy mózgu kobiety przed zaśnięciem:


Męski mózg działa bardzo podobnie, z tym, że wewnątrz znajduje się najprawdopodobniej tylko jedna niebieska kuleczka.

Dodatkowo odkryłam tajemnicę nr2, czyli co się dzieje po położeniu Małżowej głowy na poduszkę. (Nawiasem mówiąc zawsze frapował mnie kształt Jego czaszki).


Prześledźmy zatem szlak kilku namolnych niebieskich kuleczek.

Kuleczka nr 1:

Jakoś tak po północy chyba. Bok zmieniony po raz 251. Ciemno, ale tak ciemno, że naprawdę. U mnie tylko widać zarys świerka na tle nieba. Małż po mojej prawicy wprawia w wibracje błonę bębenkową. Chrrrrrrrrr_____ Chrrrrrrrrrrrr_____ Chrrrrrrrr_____Chrrrrrrrr_____ Chrrrrrrrrr_____ Chrrrrrrrrrrrr_____ Chrrrrrrrr_____Chrrrrrrrr_____ AAAAA!!!!!!!! nie wytrzymam. Zasnąć zasnąć, stracić przytomność i nie słyszeć! Zwijam małżowiny uszne w tutki, nakładam czapę z poduszki. 

     Wtem na świerku słyszę srokę, kurczę, sroka? W nocy? Może jakaś somnambuliczka z syndromem gniazda, wiosna wszak idzie. Tatatatatata!_____ Tatatatatata!_____ Tatatatatata!_____ Wysuwam spod poduszki jedno ucho i rozwijam je. Ucho kwitnąc lokalizuje dźwięk przytłumiony, jakby zza okna faktycznie. Chrrrrrrrrr_____Tatatatatata!_____Chrrrrrrrrrrrr_____Tatatatatata!_____Chrrrrrrrr_____Tatatatatata!_____Chrrrrrrrr_____Tatatatatata!_____ AAAAA!!!!! 

Po czym dochodzi do mnie status quo sytuacji. Małż potrafi chrapać stereo! Kanał lewy, kanał prawy! Pohamowałam chęć zajrzenia w Małżową gardziel i amputację języczka podniebiennego, a co tam, całego podniebienia! Przez chwilę walczyłam z imperatywem zawinięcia Małża w rulon i odwiezienia do cyrku, za to trochę pogwizdałam. Spokojnie, spokojnie.


      Jedna owca, dwie owce, kura, krowa, ciężkie powieki, kaczka, świnia, ojej śnię, gęś, owca, mujeju druga owca, owca, owca, owca, owca... wca.... ca..... 
AAAAAAA!!!!!!!!!!!! 
Baczność! Co za huk piekielny; kakofoniczny dźwięk jednym gwałtownym szarpnięciem odarł noc ze snu jak banana. Oboje w pół sekundy wyskoczyliśmy z łoża (ja wyturlałam się, gwoli ścisłości) i plaskając bosymi stopami pocwałowaliśmy w ciemność do źródła dźwięku. W ciemności jarzyła się para oczu! Jezuniu, po co oglądałam ten straszny film! Oczy wpatrywały się w nas i fosforyzowały zielonym blaskiem błędnych bagiennych ogników. Zbliżały się zbliżały, czułam na mych kostkach ciepłe od ogni piekielnych futro.

- Co się dziwić, Małżowino, że dźwięk był tak doniosły i tworzący nastrój grozy, niczym z filmu Hitchcocka. Trochę szkoda tej trzykrotki w odcieniach fioletu, dobrze, że donica spadając z pianina nie roztrzaskała w proch raz siebie, dwa klawiszy tego zabytkowego instrumentu. Słonie, które były dawcami klawiszy, przewróciłyby się pewnie w grobie.

Zielone ogniki miauknęły i skoczyły na plecy Małża, zwalając przymilnie winę na moce piekielne.


Kuleczka nr 2:

- Małżu Małżu, trącam cię, obudź się. Cóż za dźwięk, słyszysz? Wiatr?

- Jaki wiatr, to buczenie budzika! - bredzi wyrwany ze snu nr 18.

- Ale my nie dysponujemy budzikiem z takim tembrem fonii. Takie UUUUUU, UUUUU! To nieludzki dźwiek!

 - Co za noc! - wzdycha Małż po powrocie z pokoju dzieci - przekrzekrzywiłem głowę Mima na bok, dziwny dźwięk z niej się dobywał.


Kuleczka nr 3:

O 3.30 w nocy przypomniałam sobie, że nie jadłam kolacji.


Kuleczka nr 4:

Kuleczka jest jakby bardziej pomarańczowa niż niebieska.


Przysięgłabym, że widziałam, jak wychodzi z wielkim worem przez komin, a możliwe, że nie był to wór, tylko garb, nie wiem, może 18 tysięcy słów z hakiem można zwinąć w plik i włożyć do portfela. Talentu ci nie ukradną, sączy się z fb na pocieszenie. Nie żebym ja wielkom pisarkom była, no ale jak złodziej wynosi obraz z muzeum, to też się przychodzi do malarza i klepiąc go po plecach mówi: Co tam, Klod,  machniesz sobie trzy takie plaże?


Kuleczka 5:

Skorpion czy serce drwala? Ale cicho sza!


Kuleczka nr 6:

Już niedługo Małż zdobędzie pracę. Wnioskuję to na podstawie kurczących się zasobów próbek past do zębów i kremów. Czuję, że za najdalej 3 mydła będę pławić się w luksusach.



COMBO:

Mat, fanatyk olimpijski nastawił sobie budzik na 7.30! W niedzielę! W ferie!


wtorek, 4 lutego 2014

(111) Finka z kominka cz.3

      To już trzeci odcinek walki piórem i klawiaturą w konkursie pt.Finka z kominka".  Mam nadzieję Was nią znokautować, gdyż wspięłam się na wyżyny.

     Po pierwszym odcinku lirycznym, drugim - monodramie nad grobem, czas na moją trzecią twarz - zabawę lingwistyczną, w której staję się prekursorem oszczędnego stosowania czasowników. :)

***

JA

Jaśniejący Janioł Jasiek jawi się Janinie Jabłecznej:

- Jam Jasiek Janioł. Jaki jadłospis jasnooka Janino?

- Jacie... ja... jakby jabłkowy, Jaśnie Jaśku...

- Jasna japa! Jarski?! Jarzmo jarzyn!

- Jarmużu, Jaśku?

- Jałmużny!

- Jam jaroszka! Jarzysz?! Jagód? Jabłka?

- Jakie jałowe jadło, Janino!

- Jałowe?! Jadalne, jakby! Jajecznicy? Jagodzianki?

- Jagnięcia i jałowcówki!

- Jagnię jadasz Jaśku?! Jatka jakaś!

- Jarząbka i jastrzębia! Jałówki! Jabola! Jachtu i jaccuzzi! - jam Jaśnie Jan!

- Jachtu? - janiemoge! Jaka jakość! J'accuse, jaszczurze!

 - Ja jaszczur?!... Jam Janioł, jadowita jaszczurko z jajnikami!

- Jaka jaszczurko?! - jara się Janina.

- Jakakolwiek! Jasnozielona z jadłowstrętem!

(Jacie, jaka jazda! Jazgot jaki! Jawny jarmark w jadalni! Jasełka na jardy!)

- Jamochłonie z Japonii! Jakobinie z Jarosławca! Jasnowidzu z Jastarni! Jabcoku z Janowca! Jamajski jajcarzu w jarmułce! Jamo jawajska i Jawo jamista! - jadaczkuje Janina

- Jak?! Ja?! Ja Jahwe! Jasność! Jaśniepan!

- Ja, ja! Jawohl! Jasne! ;)

***

GŁOSOWANIE, a także wszystkie teksty biorące udział w konkursie "Finka z kominka [tutaj]

Zbiórka głosów też tutaj:



***


I specjalne przesłanie dla Kaczki ;)


***

Po przeczytaniu - wrzucajcie złotówkę  a'konto przyszłych i przeszłych postów :)
Czyż każdy z odcinków Finki nie zasługuje na 40 groszy?
 Szczegóły na co i po co TU.

Wszak uczestnikom Finki przypadnie rykoszetem gloria, chwała i rozgłos, prawda?!

 Nadmieniam, że nie chodzi tu o setki głosów. Skorpion zebrał ok 40 głosów, zajmując na razie 26 miejsce. Zróbcie podwójny dobry uczynek - osieroconym dzieciom, a przy okazji mnie :)


Wystarczy wysłać SMS o treści G00209 na numer 7122

Uwaga! W numerze bloga znak "0" to cyfra zero.
 Pamiętaj także, aby nie wstawiać w treść SMS-a spacji!

GŁOSY MOŻNA ODDAWAĆ DO 6 LUTEGO GODZ. 12.00
Koszt SMSa to 1,23zł


Całkowity dochód z SMSów przekazywany jest łódzkiej fundacji GAJUSZ, która prowadzi  hospicjum dla dzieci osieroconych. 

Za wszystkie głosy dziękuję :*