czwartek, 22 sierpnia 2013

(83) KONKURS 2PR czyli nierówna walka na limeryki

   Swojego czasu miał miejsce konkurs. Skorpion z Małżem (Małż w tym wypadku był Skorpionem in-cognito, bo Małż nie umie pisać limeryków, gapa) nie byliby sobą, gdyby nie dorzucili swoich trzech groszy do konkursu limerykowego organizowanego przez Dwójkę Polskiego Radia. Kto by miał wtedy za dużo grosza, albo chciał wysłać kogoś hen, popod turnie popod lasy tatrzańskie, mógł słać esemesy na autorów różnych, w tym tajemnicze postacie opatrzone kolejno godłami: ROSÓŁ i MAŁŻ.

Hotel Belvedere w Zakopanem, foto: materiały promocyjne


Tutaj krótko o szczegółach i o tym co też głosujący mogli wygrać. Krótko streszczę, że weekend w Zakopanem:

A tutaj miejsce, do którego wpadały wszystkie konkursowe limeryki. Niektóre są naprawdę świetne, jednakowoż sprawdzałam w necie- i zdarza się, że były nazwijmy to delikatnie i prorodzinnie- adoptowane.
http://www.polskieradio.pl/8/195/Artykul/877959,Limeryki-od-sluchaczy-Dwojki

Od dawna, a w zasadzie od zawsze, słyszę od Małża, że jestem naiwna i ciągle wierzę w prawdziwość, rzetelność i bezstronność konkursów i mam niezachwianą wiarę w człowieka i jego dobre intencje. Co prawda, w konkursach nie mam wprawy, bo brałam udział tylko raz, wiadomo ;). Limeryki to kolejny, dokładnie drugi konkurs, w którym się udzieliłam od 20 lat.
Otóż.
Machnęłam limeryki jednego wieczora, zaraz, gdy konkurs został ogłoszony. Zgłosiłam swój udział, równocześnie wysyłając utwory dnia 20 lipca. Ponoć miały być opublikowane na stronie, której link podałam wyżej. Niestety, ukazały się z kilkudniowym poślizgiem tak, że nawet gdyby ktoś wiedział, że może na nie głosować, niezbyt nawet miałby na to czas, bo zaraz zamykano bramkę dla esemesów. Hm.
Druga rzecz- nie można było dostać się na stronę regulaminu, który to został przez organizatora jakby nie było, złamany, przez niezamieszczenie na e-stronie nadsyłanych utworów. Po trzecie- trzy moje limeryki z sześciu nie zostały przyjęte i nie zamieszczono ich na wspomnianej stronie. Dlaczegóż zapytacie się. Otóż to pytanie zadawałam sobie i ja. Limeryki bowiem spełniały wszelkie zasady limerykanctwa. Niemniej, jak sądzę, brzmiała w nich podpucha dla komisji, że jakoby ma ona przysyłać wieści lub zawierała zaszyfrowaną tajemnicę poliszynela, że ja to ja (blond M. Z Poznania). Hm. Bo dlaczego inaczej?
Nie śledziłam co było dalej, więc nawet nie wiem kto po uiszczeniu podatku pojechał do Zakopca, może jakis Tirowiec znowu ;)

Ja to jednak w swojej naiwności z innej planety jestem, bo mimo wszystko jeszcze ciągle wierzę w dobre intencje wszelakiej maści organizatorów. Ale teraz już tak jakoś z lekką taką nieśmiałością...

Niemniej, skoro napisane, to wrzucam ;)


ROSÓŁ:

Limeryk o zabarwieniu martyrologicznym:

Marzeniem rzeźniczki z miasta Wągrowiec
jest w Zakopanem paść kierdel owiec.
I że za taką nagrodę
oddałaby nawet nogę
lecz nie własną, lecz swojej teściowej. ;)


Wielbcie mnie, wielbcie, słuchacze spod Chełmic!

Dwójkowy słuchacz spod Chełmic
chciał dobry uczynek spełnić:
w ramach więc poprawiania
blond Monikę z Poznania
począł esemesami wielbić. ;)


A tu, no nie! Takiej to już tylko współczuć! Ciekawe o kim to! Pff.

Poznanianka lat blisko czterdzieści
męża słowem jedynie pieści.
Więc, Kochana Komisjo,
by mężowi nie skisło-
o Zakopcu przysyłaj wieści! ;)



MAŁŻ:

Do niedawna, gdyby nie kilka nieścisłości, limeryk mógłby nosić tytuł "Limeryk o Małżu"

Depresyjny biznesmen z Warszawy
w Zakopanem miał służbowe sprawy.
Więc podreptał na metro,
a tam niechcący wdepnął
w jeszcze większą depresję - Żuławy.


Pomóżmy tancmistrzowi z tancbudy!

Łka tancmistrz spod Zduńskiej Woli,
że ze zmartwień mu wcale nie stoi.
W Belvederze się stawi,
dziatki w domu zostawi
i bez zmartwień tam poswawoli!


A to ci słuchacz incognito!

Słuchaczka dwójki z Drzewicy
chodziła w długiej spódnicy.
Lecz pod nią coś stało
i się okazało,
że to facet zamiast dziewicy!


Dziękuję za uwagę, spocznij.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

(82) świat alternatywny i wtopa ślubna

Istnienie świata zależało wyłącznie od powiedzenia nie, gdy chciało się wyszeptać tak
i od powiedzenia tak, gdy chciało się wykrzyczeć nie.

a wystarczyłoby przesypać się w klepsydrze na opak
zgubić parę ziaren
oszukać

koniec świata byłby na wyciągnięcie ręki

kilkukrotnie

gdybym dokonała innego wyboru
nie spotkałabym tam nikogo z Was

wybrałam go ufając, że potrafię gołymi rękami połączyć wodór z tlenem

***

Pogodny dzień kilkanaście lat temu, dokładnie 12 sierpnia. Ja ledwo żywa, Małż zdenerwowany. Oboje po bezsennej nocy. Uf, ślub to jeden z najbardziej stresujących momentów w życiu. Myśli skumulowane są na wysiłku, by nie zemdleć oraz na kreowaniu i analizowaniu wszystkich możliwości wtop, które mogą w ten wyjątkowy dzień nawiedzić nas z siłą lawiny. A i tak kataklizm nadchodzi niepostrzeżenie i potrafi nas zaskoczyć.
U nas akurat przyjął formę niepozornego personelu cukierni Gruszecki.
Kiedy podczas wesela przyszedł czas na krojenie tortu, drzwi otworzyły się i na wózku podobnym do noszy karetki pogotowia wjechało dwóch okrągłych delikwentów kierując się prosto na nas - świeżego Małża i omdlałej Małżowiny.

- Te mniejsze torty proszę ustawić na boczne stoły, nie tu - strofuje Małż. 

- Jakie mniejsze? Są tylko te...

- :O Przecież zamawialiśmy wielki, biały, trzypiętrowy w trzech smakach! Może się pałęta w waszym dostawczaku? Sprawdzaliście pod fotelami? A pod tapicerką? W schowkach na długopisy? W podwoziu? Misce olejowej? ZŻARLIŚCIE?!

W małżowych oczach widać było diabelskie ogniki żądzy mordu, Małżowina przyczajona jak do skoku przerzucała z ręki do ręki wielki weselny nóż, oblizując nerwowo usta.

Wszyscy przybrali kolor tortów. Nie ma. Clou programu okazało się gwoździem do trumny.

Tort został w pracowni cukierniczej pusząc się i prezentując swe walory pustym o tej porze półkom.

A potem już było tylko gorzej ;)

Nie będę wspominać, jak właściciel hotelu po imprezie podszedł do nas, młodej pary i zmienił koszta menu "bo szparagi w zupie-krem były świeże a nie z puszki" i przykryję całunem milczenia nasze podrygi na wycieraczce, bo Małż - osłabły i zamotany w kupony tkanin ślubnych, nie miał siły przenieść ani przerzucić Małżowiny przez próg.

Niemniej na fotach kilkanaście lat nie wygląda katastroficznie i mija jak z bicza strzelił:







 

Kilkanaście lat i kilogramów później (kiedy to minęło?!) bez wychodzenia z domu takie atrakcje! Wystarczyło zadrzeć głowę do góry, by nad naszym ogródkiem zobaczyć czary akrobacyjnej grupy Żelazny:
To ci prezent!


wtorek, 6 sierpnia 2013

(81) szalona noc z Małżem

- Fuj, Małżu, jaki ty jesteś wilgotny! Jak rybik!- wchodząc do łoża Małż dotknął mojego ramienia.

- No jestem - stwierdza beznamiętnie- zabiłem muchę.

- To ona miała tyle flaków, że masz mokrą rękę?- staram się nie zadrżeć z obrzydzenia.

- No co ty, myłem.

Bed bugs,  Leah Saulnier the Painting Maniac


   Jednak apogeum nadchodzi skradając się pod ciemnym płaszczykiem wieczoru (poznaliście ich schemat) i aktywizuje się nocą. Noce są najgorsze. Człowiekowi wydaje się, że skoro udało mu się przebrnąć przez kolejną jednodniowa miejską Saharę zalewając się z sykiem wieczornym chłodnym prysznicem i zachować przy tym ostatnie bastiony mokrych pól mózgowych, to myśli, że najgorsze za nim. Nic podobnego. Człowiek kładzie się do łóżka i zaczyna topnieć. Jeśli człowiek jest akurat kobietą, to czasem pierwsze rozpuszczają się oczy. Potem wytapia się ciało, ale żeby zainicjować ten widowiskowy proces, trzeba oczywiście wcześniej wlać w nie płyn, bo inaczej dosłownie skleja się trzustka z wątrobą, i dolna warga z powieką, co wygląda nieestetycznie i z zabawy nici. Ma się rozumieć, że kołdra leży wtedy na ziemi, a skóra przewieszona jest przez oparcie krzesła. Nagie ciało skwierczy na prześcieradle zamieniając się w skwarkę.
   A co robi w analogicznym czasie Małż? Małż, prócz przeprowadzania skomplikowanych i brawurowych procesów biochemicznych bez trzymanki i nadzoru, leży. Podejrzewam, że ma afrykańskich przodków. Odziany jest w bawełnę i przykryty pierzyną. Puchową. Na nic moje próby zrzucenia puchu na ziemię, każdorazowo broni jej jak niepodległości. Trzyma rękami i chwytnymi stopami, zawija się coraz bardziej i szczelniej.


   Patrzę spod uniesionej brwi na gładkoskóre ciało Małża i do moich podejrzeń genealogicznych dorzucam kolejne, że Małż może mieć jakieś koligacje genowe z pszczołami woszczarkami, które to wypacają wosk w ulu. A jak ciepło jest w ulu, każdy wie. Bardzo. Więc prócz upału, chrapania, nie daje mi jeszcze spać neurotyczna wizja Małża, który w kucki wypaca w ulu wosk. I to nie tylko uszami. Wypaca i zasklepia wszelkie otwory w swoim pierzastym domku, który staje się hermetyczny, sterylny i odizolowany zarówno od patogenów, pasożytów, kosmitów i  temperatury zewnętrznej. Twierdza, zaprawdę powiadam Wam, twierdza. A najdziwniejsze w tym to, że jej mieszkaniec usypia w tych warunkach w minutę szesnaście. Albo, kto wie, przechodzi w stan anabiozy, a nawet estywacji.  Podziwiam. I nie ukrywam - zazdroszczę mu tej utraty przytomności i umiejętności raptownego odcięcia się od ciągłego i płynnego w swym przebiegu rejestrowania sygnałów wysyłanych przez zewnętrze. Jeżeli przeżyję tę kolejną upalną noc, zastanowię się, czy nie przytargać od chłopców maczugi w charakterze autowyzwalacza kolorowych snów.
   Mijają kwadranse, pan sen nie przychodzi. Dwunasta, duchów brak, no, może ja raz po raz wyziewam swojego. Pierwsza. Wstaję, idę po picie, wracam. Druga - na me bez ducha, lecz pełne ciała piersi wskakuje kot. Leżymy sobie, stapiamy się w jedność i mruczymy. Muszę pamiętać, żeby przykryć pępek, ponieważ wyzwala on w kocie łowne zapędy. Wtyka w niego nos, dmucha i próbuje rozdrapać, tudzież rozkopać. Matko, jeszcze mi się dokopie do splotu słonecznego, wygrzebie go i będzie sie zabawiał po nocach tym świecącym zwojem nerwowym, a ja będę miała kupę prania. Ufff.  Trzecia - o boszzzzzzzzzz, nie dam rady. 
   Tymczasem wokół puchatej twierdzy obok mnie materializują się fosy, do których trafia przesącz z Małża. Fosy nabierają realistycznych kształtów i słusznych gabarytów, a fala uderzeniowa taranuje puchowe zapory, pełznąc podstępnie po prześcieradle. Małż wyrzuca z siebie tak gwałtowne i psie warknięcie, że Lima rozdeptując mi twarz i wydrapując oko, z dzikim miauknięciem ucieka w popłochu, a ja prawie wyskakuję z nerwów z gaci. Patrzę na Małża, a on nic, tylko się skrapla. Pewnie pod spodem jego korzeń penetruje już materac i oplatając nogi łóżka rozrywa fundamenty. Trudno. Rano zapytam, czy jesteśmy ubezpieczeni od katastrofy budowlanej i inwazji tropikalnej roślinności. Na twarz Małża wylewa się niewinny i błogi w swej prostocie uśmiech jak u noworodka. Chyba zaraz zakwitnie. Ale nie. Spod kołdry dochodzi niedwuznaczny odgłos: prrt! prrt! prrt! zakończony cichutkim mysim piiiiiiiiiii. Matko jedyna, czy to ojciec moich dzieci? Jakim cudem, pytam? Inseminacja? Boszzzzz, co za katorga, to ja juz wolę poddać się brazylijskiej depilacji. 
Moja koleżanka mawiała, że najwyższy szczebel dojrzałości związek osiąga wtedy, gdy partner puszcza przy tobie bąki. Cóż. Moje poprzednie związki widocznie nie były dojrzałe, w przeciwenstwie do obecnego. Dojrzały nad wyraz, Camembert związków po prostu, stoimy każdy jedną nogą na ostatnim szczeblu kiwającej się drabiny ewolucyjnej związków jako jego ostateczna forma. Żal.pl, jak mawia Mat. 
Musimy leżeć dalej i doleżeć do rana. Jedno z nas ciągle spi. Drugie nie może. Postanawiam rozrzedzić atmosferę i odchylam róg małżowej pierzyny robiąc z niego minaret i odsłaniając bezwładne ciało Małża. Stoi nawet. O, jaki wielki. Nagle Małż, ktorego pewnie owionęło lodowate powietrze, zaczyna falować, kręcić się, wzburzać, po czym znienacka na odlew macha ręką i rozpłaszcza minaret, którego szczyt uderza mnie z impetem w otwarte oko.

-Ojapierdolę!!!!!!!!!!! - budzę słowiczym głosem okoliczne ptaki .

Małż przekłada się na drugi bok i coś mruczy, że ktoś mu spać nie daje i nie może przez tego kogoś zmrużyc oczu przez całą noc.    
Czwarta nad ranem. Piąta, na dworze jasno. Wskazówki zegara brodzą po kolana w gęstym powietrzu, poruszając sie z niebywałym mozołem. Wkoło cicho, słychac tylko od dłuższej chwili jak nade mna jak sęp kołuje komar generując skrzydełkami ten irytujący wysoki dźwięk. Ni z tego ni z owego, bez żadnego ostrzeżenia słyszę głośne PAC!!!, z mej gardzieli wydobywa się znowu okrzyk, tym razem o treści religijnej. Mokre PAC - brzmiało jakby mokra ryba plasnęła o blat. Małż odrywa wilgotna dłoń od czoła, na którym spoczywają zwłoki komarzycy.
Uf, jaka cisza...

- PIPIIPIPIPI !!!!! AAAAAAAAAAAAA!!!!!!!! Wyrywa mnie po chwili z pościeli budzik.

- I jak Ci się spało, Kochanie? Mnie wybornie! - zalotnie mruczy Małż wyskakując lekko spod pierzynki.

- Człowieku, ja byłam w nocy na afrykańskim safari, na Saharze w pasiece, walczyłam z komarami, z kotem, byłam zalewana przez tsunami z fosy okalającej niezdobytą twierdzę, waliły się na mnie minarety, miałam uraz gałki ocznej, coś charczało i chrapało przez sen, osnuwały mnie jadowite gazy i roślinność, byłam w dojrzewalni serów pleśniowych, a na końcu wystraszył mnie na śmierć budzik, jestem jak trup po tej nocy.

-Ty to ale masz bogate i niesamowite sny, Małżowino. Mnie tam się nic nie śniło, spałem jak kłoda do samego rana.

- O_o

Patrzę badawczo na jego skórę, szukając sladów minionej nocy, ale, o dziwo nie manifestuje efektów wielogodzinnej maceracji. Dziwne. A ja po dwudziestu minutach prania mam opuszki jak zawodowa praczka. Jeżeli te piekielne upały nie ustaną, usnę nad miską z praniem i utopię się z dala od akwenu.

sobota, 3 sierpnia 2013

(80) post kulinarny - nie kupujcie kota w worze, bo to głodem grozić może!

   W moim wielkim, rodzinnym, trzypokoleniowym i ośmioosobowym domu gotowała Babcia Alusia. Robiła to wybornie, a własnoręcznie robione pierożki z mięsem, makaron, czy pyzy mmmmmm. Mieliśmy co prawda gosposię, ale gosposia wyciągana była za uszy przez mojego Dziadziusia z jakiejś wioski i przywracana na łono społeczeństwa w swojej nowej, lepszej odsłonie. Gosposię trzeba było ubrać, do szkół i teatru wyprawić, zabierać na wakacje zimowe i letnie. Ot, czasem może starła kurze. Prócz edukacji, ubioru, domu nad głową i traktowania jak członka rodziny, dostawała tez pensję ;) 


Potem, kiedy dostaliśmy mieszkanie w bloku i pochodzenie inteligenckie nie kłuło już zbytnio w oczy, gotował tylko Tata. Z rozkoszą. Tata był mistrzem kuchni. Cesarzem zup i carem drugich dań. Copperfieldem deserów. Kiedy w sklepach nie było nic, zapiekał jabłka z domowymi konfiturami i cynamonowym sosem, robił czekoladę na blasze, zapiekany ryż z jabłkami, budyń czekoladowy własnego pomysłu, kokosanki, czyli ciasteczka czekoladowe z płatków owsianych.


  Do picia- winko własnej roboty, herbatki owocowe i ziołowe, wśród których wiodła prym herbata z głogu, albo przypasowana do delikwenta, w zależności od wyimaginowanego, bądź realnego kłopotu zdrowotnego. Tata miał Ożarowskiego w małym palcu.

 

Z okładów chlebkowych pamietam biały twarożek z białego sera, twarożki smakowe, smażony śmierdziel z kminkiem- uuuu tego nie tknę pókim żywa, farsze z jajecznym na czele, opiekany boczek w przyprawach, a sos do spagetti to była poezja.


 Zupy- nie potrafię zliczyć ich rodzajów, od żurku do botwinki, od fasolowej do węgierskiej, od owocowej z łazankami do czerniny.


Różnorodne mięsa- pieczone, smażone, gotowane na tysiąc sposobów i obsypane pękami ziół. Na zimno, na ciepło, w galarecie, w sosach. Ziemniaki puree, z mlekiem, z boczkiem, cebulą, w różnych wariantach kolorystycznych. Zamiast ziemniaków- feerie klusek- śląskie, lane, zacierki... Dania kolacyjne- bigosy, kaczki, ryby. Sałatki i surówki - kapustka z kminkiem, buraczki z chrzanem...


Mogłabym wymieniać długo i namiętnie, śliniąc się obficie. Bardzo często, wręcz nagminnie stołowali się u nas sąsiedzi, poza tym każdy, kto właśnie się nawinął i zadzwonił do drzwi, był wciągany do środka i częstowany wiktuałami, łącznie z kominiarzem roznoszącym kalendarze. Jeśli ktoś wpadał do nas ze swoim zwierzęciem, to i zwierzyna była futrowana. Kiedyś tata widział się ze swoim znajomym, który miał wyżlicę. Chcieli sprawdzić ile bydlę może zjeść, ale 2kg kiełbasy i schab (na kartki) skończyły się dość szybko, a dna psa nie osiągnęli, w przeciwieństwie do szklanego.
Część z tych przepisów Tata zabrał do grobu, był to bowiem dzieła autorskie, najczęściej wymyślane, zastosowywane bez wglądu do książki kucharskiej i nigdzie nie spisane. Żyły tylko w głowie Taty. Przypominam sobie te smaki i zdaję sobie sprawę, że jestem tylko marnym kucharskim erzacem.

   I tu zdradzę sekret. Nie mówiłam tego nikomu, więc proszę o dochowanie tajemnicy. W zanadrzu mam hicior! Oczami osadzonymi w niedalekiej przyszłości widzę siebie za stolikiem w Empiku, jak z szerokim uśmiechem pod dziełem życia składam autografy z ośmioma zawijasami . Cóż to takiego, spytacie. Otóż dzieło objawi się pod postacią Książki Kucharskiej. Ale nie z przepisami mojego Taty, o nie! To by było za proste i za oczywiste! Będzie to książka kucharska, do której autorskie przepisy stworzył Małż, niedościgły Mistrz spod znaku Tasaka i Patelni o wiele mówiącym tytule "Małż w du.. skorupie chochlą chlupie".


Oto kilka przepisów, które zrewolucjonizują Waszą kuchnię. Notujcie:

JAJKA NA MIĘKKO:

Składniki:
- jaja
- sól

Sposób wykonania:
- Ile zjecie jajek? Po dwa dla każdego? Ale Mim jest tylko chlebożerny, nie je nic, prócz pieczywa, to będzie 2 razy 3, nie 4, bo jeszcze ja, Mim zero, dwa w pamięci, przecinek po nieparzystej i wyszło OSIEM!

- Czy osiem jajek gotuje się na miękko tyle samo czasu co dwa? Skoro dwa jaja gotują się 3,5 minuty, to osiem jaj będzie się gotowało... dwa w pamięci, przecinek, do kwadratu, pomnożone przez macierz, pamiętajmy o odchyleniu standardowym - 14 MINUT!

- Nie zapominajmy o osoleniu wody, w której gotują się jajka (?!). Hm. Ktoś wie, dlaczego? Bo tak.

Sposób podania:
Jak je Pan Bóg stworzył. Na leżąco, wprost na płaszczyźnie talerza, stukające jedno o drugie. Nie schłodzone pod strumieniem bieżącej zimnej wody, więc jakby jakieś jajo z amnezją jakimś cudem nie ugotowałoby się na twardo, zrobi to bez wody, na talerzu w atmosferze własnej.

Pytanie, które pozostało bez echa:

- Dlaczego, Małżu, nie używasz kieliszków do jajek? Jesteś jajecznym abstynentem? Aaaa, nie pijasz ajerkoniaku.


DOMOWA KIEŁBASA:

Przepis na domową kiełbasę powinien zajmować przynajmniej dwie strony z opisem przygotowania mięsa, tłuszczu, flaczków-osłonek i długą listą przypraw włącznie. Posiadać określenie tej jednej jedynej, jaką chcemy zrobić- czy to będzie biała, śląska, podsuszana. Małż ogranicza się do jednego pytania:

- Kiełbasę to się wrzuca do zimnej czy wrzącej wody?

Oczywiście wodę Małż szczodrze soli (!)

Tanecznym szasse przeszlismy do creme de la creme przepisów:

 SPAGHETTI:

Kiedyś makaron Małż wrzucał do zimnej wody. Teraz się pyta. Za każdym razem.
Tak, woda jak zawsze osolona. Tym razem trafił, no czasem i ślepy trafia. 

Przygotowanie sosu:
-zakupić sos w Lidlu
-odkręcić słoik
- wlać.

Kiedyś pewien, jak dla mnie, poeta kulinarny napisał mi:

"...klękną jutro przed mym geniuszem ,znaczy potrawą..
sos gotowy?????????????
barbarzyństwo
sos to osobowość
to emocje
to chwila
jedna
ona nie wróci
to wyrażenie chwili
taki sos, niby nic
ale jak Musierowicz pisała ...jak kucharka nie ma charakteru to taka będzie potrawa
prawda
niestety ciekawe...
to zależy czy serce wkładasz
ja nie mam serca ale gotuję duszą
intuicją
bo ja to nic więcej jak intuicja
niestety, stety
........
ale makaron ich oczarował .......spowodował bezdech, ale nie że przypraw ponad miarę.....ot tak sobie 4 papryczki peperoni , ja nie mam problemu ze zjedzeniem..,"

Chciałam  równiez oczarować i sos zrobić u się, wg przepisu, jaki geniusz kulinarny serwował, ale otrzymałam odpowiedź:

"opis sosu????
nie zrobisz
ryj urywa przy tyłku".


Dlaczego nikt przed ślubem nie powiedział mi, że Małż jest dyletantem w tej sferze życia i nie przeszedł domowej kulinarnej edukacji na poziomie elementarnym? Zażądałabym jakiejś gratyfikacji albo rabatu i mogłabym zostać oznaczona, choćby pośmiertnie oznaką domowej kucharki, nie mówiąc o sprzątaczce czy praczce. (Nawiasem mówiąc, smutno mi się dziś zrobiło, gdy Mim, pouczony przeze mnie jak ma podłączyć wąż do szczotki i umyć płytki na tarasie (chwała Mu za to, że sam się wyrwał z chęcią pomocy), rzekł po męsku: Bo to jest twój sprzęcior! O nie, synu, niech chociaż Twoja żona zostanie uraczona obiadem raz na jakiś czas, tudzież oszołomiona porządkiem w domu i widokiem Twojej słodkiej osóbki ze szmatą w ręku).


   Z gotowaniem jak z seksem. Gdy robi się coś z drugą osobą, nabiera to smaków, inspiruje, daje wiele przyjemności i pomysłów na modyfikację. Zna się cel, ale nie zna się drogi, jaką do celu się dochodzi. Zależy on od produktów, sposobu i długości przygotowania, od jakości i świeżości przypraw. No i apetytu. Inaczej smakuje, gdy gotuje się raz po raz finezyjnie kolacyjkę przy świecach, a inaczej, gdy stoi się przy garach codziennie i gotuje się dla kilku osób, które mają różne gusta w dodatku. Coś, co się lubi robić, a staje się obowiązkiem, traci na atrakcyjności i to dla obu stron. Nie tylko gotowanie. A gdy się to robi samemu, no cóż, chyba znacie to uczucie, gdy własne skrzydła lepią się Wam do tyłka?

*Zdjęcia, prócz ostatniego pochodzą z miejsca, które bardzo polubiłam- z Republiki Róż

poniedziałek, 29 lipca 2013

(79) podróż w czasie

   Sto lat temu beztrosko cięłam krajobraz, bryzgając kolorami na słoneczne pola rzepaku po prawej i fiolety ogórecznika po lewej. Moje dłonie odkładały skiby puszystych szmaragdowych zarośli i rozchylały kłujące gałęzie strzelistym sosnom. Przesypywałam przez palce miliardy ziaren piasku z dzikich plaż, nabierałam w płuca ciemne, pachnące jeziorem powietrze, a jedyny świadek nocnych kąpieli wpatrywał się we mnie bezwstydnie opalizująca tarczą. Wpychałam w oczy zachody słońca, spadające gwiazdy, polne drogi inkrustowane migoczącymi kałużami i kocimi łbami. Wcierałam w skórę zapach miodu i morskich wodorostów. Biegałam łapczywie na wprost, szybko, upojnie, a  wyciągniętymi do góry rękami orałam niebo i darłam paski błękitu. Biegłam przez pagórki, z młodzieńczą ciekawością co dalej, co za horyzontem. Jak gdzie indziej pachnie ziemia, jak słychać przemykania leśnych cieni i jak smakuje nieznane. Tajemnica czaiła się za każdym zakrętem,  po skórze skakało to, co niecodzienne i niezwykłe, muskając skórę każdą ze stu łaskoczących łapek. Lecznicza akupunktura małych niespodzianek. Wszystko zależało od losu, on rozdawał karty - gdzie i kiedy się obudzę, co zjem na kolację, jakie widoki zobaczę. Która stacja przytuli mnie na 3 godziny albo 3 dni.
Sto lat temu pod puchową poduszkę i przez dziurki w skrzynce wpływały strużki wierszy: Siedząc na małej stacyjce czekam na pociąg, trzymając głowę na udach ukochanej kobiety. Marzę tylko o tym, by ten pociąg nigdy nie nadjechał.

   Kalendarze zafurkotały i przerzuciły mnie o dziesiątki lat świetlnych naprzód. W XXI wieku nie jeżdżę już koleją. W szoferce cichutko szumi klimatyzacja, a śliskie podmuchy przefiltrowanego chłodnego powietrza omywają opalone ramiona. Zmęczona nieustannym brzękiem ciągniętych za sobą kotwic, zakładam kosmyk włosów za ucho niezmiennym od lat, płynnym ruchem i wyciągam strudzone stopy z pedantycznie pomalowanymi paznokciami. Cel podróży - wiadomy. Zaplanowane posiłki 3 razy dziennie, a ściany hotelu nie pachną brezentem i dymem z pizzerii.

Za oknami auta wieczór tasuje migające w pędzie krajobrazy. Już nie kantuje i nie przechowuje asów w rękawie. Do środka wpada miarowy pomruk silnika kabestanu zwijającego liny kotwiczne, które wciągają mnie do doku.

Po wycieczce na tylna kanapę rzucam podejrzanie lekko pytanie: i jak, podobało się Wam?

 

- Super! - woła uradowany Mim

- Noo.- mruczy do szyby Mat. - A mały, obleśny rachmistrz siedzący w mojej metryce, śliniąc wskazujący palec, skrzypiącym piórem dodaje w słupku kolejne 10 lat.

Bo nagle świat objawił mi z rozbrajającą szczerością swoją prawdę - Mat jeszcze tylko kilka razy spędzi z nami wakacje. Potem będą ważniejsi koledzy, dziewczyna. Teraz jego kolej fastrygować ścieżki swoimi krokami, i wysiadywać jajka niespodzianki na małych polanach.
 Tymczasem wydaje mi się, że mój patchwork jest gotowy.

Z tyłu głowy matka Nieuchronność ciągnie za cieniutkie żyłki i zaciska na mej twarzy siatkę zmarszczek.



niedziela, 28 lipca 2013

(78) nie wszyscy mają wakacje

   Jak zapewnie wszystkim wiadomo, Internet powstał wyłącznie po to, by przesyłać sobie zdjęcia i  filmiki z kotami. Swoją drogą polecam świetny artykuł z sierpniowego numeru Focusa traktujący o kotach.





 Otóż świat schodzi na psy - koty jako zwierzęta prawie samowystarczalne, samotnicze z natury, stają się najczęstszymi zwierzętami domowymi, zwłaszcza w wielkich miastach. To żywe dopełnienie życia samotnych, pracoholików, egoistów. Kot nie żyje w sforze, nie współdziała, nie trzeba poświęcać mu dużo uwagi. Hm. Trochę nieswojo mi się zrobiło. Od 8 marca cieszymy się pierwszy raz w życiu z kociej obecności. A tu od razu człowieka wyzywają od najgorszych.


Jak Lima spędza swoje wieczne wakacje? Ano, ciężko pracuje:


- Małżu, wypijemy kawkę w ogrodzie? Położyłam mokry obrus na stole, niech sobie schnie na powietrzu.

- Może innym razem, chyba będziemy trochę przeszkadzać kotu...


- Jak przeszkadzać? Lima, co ty robisz?!

- Jak co. Prhasuję.


 ***

Lima, prócz etatu prasowaczki, zatrudniona jest na czas nieokreślony w charakterze pracownika boksu lub magazynierki. Lub też automatu spożywczego.
A Wy narzekacie pracując na jednym etacie w klimatyzowanym biurze, pf.




 Sarhdynki wrzucac tutaj.

***

Bardzo dużo czasu zabiera jej doglądanie obejścia, pilnowanie jak trawa rośnie, czy mrówki chodzą w rządku, czy sroki dbają o swoje gniazdo, świetnie sprawdza się jako kot stróżujący (gdy nie śpi). Równocześnie szkoli się w roli prezentu pod choinką.

***

Oraz, niezwykle skutecznie, gra rolę odbojnika drzwi balkonowych (jak ma czas):


  ***

Z ogromnym zaangażowaniem oddaje się swej pasji - ogrodnictwu. Pieli grządki, usuwa motyle (tak, tak, motyle to jej smakołyk hobby), spulchnia glebę. Często pochłonięta pracą zaszywa się bez wieści, traci poczucie czasu i kontakt z rzeczywistością. Hop hop, Lima gdzie jesteś?
Zdjęcia poklatkowe przedstawiają etapy poszukiwań kota:






- Lima! Ty dusisz rabatkę!

- No i?

***

wtorek, 23 lipca 2013

(77) jak osiągnąć stan Nirwany w 60 sekund

   Nie odkryję Ameryki, gdy stwierdzę, że upał może zabić. Mnie zabił wczoraj. Moja psychika leży w pudełku pod rododendronem otoczona przez krocionogi i rój much. Soma słaniając się na nogach stara się jeszcze sprawiać wrażenie, że nie jest opuszczona, ostatkiem sił zdołała nie umyć zębów klejem Magic, który któryś z samców zostawił w łazience. Pytanie- co on tam kleił? Zarost? Doklejał owłosienie łonowe? Kota?

Kto jest rodzicem dwójki dzieci, ten znacząco i współczująco pokręci głową. Kto jest rodzicem dwójki chlopców, poklepie po ramieniu i poczęstuje piwem, może nawet wręczy bilet na dwudniowy pobyt w SPA. A kto jest z woli losu matką dwóch chłopców... cóż, ten wie, o czym mowię...
O, matki jeszcze skanalizowanych potomków! Cieszcie się każdą chwilą niemobilności Waszej drobnicy! Wszak czas ten trwa niespodziewanie krótko, o czym wiedzą ci, co po, bo będąc jeszcze tymi, którzy przed, myśleli, że gdy oddzielą dziatwę swą od kuwet, a dziatwa stanie się samobieżna, ich życie stanie się łatwiejsze, lżejsze, będą wyspani, mniej zmęczeni, ich ziemista cera nabierze prawie zdrowego kolorytu, a ich styrane szukaniem śliniaków i klocków oczy ujrzą światełko w krętym jak jelito roślinożercy tunelu trudów rodzicielskich.
MUAHAHAHAHAHA!!

Siedziałam sobie zatem grzecznie, nikomu nie wadząc na obrzeżach tarasu, kiwając się autystycznie w przód i w tył, obcinałam pędy przekwitłej lawendy, by raz jeszcze tego lata uraczyła nas prowansalskimi widokami. Siedzę ja sobie atrakcyjnie po turecku, motylek fruwa, pszczółka brzęczy, słońce oblewa mnie szczodrze fotonami, podczerwienią i ultrafioletem,  a ja równie szczodrze kąpię swe obłe ciało w samodzielnie wytworzonych kaskadach wody z NaCl i śladowymi ilościami pomniejszych pierwiastków. Myśli moje kołują wokół gabarytów, jakie niepostrzeżenie, acz finalnie- zaskakująco, osiągnęłam. Jedno słowo- Budda. Nie daj Bóg, teraz ktoś wyskoczy ze spotkaniem klasowym, zjazdem studenckim albo pogrzebem. Głupio wyglądałaby samica foki omotana w sukienkę koktajlową. 

Podczas, gdy czas skakał niefrasobliwie po wskazówkach zegara, ja siedziałam w bezpiecznym z pozoru, wyalienowanym akwarium własnego ego, przy kępach roślinności o odurzającym zapachu, kiwałam się kojąco, kąpałam myśli w mózgowej zupie, dochodzącej już do krytycznej temperatury, w której ścina się białko i witamina C- a tymczasem dookoła mnie... dookoła mnie szalało Guantanamo. Ściany mojego akwarium pękły z hukiem, dopuszczając do mnie w sposób aż nazbyt dynamiczny, informacje z zewnętrza. Fontanny wody wydobywającej się ze szlaucha dzierżonego przez drugorodka bryzgały boleśnie me plecy. Słupy wody lądowały na długiej na 3 metry słońcochronnej markizie i szeroką kaskadą godną brazylijskich wodospadów Iguacu spadały lawiną na trawnik, a właściwie już teraz klepisko. Przekwitłe kwiecie lawendy wzbijało się w przestworza i oblepiało taras, szyby, meble ogrodowe i samych bryzgaczy. Mat z niewieścimi piskami galopował dookoła mnie, ciumkając klapkami, z rzadka przechodząc w dziki cwał, podczas, gdy Mim bezlitośnie chłostał po nagich ciałach biczami szkockimi. Woda zamieniona w crocsach w ziemistą ciecz zmieszaną z łodygami skoszonej trawy oblepiała systematycznie szczelną warstwą tarasowe płytki zmieniając, chyba już trwale, ich pierwotny kolor z ciemnego beżu na ekologiczne maziaje w kolorach ziemi. Papasan, za moimi plecami drżał na myśl o ponownym wodowaniu i krystalizował w swych trzewiach myśl o puszczeniu korzeni. Kot obserwował z błyskiem w oku przebieg wypadków spod liścia funkii olbrzymiej.

- Ommmmmmmmmmmmmm, ommmmmmmmmm- próbowałam samouspokojenia wizualizując sobie rodzinę z reklamy serka Almette.

Przez ścianę mantr agresywnie przedzierały się efekty wizualne i akustyczne mrożące krew w żyłach nawet u rdzennych ludów Afryki równikowej. Zdziwienie: To moje dzieci?! Zaskoczenie: Jakim cudem?! Wyparcie: Ależ skąd! To dzicz i swołocz lat niespełna 11 i 7! Buzujące energią samczyki o ujemnym poziomie testosteronu, za to z hektolitrami hormonu nadpobudliwości ugotowanej w 40C! Na Jowisza!
Moim marzeniem stają się dwa karne jeże z wykałaczek i korkociągów ogrodzone drutem kolczastym. Pod napięciem 230V. Na polu minowym dla uzyskania pewności i na muszce snajperów.
 Jeszcze  w powietrzu furkotały źdźbła traw i kwiecia, jeszcze nie opadły krople wody z węża, ani bijące w błony uszne decybele, gdy chwyciłam za miotłę ulicówkę, próbując okiełznać żywioł. Zamiatałam zamaszyście, zrywałam świeżo położoną wykładzinę z lawendy i parkiet z łodyg, brnęłam w wodnych oparach z samozaparciem krótkowzrocznego nosorożca, nie zważając na otoczenie. I to był błąd. Powietrze przeszył zwierzęcy ryk rannego stwora dokładnie w tej samej chwili, gdy nastąpił biologiczny karambol. Czoło nosorożca uderzyło z dźwięcznym głuchym brzękiem w poziomą, solidną metalową rurę markizy. Siła uderzeniowa przeniosła naprężenia skokowo na żuchwę, która raptownie pod wpływem naporu głowy nie znajdując ujścia dla wytworzonych sił spowodowała uderzenie dolnych siekaczy o górne. Ból przeszył błyskawicą twarzoczaszkę i skumulował się w okolicach lewej jedynki, a resztki świadomości dokonały szybkiej analizy, z której z prędkością światła wynikło, że nie będzie nas stać na instalację implantu stomatologicznego, a zaraz potem, że brak jedynek jest niemałym uszczerbkiem wrażeń estetycznych. Jedynym plusem byłaby instalacja w diastemie papierosa lub eleganckiej szklanej fifki z cygaretką. 
Po uciszeniu się nieco szumu buzującej krwi w tętnicach i wybuchu złości zakraszanej suto francuskimi inwektywami usłyszałam nareszcie... ciszę. Wkoło mnie stała cała familija z żuchwami na wysokości mostka, kot zastygł z łapą w górze i językiem wywieszonym na prawą burtę. Wszystkie oczy zawiesiły się na mnie- kobiecie z nadwagą w różowym stroju kąpielowym w stokrotki, ze szczotą ulicówką w dłoniach, skórze pokrytej roślinnością i wyłupiastym jak u neandertalczyka czołem i zapewne adekwatnie niezbyt inteligentnym wyrazie twarzy.

Ot, i problem zbyt swawolnych wakacyjnych zabaw dzieci rozwiązany. Trzeba się walnąć w łeb. 
Na jutro planuję publiczne batożenie mopem.

Nie do pomyślenia, bym w prehistorycznych czasach panieństwa i bezdzietności, tak tęsknie wypatrywała września jak teraz.


Malownicza sytuacja nie została upamiętniona fotami, jednakże mam tu kilka ze spokojnego spacerku nad Maltą, dzięki której można poczuć preludium powyższych zajść. Jak widać młodzież, mimo IQ znacząco powyżej średniej krajowej,  nie jest zdolna przejść po ludzku na dwóch łapach 20 metrów.





środa, 17 lipca 2013

(76) papasan czyli sztuka przetrwania


   Zza ściany dochodziło głośne sapanie Małża i dopingujące okrzyki Jego Małżowiny:

   - No i jak Ci idzie? Wejdzie? Pchaj mocniej, musi wejść! Jak nie da rady? Że otwór jest za mały? No jakim cudem za mały? 15 lat był dobry, a teraz za mały? Zawsze wszystko się mieściło, a to w końcu jedna rzecz, którą trzeba wsadzić. Włóż rękę i wymacaj, czy jest jeszcze miejsce, bo może tylko wejście jest za wąskie. O, no widzisz ile tam jeszcze jest miejsca? Pchaj, pchaj! Dwiema rękami! Kolanem! Mocniej! Ufffffff, no nareszcie!
Dobra, to teraz wyjmij, muszę polać go odplamiaczem, to był wpych próbny.



   Zachciało mi się przeżyć estetycznych i powrotu do czystego beżu! Raziły mnie już mazaje od zielonej farby plakatówki, ciapki po czekoladzie białej i mlecznej oraz naturalnie osiadły kurz. Aż się dziwię, że jakimś cudem miał czas osiąść, Mat i Mim wzbudzają jego tornada systematycznie w kilkuminutowych interwałach.
W zasadzie mogłabym poprzestać na wywabieniu zielonych plam artystycznych z siedzisk papasanów, bo kojarzyły mi się z niezdrowym nalotem kolonii pleśni. Tak też chciałam zrobić, z ręką na sercu. Ale w przewidującej czaszy ruszyła projekcja niechybnych zdarzeń: gdybym wywabiła jakimś cudem zielone placki, na bank na ich obrzeżach powstałyby zarysy licznych lokalnych atoli w beżo-khaki. Gdybym zaczęła z kolei czyścić atole, połączyłyby się zapewne globalnie w wojskowe moro, co jest nie do przyjęcia z racji przyjętego w siedziskach pacyfistycznego hawajsko-kolonialnego stylu. Co robić? Co tu robić? Po przebiegnięciu przez myśli jednego pełnego okrążenia stadionu mózgu, wróciłam do bloków startowych. A więc jednak. Trzeba wytoczyć grube działa i prać. Zaczęłam więc, przy użyciu Małża, rzecz jasna, upychać próbnie grubaśne siedzisko o średnicy metr dziesięć do bębna pralki. Stłoczeni w maleńkiej pralni wydawaliśmy okrzyki jak wyżej. Niestety, wsad pierwszy był wsadem ostatnim, Małż odmówił bowiem dalszej współpracy w tej materii, zasłaniając się fałszywą troską o machinę piorącą. A tymczasem na siedzisku spryskanym sowicie ekologiczną chemią zaczęły pojawiać się międzygwiezdne plany lotów i zagmatwane konstelacje. Teraz nie można się wycofać do okopów. Pozostało mi nalać wody do wanny i utopić w niej ten kosmos. Jako, że zastała nas nad wanną ciemna noc, spotkanie z mapą nieba odłożyłam do rana. Mędrcy powiadają że wieczór jest głupszy od ranka, wyskoczyła mi więc adekwatnie, rączo i ochoczo lekka i brawurowa myśl, że przecież analogowo wypiorę raz dwa i dam radę bez Małża rankiem. Bez Małża, bowiem Małż został wchłonięty blisko 3 tygodnie temu przez nowy zakład pracy. Zakład wydala go dopiero o 16.
Wchodzę do wannowni rankiem i co me niewinne oczy widzą? ANUS MUNDI! Łapczywy kosmos wchłonął w siebie 2 kubiki wody z białą pianką z ekologicznych preparatów dla nowoczesnych gospodyń domowych, a oddał całe bogate wnętrze w postaci mętnej rdzawej żybury. Przez zwoje mózgowe przecwałowała mi ze zgrozą wizja, jak to sterylne pośladki mych dzieci były na odległość bąka od wnętrzności śmiercionośnego papasana! Na jadusa wszechmocnego! 
Rzuciłam się w tej świątyni czystości na kolana. Namydliłam materac szarym mydłem a, co!- ekologicznym i podczas tego namydlania nieodparcie czułam wszelkimi zmysłami jakbym kąpała w wannie tuszę maciory z cellulitem i rozległą plackowatą egzemą. Gąbczaste kulki wypełniające trzewia maciory zwiększyły kilkukrotnie swa objętość i masę, z kolei wielkie, napęczniałe obciągniętę skórą (no, bawełną) cielsko szczelnie wypełniało sobą wnętrze dwuosobowej wanny. Tak jak bezwładne ciało waży o tonę więcej niż władne, tak materac papasana osiągnął wagę dorodnego perszerona. Próbowałam go zwinnie przerzucić na drugą stronę, ale za uchem  noszę rulonik z wypisem ortopedy, który zezwala mi jednorazowo na udźwig 3 torebek cukru. Wypis zaczął robić bip bip i niebezpiecznie migać na czerwono po tym, jak rozebrawszy się do rosołu wlazłam nago do wanny, nurzając się po łydki i drepcząc po materacu w grząskich borowinowych odmętach, z których przy każdym kroku uwalniały się całe cysterny gazów. Aż się boję pomyśleć, skąd się tam wzięły. Poczułam się jak na torfowisku albo bagnie. Albo w lesie tropikalnym u ujścia Amazonki. Wzrok słabł mi coraz bardziej, opary osiadały na szkłach pingli, na pewno to sprawka unoszących się w powietrzu jadowitych oparów siarkowodoru, metanu i dwutlenku węgla. Ratunku!!!!!! Ubrana tylko w okulary wołałam rozpaczliwie. Niestety uprzytomniłam sobie, że jestem sama i zapewne skonam przyduszona mokrymi zwłokami tłustego wieprza, co dla koronera będzie zagadką stulecia.
Patowa sytuacja. Ziemia ruszy wszak ponownie dopiero o 16.17, wraz z powrotem Małża.

To ja poczekam. Tymczasem  idę na słoneczko zrelaksować się przy "Trafnym wyborze" Rowling. Taaaa, grunt to umiejętność dokonywania dobrych wyborów.

środa, 10 lipca 2013

(75) w komórce pod schodami serca

   Zamieszkuje małą, wydzieloną z korytarza komórkę pod schodami. Mimo, iż jest tu ciągle ciemno, a komórka jest wielkości pięści, nie potyka się o zgromadzone licznie sprzęty. Ich rozkład nie zmienia się od lat.

 Na ścianach własnoręcznie zrobione rzędy sosnowych półek zastawionych pedantycznie poukładanymi, wspólnie przeczytanymi książkami, ustawionymi w bibliofilskim porządku. Obok pieczołowicie zwinięte w tutkę bilety na pociąg, który, mimo, że odjechał kilkanaście lat temu, odjeżdża co dzień z peronu 4a. Dalej- złożone w kostkę przykrótkie dżinsy, błękitna koszula, czarny garnitur, grzebień. Wędka, papierosy, sznurowane buty, rzemyk. Mereżkowa biała pościel, szczoteczka do zębów, fotografie, kasety. Pióro, koszula w gwiazdki, woda po goleniu, maszynka na najprawdziwsze na świecie żyletki. Plik kart w wyświechtaną damą i waletem kier. Oprawione w ramki odciski palców zebrane delikatnie, dwoma palcami ze szklanki z ulubioną niedopitą herbatą z plasterkiem cytryny, taką, co to można ją wypić tylko w jednym miejscu na świecie - i tylko tam, gdzie ciągle podają ją wiecznie gorącą, w tym samym miejscu, którego już nie ma od lat.

  Na najniższej półce wypinają przezroczyste brzuchy pękate karafki. W pierwszej garść bałtyckiego piasku z wojskowej plaży zawiniętego w czerwoną bandankę. W następnej- zdjęcie małego domku na skraju lasu, dalej: powietrze z ostatnim oddechem, które jeszcze było wspólnym. W kolejnej karafce żywa woda, zaprzeczenie praw fizyki. Krystalicznie czyste krople nie zlewają się w jedno, nie przyjmują kształtu naczynia. Każda jest osobnym bytem. Każda cicho szepcze, przemieszcza się i puka w ścianki. Łzy. Trzy pełne karafki, czwarta zapełniona w ćwierci. Do śmierci, ha!, do śmierci. Taaak, do śmierci będzie pełna.

Obok regału stoi zaadaptowana na potrzeby kuchni, komoda, nad którą wisi makatka. Zwinna ręka wyhaftowała sielski obrazek przedstawiający domowników z podpisem MADE SALAD NOT WAR. Komodę szczelnie wypełniają puste słoje. Gdyby je wziąć do ręki, nie ważą prawie nic, tyle co nalepki na ściankach:  Zapach Jajecznicy z Grubo Krojoną Cebulą, Woń Pieczonych Nadziewanych Papryk, Zapach Kapusty z Kminkiem, Aromat Szaszłyków z Grilla w Ziołowym Sosie. Zapach Spaghetti, Przed Którego Geniuszem Klękano.

Honorową część górnej półeczki zajmują przyprawy: Papryka Ostra Jak Słowo. Pieprz Mielony Jęzorem, Kminek Do Rozkminiania, Cebula Do Płaczu. Gorzka Gorczyca Kłótni. Mięta Do Czucia. Pokrzywa Do Parzenia. Szałwia Do Szału. Rumianek By Się Rumienić. Lubczyk Do Kochania. 

Wszystko poukładane, wszystko dopowiedziane. Wypełniło się. Wypreparowane lancetem z przeszłości, oddzielone chirurgicznie od przyszłości. Przyszyte do korpusu innej teraźniejszości.

Mieszkaniec komórki pod schodami za dnia zazwyczaj jest spokojny. Leży na czerwonej pluszowej kanapie, czasem spaceruje. Słychać miarowe kroki bosych stóp: bum-bum, bum-bum, bum-bum. Czasem jednak, wystarczy, że wyda mu się, że usłyszał znajomy głos, że owiał go znajomy zapach perfum, o, ta piosenka, ten wiersz. Obraca w dłoniach któryś słoik, jakąś karafkę. Wertuje książkę. Wtedy kroki przyspieszają, mieszkaniec obija się o pulsujące ściany. By nie upaść, przysiada na podłodze i opierając łokcie o kolana długo siedzi z głową w dłoniach chroniąc się od ogłuszającego bum-bum! bum-bum! bum-bum! Po policzkach płyną szkarłatne krople łez. Wypełniają cały pokoik pod schodami, strumienie wylewają się oknami, płyną tętnicami do najdalszych zakątków mikroświata,  w którym żyje.

W nocy zaczyna żyć intensywniej i wychodzi ze swojej klatki. Kieruje się schodami na strych, wprost do kulistego pokoju z puchatym, szarym dywanem i miariadami drobnych gwiazdek pod sklepieniem. W ścianie widoczne są dwa okna z zamykanymi okiennicami i szybami w delikatnym odcieniu akwamarynu. Mężczyzna siada przy stole pod oknami, opiera łokcie o parapet i godzinami patrzy...

***

Rankiem powoli budzi mnie szczebiot ptaków i gorące powietrze. Jeszcze przez sen czuję zmęczenie, kłuje mnie serce. Wstaję i biegnę boso pod prysznic. Coś miałam zrobić? O czymś zapomniałam? E, niemożliwe, wszystko gra. Lekcje odrobione. Rozczesuję palcami mokre włosy, które nieposłusznie zwijają się przy zetknięciu z wodą. Unoszę powieki i spoglądam w lustro. Przez milisekundę wydaje mi się, że w głębi tęczówki oka w kolorze akwamarynu widzę zarys męskiej sylwetki...




sobota, 6 lipca 2013

(74) patronat mentalny

Muszę coś wyznać. Jestem psychofanką. 

A było to tak:

Pewnego zimowego dnia poznałam alter ego umysłu mego :) wyławając z sieci, co poniżej leci:


Zakochałam się w rysunkach od pierwszego wejrzenia i zaczęły mną targać lubieżne marzenia, że, być może babeczka, która je tworzy zlitowałaby się nade mną i skrobnęła mi co nieco. Napisałam więc. A po jakoś nieokreślonym czasie- odpowiedziała! A w dodatku narysowała tabun skorpionów, które widnieją zarówno na blożku, jak i na fejsiku. 
Widząc rysuneczki Newy mój mózg wchodzi z nimi w natychmiastową korelację i na poczekaniu wypływają z niego poniższe rymy. Muszę przyznać, że fuzja ta bardzo kojąco wpływają na me jestestwo i wprawia je w euforyczny stan. Cóż tu kryć- Newa ma tajny klucz do pajęczyny moich neuronów.

Jest to osóbka skryta do granic monitora. Nie wiem o niej zupełnie nic. Taka jest chyba jej wola, coby się nie ujawniać światu. Nadmieniam, że nie znam Jej, nie należy do mojej rodziny, ale niech tylko rzeknie słowo, a zostanie bez wahania moim żonem. Nie sztuka promować bowiem swojego pociotka czy innego osobnika ze wspólną butlą genów. Zatem z uwagi na powyższe i poniższe, samozwańczo mianuję się mecenasem z zakwasem i zamieszczam małą część tego, co Newa narysowała, a ja skomentowałam.

Nie od dzisiaj żyję w tym kraju, by nie wiedzieć, że krytyka przychodzi łatwiej. Pochwalić kogoś, poklepać po ramieniu - rzadko to widzę. Głośno się zachwycać i to SOLO, gdy coś naprawdę wpadnie w oko - jakoś jest passe. A więc, z trzaskiem łamię stereotypy i odważnie wyznaję miłość Newie ;) 

Wrzucam pościk z boku, będę go aktualizować być może :)

Ale nade wszystko idźcie do źródła ;)

rysunki: Newa
teksty: ja


Rozgrzeszenie ;)

Ach, pochędoż ze mną chwilę
anielico w złej godzinie!
Niech nas nic już nie rozdzieli,
pitigrilmy się w niedzieli!

Zdejmę Tobie aureolę
bez kółeczka wszak Cię wolę
Wtedy nie mam już kompleksu
że wywodzę się ja z plebsu.

Anioł skrzydłem machnął zdrożnie
- Czy to będzie dziś pobożnie?
Czy też może jak ten zwierz
weźmiesz tu mnie wzdłuż i wszerz?

I nie zdążę nawet krzyknąć,
ty nie zdążysz nawet zniknąć!
Ja nie zmówię już paciorka,
ty nie zapniesz już rozporka!

-Mój aniele słodki, mały
grzech nasz będzie doskonały:
nie martw się co myślą w niebie-
Biorę winę wszak na siebie!
 ***
 Więzy rodzinne.

Mam ja z Tobą dwójkę dzieci-
rzecze satyr zgrabnej pani-
czas tak szybko wszakże leci,
że nie zdążam być na fali.

Mamy razem chłopca synka
oraz córcię suczkę burą?
Czy mi się coś poplątało
i stało się wielką bzdurą?

Kręci mi się, gdzie jesteście-
czy ty w pracy, u fryzjera,
czy syn w szkole, czy na mieście
i gdzie pies się poniewiera?

Wpadłem więc na pomysł srogi
i na linkę was nawlekę,
przywiązując was do nogi
żadne z was mi nie ucieknie!

Ja tam wiem, że zaufanie,
miłość, przyjaźń tu zostanie,
lecz, by pewnym mam być was
muszę zawsze wiązać was!

PandeMonia właśnie rzekła,
żem nie satyr, lecz chabeta!
I że latam chyba z gazem,
bo jestem ja wszak pegazem!

Wszystko mi się poplątało,
jakby zwojów było mało!
aaaa!

Na rodzinę mam dowody-
moje dwa nasieniowody.
(To jest to, czym was krępuję
oraz ciasno obwiązuję).

Wet już chciał mnie wykastrować
i podbrzusze wynicować,
ale znalazłem metody
na te dwa nasieniowody!
ha!
Usuń
nie ha!, tylko hej, kolęda, kolęda!
Pomyliłam se.
***



 "Bardzo martwa natura" czyli
wierszyk pod wszystko mówiącym tytułem:
Co sie stać może gdy róży gryziesz korzeń

Drogi mężu, wiem, żeś chory
lecz czy możesz tego roku
być choć raz na tyle skory
by wystąpić dziś we fraku?

Miła moja, aksamitna,
spójrz na ogród, o, tam z boku
róża właśnie dziś zakwitła
aby dodać ci uroku.

Więc podziwiaj póki możesz
wszak to już ostatni roczek
Ze mną już nie będziesz łożyć,
bo na stole krwią ja broczę.

Za ten krzaczek róży marny
po ogrodzie już nie łażę
jestem już horyzontalny
i azymut ciałem wskażę.

Mój katafalk jest nadobny:
tu śliweczka, a tu kwiatek,
ja do siebie niepodobny-
wina to jest trutki raczej.

Więc jak chciałaś, już od rana
frak na ciele mym spoczywa
ale co to, ma kochana,
też wyglądasz jak nieżywa.

***
 "Sezon na grzyby"

Laryngolog rozbawiony
szukał wciąż po grzybach żony.
Nie byłby omylny taki,
gdyby jadł maślaki ;)

***


 "Nie dziel skóry na niedźwiedziu"

 Kiedyś może poznam tatę
zaraz z nim do ZOO pojadę!

Ale teraz wie Ludmiła
jaki wielki błąd zrobiła!

Bo gdy z tatą los ją skleił,
no to zaraz ZOO rozdzielił.

Nawet to dzieciaki wiedzą
nie dziel skóry na niedźwiedziu!

***


Czy Wy tez kiedyś śniliście,
o tym, że pozowaliście?
Mnie to właśnie dziś spotkało:
Coś mnie w nocy uwierało-
jakieś strzemię lub popręgi
zostawiły w skórze pręgi.
Budzę się i jestem w szale,
bo to nie był sen mój wcale
i nie byłam w fazie REM,
kiedy śniłam konno sen.

Podkowiński, hej, mój bratku
czemuż kłaki mam w pośladku?!

***


Smok raz pewien kolorowy
cierpiał srodze na ból głowy.
Postaw się wszak w jego roli:
Ogień z paszczy przecież boli!

Kiedy kaszlał, prychał, chrząkał
lub gdy kwiatki sobie wąchał
z paszczy buchał słupem ognia,
intrygował smok przechodnia.

Każdy wnet ze strachu konał,
straż pożarną zaraz wołał.
No i takie są powody
tego, że smok pełen wody.

Jak coś gadał, to deszcz padał.
(Zgryzu mu wszak nikt nie badał-
rzadko chadzał do dentysty
pysk ciągle miał niezbyt czysty).

Nie pogodzisz ognia z wodą,
płomień z kroplą się nie zgodzą,
więc dlatego chińskie smoki
stawiają w powietrzu kroki.

Każdy smok dziś o tym marzy,
by napędzał go wachlarzyk
umieszczony w tylnej łapie,
no bo w przednią brodę łapie.

Smok żywiołów ma unikać
jak latawiec latać, fikać.
Bo to przecież smok z kartonu
a nie z chińskiego kantonu!

***


Pewna panna z miasta Łodzi
Miała problem co wychodzi
gdzieś spod pachy w równych splotach
i się wije w kurt-kapotach

Poczuła się przez to chora.
Poszła panna do doktora.
Doktor pannę dobrze zbadał
i receptę tak obgadał:

Droga pani, ten warkoczyk
sam z siebie tak nie wyskoczył
moje słowa będą ostre:
Pani ma pod pachą siostrę!

***

Smokopies (kontr)atakuje!

Kiedy noc nad miasta płynie,
sen nikogo nie ominie.
Wpływa cicho przez lufciki,
miesza w mózgach równe pliki.

Potem jakoś je układa:
część wyrzuca, nie wypada
bowiem śmieci w głowie nosić,
trzeba chwasty w mózgu kosić.

Sen się wije, cuda plecie
czyś dorosły czy tez dziecię
niebieskimi cud barwami
każdego z nas nocą mami.

O czym śnisz chłopczyku chory
w drugim oknie z lewej strony?
No a ty, dziewczynko mała,
którą matka skatowała?

A ty, słodkie i nerwowe,
z krótsza nogą, z drenem w głowie
i syneczku potentata
który dostał ot, tak, fiata?

Czy sny dzieci są te same?
Czy im równo odcinane
z długich zwojów, kłębów nieba,
czy ich mają ile trzeba?

Niech każda świata istota
ma na własność pieso-smoka,
by ją dnia każdego bronił,
choroby i strach przegonił!

Każdy swojego piesmoka
ma hodować i w pysk cmokać!
I uważać na lekarstwa,
bo niektóre, silne draństwa!*

* Ja tu mówię o Helence
która chyba zjadła więcej...
***

Plażowicze.

Kiedy słońce wszystko praży
i wysmaża wszystko wokół
zacznij myśleć więc o plaży
nawet, kiedy wszy masz w kroku.

Dziś Pan Jurek, metr czterdzieści
Po raz pierwszy tego roku
postanowił piwko zmieścić
i kosztować chciał urlopu.

Wziął na plażę połowicę,
synka oraz suczkę starą
i wyłożył swoje cyce
mówiąc - "Tera filtrem smaruj!"

Nie od dzisiaj wszak wiadomo:
Nie uciekniesz od promieni!
Oblewają cię pionowo-
skóra zbytnio się zrumieni.

Co tu robić na tej plaży?
Nudno jak u teścia w grobie
Ile można tyłek smażyć
i się pocić jak w chorobie?

Żeby słońce obłaskawić
stopni kilka trzeba ująć
zimne piwko sobie strawić
z ruchem ręki się hamując.

Ręka jednak zawsze brodzi
nauczona od ćwierćwiecza
tam gdzie się przyjemność rodzi
powodując rozrost miecza.

-Jurek, trochę się pohamuj
Zobacz, z gaci ci się sypie!
Maścią weź ty się posmaruj
pod ręczniczkiem, jakoś skrycie!

Jurek zaczął potakiwać,
wskoczył raźno pod swój kocyk,
który zaczął podskakiwać
no i Jurek kocyk zmoczył.

Maria zaś w tym samym czasie
idąc z duchem letniej mody
oddała się spadku masie
wytapiając tłuszcz spod brody.

Żeby waga constans była
oraz constans ich uroda,
parasolką osłoniła
synka liżącego loda.

Stara suczka gdzieś pognała-
nie było jej godzin pięć;
z psem sąsiada w krzakach spała,
bo się puścić miała chęć.


I po całym dniu na plaży
można wniosek tu wysmażyć:
każdy miał dwie przyjemności:
wspólną i na osobności :)

***


 Randka w ciemno.

Następowali w porządku chronologicznym.

Wybrała:

Pierwszego - Sercem
Drugiego - Losem
Trzeciego - Rozumem.

Od prawej do lewej.

Myśli, czy nie trzeba było od lewej do prawej z chronologią i uśmiechem do góry nogami.

 ***

 Choć przerazić się możecie,
nie jest to prawdziwe dziecię.
I nie chodzi do przedszkola-
to jest piękna lala Ola.
A to co się wije w kroczu-
rzeka włoczki to, nie moczu!
Parazytologią trąci?
Glista ludzka spokój mąci?
Albo myśli o trychinie?
Czytelnicy o mdłej minie
tak myśleli tu ze wstrętem.
A to Jasiu śrubokrętem
zrobił lali drożne ujście
ułatwiając zamążpójście.

 ***



Żabi cyrk.
Kiedy ranek pachnie cudnie
swą świeżością, a południe
cudnie grzeje kości moje
znak, by rozprostować zwoje.

Więc coś sklecić trza w ten upał-
jakieś rymy abab,
by duch bloga nie podupadł,
weźmy na tapetę żabę.

Żaba, stara malkontentka,
znana była z żądań dziwnych:
glisty miały być al dente,
jaszczur zlany masłem zimnym.

Ślepe koty wystąpiły:
miały toczyć gnojną kulę,
ale żaba im mówiła
"Toczcie kłębek wełny czulej!"

Koty w ciemnych parach bryli
Żuka słyszą głos utruty:
że, o ile węch nie myli,
toczą jego kulę z kupy!

Potem żaba niezbyt chętnie
zmienia obiekt swego śmiechu
I ogląda więc namiętnie
ze spokojem, bez pośpiechu:

aby zadowolić płaza
przed wianuszkiem jego gości
kotek numer dziś powtarza:
ciepły kłębek tka z wnętrzności.

Żabie ciągle jeszcze mało!
Drugi kotek razem z trzecim,
aby się cokolwiek działo,
wysysa jaszczurce dzieci.

Żeby żabę zadowolić
no i dostrzec w żabie chwata
skok jej każą robić w słoik,
w którym stała marynata.

Chyba wiecie, moi mili.
kogo koty dziś strawiły?

***




 Na trawniku, panie władzo,
pańcia pieski wyprowadzo.
Jeden piesek i trzy suki,
strach już wyprowadzać wnuki!
Pierwsza tłusta leży w chwastach
tłuszczem ciało jej porasta.
Ta z kolczatką, groźna - druga
wciąż debilkę z siebie struga.
Jej to lepiej nie zaczepiaj
nogi za pas i uciekaj!
Inna sprawa jest pieseczka:
oczy mówią: WOW, jest cieczka!
Widać takie miał zyczenie-
co zaułek - nowe szczenię.
Panie władzo, ja wyśpiewam
co codziennie widzi Newa! 

***


O, nie, ja nie wierzę!
Newa znowu na spacerze
podgląda kolejne psy,
co na sobie noszą pchły.
Pierwszy piesek z tej psiej trupy
robi wielkie zdrowe kupy.
Drugi, z prawej w nich gustuje
i z zapałem kup pilnuje.
A na dole to psie misski
każda z nich pedigri z miski
skubie sobie, trochę śmierdzą
i nad michą tak gawędzą:
-Panie dziejku, my, dwie damy
już od rana tu czekamy
na tę Newę ze sztalugą,
co to nas maluje długo.
Siada z nami, nic nie gada
tylko nam do misek wkłada.
My tu dla niej pozujemy
- i za żarcie dziękujemy!

***


 Młoda para gdzieś spod Pszczyny
święcić miała zrękowiny.
Pojechali do kościoła
lecz panienka na wpół goła!
Panie, co pan tu wyrabia!
Tak wpół nago- to zniewaga!
Więc narada szybka była
i dziewczyna co zrobiła?
Skoro wpół- nie można było
wszystkie ciuszki z niej już zmyło.
no i goście też pospołu
rozebrani do rosołu.
A już dzisiaj para marzy
by banana mieć na twarzy
tak, jak wtedy gdy tak stali
i cierpliwie pozowali.
Bo rysunek ten stworzyła
Newa, gdy się obudziła
dnia trzeciego po impezie
bo tańczyła ile wlezie. 

***


w odpowiedzi na pytanie Newy: Ktoś zauważył jednookiego kotka cyklopka? ;)

Kulturysta już od rana
ćwiczy sztangą bez ubrania.
-A dlaczegóż on nie w dresie?-
szmer przez salę się poniesie.
Na golasa on dziś stęka,
bo za oknem cud panienka
w najmodniejszym szarym trenczu-
oto powód szyi kręczu.
Stukotu obcasów słucha.
Jak on słucha?! Nie ma ucha!
Co tam ucho, spójrzcie niżej
jeszcze ciut poniżej krzyży.
Czemuż spuszczasz na dół oczy
czyżby kotek cię zaskoczył?

***


Spotkały się cztery panie
każda w odmienionym stanie.
Pogadały,placek zjadły
i na pomysł taki wpadły:
kto powiedział, że brzuchate
mają zawsze być garbate
i wydęte mieć w przód trzewia?
To ciężarne już wcholewia!
Więc by nie być jak ten leń
jęły ćwiczyć ostro Zen.
-Łe tam zen- mówi kudłata-
mnie od zen boli już klata!
Zamiast zen
ja wolę sen,
a podusia jest puchata!
Trzecia z nich wymachy robi
brzuchem pucuje podłogi.
A ostatnia, nie uwierzę!
Zapalenie ma pęcherza.

PO tygodniu takich bóli
każda z nich dzieciątko tuli
i panienki znów przy cieście
w kawiarence gdzieś na mieście ;)

***




Mój ulubiony wierszyk, muszę przyznać:

Wielka pupę mam i basta-
zamyśliła się niewiasta.
Wpadł jej pomysł wielkiej wagi:
dla półdupków przeciwwagi
pchać trza misę- pomyślała
zgięta wpół- i tak została.
Stąd moralik dziś wypływa-
jeśli chcesz pozostać żywa
nie pochylaj się nad misą,
bo, nie dość, że cycki wiszą,
to ponadto w takim stanie
rój dochtorów cię zastanie.
No a wtedy - rzecz wiadoma.
śmiech na sali- TAAAAAKA żona!
- Panie , ona w pałąk zgięta
jest na co dzień, czy od święta?
- W sumie niech już tak zostanie
będzie robić tu za ławę.
- A w pośladkach okrąglutkich
może być stojak na wódki.

Z baby to pożytek zawsze
póki żyje i nie zgaśnie.

***



Limeryk o dopingu.

Pewna pani w Białych Błotach
Ćwiczy fitnes w dres-galotach.
-Pani, a gdzie pani stanik?!
E, tam, po co? Biust mi zanikł
od hormonów w papilotach.

***


Newa:
"Centaur Jeremi miał wielką nieśmiałość do kobiet i tylko nieznaczną do klaczy ;)
KonieC końCów niezbyt był jednak zadowolony z cech, jakie odziedziczył po nim jego syn."


Mimo, że wyglądem srogim
straszy czasem też niebogi,
Centaurowi Jeremiemu
można mówić po imieniu.
Na centaura (nie wypada?)
chrapkę miała klaczka gniada
i od świtu aż do nocy
wciągała go wciąż pod kocyk.
A Jeremi nie umykał-
z żądzy drżały mu kopyta
oraz wszystkie inne członki
gdy brykali w środku łąki.
Tu motylek, a tu ważka...
Sprawa stała się poważna
gdy klacz przyszła i coś drąży
że jest chyba w stadium ciąży.
Niemożliwe! - rzecze satyr -
tu musi być jakiś hak w tym!
- Hak ty masz już zamiast dłoni-
tak mu klaczka wnet przygoni.-
A w otwory delikatne
pcha się rzeczy adekwatne!
Więc hak- pewna jestem tego
będzie do czegoś innego.
Przyszedł kiedyś do ogrodu,
a tu klaczki dzień porodu!
Satyr cały jest już spięty
Skubie sobie kłaczki z pięty
i stukocze pokrywkami
bo na filmach pokazali
że gdy pierworódka rodzi
wody tyle, co powodzi
trzeba szybko narychtować
tylko po co? Boże, prowadź!
Żeby nie odstraszyć panien
by nie bały się wnet wanien
Autor poród więc pomija.
Pępowiną już wywija!
-Hip! Hip! Hura! Komu winka?!
Mam od dzisiaj konia synka!
Niepodobny jest on do mnie
więcej ma z urody koniej.
Wiem, że końskiej, lecz w wierszyku
może być byków bez liku.
No, bo spójrzcie- kot i koń
i tu częsty pada błąd.
Komu? czemu? Wiem, koniowi!
No to czemuż nie kotowi?
Czemuż kotu a nie koniu?
Współczuć wiecheć przekaż, Moniu
studencinom, nie omieszkaj,
co mowę poznają Mieszka.
Więc wracając do ad rem:
dąsy taty poszły w cień
i nie myślał on już brzydko
gdy syn wygrał Pardubicką!