niedziela, 22 maja 2016

(209) Ławeczka

Cierpię. 
Cierpię na zatwardzenie twórcze. Wyjałowiłam się z mikroflory blogowego płatu mózgu. Brakło mi pożywki, na której spleśniałabym malowniczo i nawiozła sobą ten ugór. Wybaczycie?

     Muszę się do czegoś przyznać. Z powodu tej twórczej niemocy wpadłam w nałóg. Nałóg trzyma mnie od bodajże kilku tygodni, każe wychodzić z domu i spotykać się z dilerem. Kupuję od niego kilo i idę na ławeczkę, by pozażywać przyjemności graniczącej z rozkoszą. Przyjemność jest wielopoziomowa. Truskawki mają boski aromat, takąż konsystencję i smak. Owoc doskonały. Siedząc na ławeczce mogę oddać się kilku przyjemnościom równocześnie. Nie mam małych dzieci, więc siedząc niedaleko piaskownicy nie muszę martwić się, że podczas sprawdzenia, czy mam w torebce klucze, zawieruszę najmłodsze dziecko pod hałdą, a wieczorem z powodu braku niepokojących odgłosów, będę miała wrażenie, ze o czymś zapomniałam... mogę spokojnie obserwować nie swoje dzieci, wózki i akcesoria, a potem po prostu, ot tak, wstać i mieć wolne ręce i głowę. Mogę zamknąć oczy i nie bać się, że kiedy je otworzę, krajobraz będzie pozbawiony owoców moich lędźwi, które wychowuję dużym nakładem rodzicielstwa i finansów. Ale nawet teraz łapię się na tym, że w papierowej torebce szukam owoców tych mniejszych, bardziej zielonych, z niedoskonałością, te najdorodniejsze i czerwone zostawiając dla nich. Brzemię macierzyństwa wbija się w kark w najmniej spodziewanych momentach. 

     Siedzę więc tak, łącząc płynnie krew z owocem i zszywam błękit nieba z tym, co mam pod powieką. Czerwone do czerwonego, niebieskie z niebieskim. Omiatam wzrokiem pieska w abażurze i łapką w zielonym gipsie. Czego to weterynaria nie wymyśli! Dzieci bawią się na boisku, dorośli noszą siatki z chlebem naszym powszednim, gołębie robią kupy, wszystko na ziemi przesuwa się miarowo i przewidywalnie jak igła po płycie.

     Maźnięciem oka zaniebieszczam sąsiednią ławkę, na której, o raju!- same koronki. 

    Staruszeczki siedzą lekko nachylone ku sobie. Złote słońce wylewa na nie swą ciepłą poświatę. Obie delikatne, z białymi loczkami. Wokół ciał muślinowe falbanki, delikatne gipiurki, beżo-biele i kość słoniowa pod białą skórą. Wokół ławeczki lśniło srebrzyście promieniami pajęczych nitek. Głosy miały ciche jak srebrne dzwoneczki przy saniach. Ich świat miał może jakieś metr pięćdziesiąt średnicy i kręcił się wolniej niż nasz. Były w jego wnętrzu, stąpając po jego powierzchni od środka i napędzając go siłą własnych mięśni oddechowych.

    Siedziały tak zanim przyszłam i siedziały jak odchodziłam. Jak w poczekalni przed schodami do nieba. Daję słowo, że pod białymi sweterkami poprawiały skrzydła.
Myślałam, że nazajutrz spotkam je ponownie, żeby zobaczyć, czy są jeszcze bielsze i bardziej przezroczyste niż były dzień wcześniej. 

     Słońce tak samo złociło powietrze, niebo było tak samo błękitne. Ale spóźniłam się chyba, bo na ławce leżało jedynie kilka piór. 


poniedziałek, 9 maja 2016

(208) Skorpion miesza nogami w garze męskich zmysłów!


     Na początek wszyscy niech staną pod ścianą i wyznają mi szczerze jak nad grobową deską, kto mi zabrał te moje 60 milionów? Bo, że kolektura lotto mnie oszukała, to wiem. Ale ktoś był w zmowie, przecież te worki musiały być naprawdę ciężkie.
     Co byście zrobili z taką ładną, tłuściutką sumką? Nawet jedna trzecią sumki? Tej bez ości, od ogona? 

     Och, ja bym najpierw oszalała, potem wyleczyła zawał własny, czubkiem buta popchnęłabym ciała padłych trupem denatów, by wkulnęli się do dołka, ciała kazała zakopać suto opłaconym grabarzom i dla pewności przywalić drogim, a ciężkim marmurem. Po tym wstępie zassałabym grosiwo i wypluwała je wąską strużką w miejscach egzotycznych i kuszących. Co z pozostałą sumką mojej jednej trzeciej, czyli z 19 milionami, nie wiem. Na pewno jesteście w potrzebie, co? Ktoś mądrzejszy ode mnie bardzo rozsądnie stwierdził, że pieniądze szczęścia nie dają, ale rozwiązują wiele problemów.

     Apropopo problemów pierwszego świata. Pragnę nadmienić, że odzyskałam swoją odzież. Nie, żeby mi ją ukradli na basenie, ale radość podobna, bo znowu się w nią mieszczę. Od razu skojarzyłam fakty, kiedy to obywatelka Wasiuczyńska zdradziła mi swojego czasu sekret wzbudzenia szczerego zachwytu nad własnym zdjęciem. Jest bowiem faktem niezbitym, że podoba nam się co dziesiąte zdjęcie własne. Żeby polubić pozostałe dziewięć, należy je schować przed samą sobą na jakiś czas, dajmy na to na dekadę. Po dziesięciu latach wyjmujemy je i nadziwić się nie możemy własnej urodzie! To samo, znam to z empirii, funkcjonuje z wagą. Otóż wróciłam z dalekiej zsyłki wewnętrznej do granic rozmiarówki i wróciłam w swoje własne spodnie sprzed półtora roku. Moja banicja nie trwała dekady, co za radość! Za dekadę bowiem nie będę już chodzić w sukienkach, chociażby dlatego, że mi nie wejdą na gorset ortopedyczny. A sukienki mają przecież MOC!

     Odbyłam dziś piesze tournee długości kilku kilometrów odziana w sukienkę długości mini i zrobiłam furorę! Zatrzymałam się przy kiosku Ruchu z groźnie wycelowanym w kioskarkę Magnum o smaku waniliowym w białej czekoladzie z zamiarem nabycia kart piłkarskich, gdy wtem za moimi plecami przystaje samochód rasy peżo wypełniony po brzegi płcią męską brocząca młodym testosteronem. Kończyny górne gibały im się na boki w gestach powitalnych, kąciki ust nawijały sie na uszy, a głowy, słowo, były na sprężynach. Ręce wychynęły poza kontury wozu i machały, wyraźnie do mnie, mimo, że twarze były mi całkowicie nieznane. Odmachiwałam im zapalczywie, a co!

     I wyobraźcie sobie, wczoraj (również sukienka mini, lecz inna) zrobiło mi się to samo! Co chwila podchodził do mnie osobnik płci raczej męskiej i mówił dzień dobry. I tak każdy z piątki podpierającej płot. Potem cyklicznie, w ustalonej w poprzedniej turze kolejności, pytano mnie która godzina. I zaprawdę, powiadam Wam, najmniej ważnym był tu fakt nieposiadania przeze mnie zegarka i braku informacji zwrotnej, a zarazem głównej.



     W obu przypadkach byłam bardzo zadowolona poziomem erupcji własnej furory! Wszystko ma jednak swój koniec. W pierwszym przypadku samochód pojechał w siną dal, ale jeszcze przed zakrętem zobaczyłam, jak rodzice uspokajają swoich synków, a w drugim - zadzwonił dzwonek, oznajmiając koniec przerwy w osiedlowej podstawówce.  


poniedziałek, 25 kwietnia 2016

(207) Cirque du Soleil - Cyrk Słońca

     Poranne promienie słoneczne wpadają z ukosa, tną pojedynczymi nożami gęsty, chrupki granat nocy, z którego środka wysypują się z chrzęstem drobiny gwiazd. Jego kopulastą, twardą skórkę wieńczy maleńka miedziana korona. W czaszce granatu rozpostarta jest wąska elastyczna nitka. Tancereczka z Cirque du Soleil wstaje i wysuwa ostrożnie stopę z łóżka. Dosuwam do niej drugą. Pierwszy krok w chmurach. Rozglądam się na boki, czy ktoś mnie widzi. Nie, droga wolna.



     Długi balans trzymany w dłoniach daje poczucie jako takiej stabilizacji. Na jednym końcu podskakuje chłopczyk z plecakiem z dinozaurem i macha do mnie ręką. Nasze spojrzenia krzyżują się z prędkością światła. Obracam głowę w drugą stronę i ledwo udaje mi się utrzymać na linie, bo rakieta kosmicznym bekhendem uderzyła właśnie w piłeczkę komety, która z przeciągłym świstem mija moją głowę jedynie o dwa lata świetlne. Gem, set, śmiech. Starszy straszy burzą magnetycznych hormonów. Tak, balans pomaga mi, choć sam w sobie jest ciężki. Za wąski - runę. Za długi - to samo. 
     
     Idę dalej. Odsuwam stopami garnki, pranie, leki, brnę przez stosy zapisanych papierów, mijam elektromagię kota, który miękko oplata się wokół łydek i bawi się całą skłębioną galaktyką. Z brzękiem wodospadu spadają monety, wycie odkurzacza wciąga pył w czarną dziurę. Pistacjowe lody spływają po wskazówkach, spowalniając czas. Lina tnie go jak masło maślane, odkłada po dwie skiby na boki i na później.
     
     W południe, w połowie wędrówki po menisku wąskiej na cal dróżki zalewa mnie miód słońca. Pod światło widać żyłkowanie skrzydeł. Na przekroju poprzecznym mam słoje w równym, ustalonym  szeregu. Kandyzuję się przez kosmiczną chwilę i jestem coraz słodsza. Ciężko chodzić w tej postaci, ruchy są nugatowo powolne, a świat rozmywa się za kotarą z karmelu. Popijam półgębkiem zjadliwe i gorzkie półprawdy, aż do rozpuszczenia miodowej polewy.
   
     Strzepuję ten widok jednym ruchem rzęs, spada z nich tsunami i odpływa migotliwą strugą w tył powodując na odległych krańcach trzęsienie wielkich brzuchów małych karłów.

     Widzę już wieczorny kres. W rogu granatu faluje aksamitna ściemniająca się zasłona. Nie odróżnisz jej od chmur przesuwających się po nocnym rozgwieżdżonym niebie. Jeszcze kilka kroków i atomowe zegary staną na baczność. Schylam głowę i wsuwam się za kulisy. Wpół kroku odwracam się jeszcze i patrzę na pusta salę. W pierwszym rzędzie na zmarszczonych falach czoła klaszczą ciemne oczy, wystukując Morse'm: 

ZAWRACAJ!!!

ZAWRACAJ!!!

ZAWRACAJ MI GŁOWĘ!


sobota, 2 kwietnia 2016

(206) Niespodzianka!


     Dzisiaj obchodzimy Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci. No to ja jako duże dziecko, które wie, że inne dzieci też lubią prezenty, mam dla Was coś fajnego. Skoro lubicie czytać, usiądźcie sobie w kółeczku na kocach, pomachajcie nogami i zlizując słodycz z lizaków, posłuchajcie!

Odsłaniam rąbek mojej książeczki dla dzieci pt. "Bazanek". Ciekawe, czy łakniecie więcej? 

     A ja zmykam z dziatwą na fiołki! Trzeci rok planuję bowiem zrobić cukier fiołkowy :) Nie wiem po co właściwie, bo nie lubię kuchni, ale pierdolec zobowiązuje do działań alternatywnych. 




ROZDZIAŁ 3
        Bazanek stał w ładowni statku, a zimna woda lizała mu stopy. Uciekał przed nią, wdrapując się na drewniane skrzynie, ale jej poziom błyskawicznie się podnosił. Gdy zabrakło mu powietrza, zaczął charczeć, bo woda zaczynała wdzierać się do nozdrzy, które jako ostatnie pozostały nad powierzchnią, w małej przestrzeni powietrznej pod sufitem.
- Aaaa... Chrrrrrrrr... brrrrrchhhhhh... bbbbb...
- Przestań chrapać, bo mi ryby płoszysz! - dobiegł znajomy, bardzo znajomy głos z oddali.
Za chwilę do całkiem ludzkiego głosu dołączyły odgłosy plumkania i kapania. Emil zdjął z twarzy poduchę i usiadł na łóżku. Zorientował się, że jego kołdra leży na ziemi, a Jonasz, siedząc przy biurku, ciumka sok przez słomkę i gra w Let's Fish. Za oknem leje.
- Już dziesiąta?!
- A i owszem, już myślałem, że umarłeś. Idź mi zrób śniadanie - zaordynował junior.
- Jak “zrób śniadanie”?! O której wstałeś?
- Jak zwykle, o siódmej.
- Wstałeś skoro świt i przez trzy godziny nie zrobiłeś sobie nic do jedzenia, bo czekałeś, aż ja się obudzę i ci zrobię?! - Emil próbował odnaleźć połączenia między rzeczywistością, a rozumem i chociaż luźno je z sobą powiązać.
- Tak właśnie. - bąknął Jonasz bez cienia wstydu, nie odrywając wzroku od monitora. - Masz sen jak zdrowa samica niedźwiedzia. Mógłbyś urodzić przez sen i nie obudzić się przy tej czynności. Ty masz chyba nawet zadatki na wyrodną samicę - spojrzał na brata z wyrzutem. - Zagłodziłbyś małe niedźwiadki na śmierć. Robisz to śniadanie zatem czy mam zemdleć z głodu?
- Przecież złowiłeś ze sto kilo ryb w tym czasie, leniwcze. Smacznego.


Chłopcy z apetytem jedli jajecznicę przy kuchennym stole, gdy rozległy się lekkie kroki na drewnianych schodach, a po chwili dzwonek do drzwi.
-O, dzień dobry, mes chers garcons! Już wstaliście? - Eurydyka przemknęła jak powiew wiatru obok Emila, roztaczając wokół siebie zapach sklepu chemicznego dla plastyków i bezbłędnie pofalowała ku źródłom aromatów kuchennych. - Wybaczcie, ale w nocy naszły mnie rozliczne muzy, bardzo rozdzierające, i poszukując środków wyrazu, straciłam poczucie czasu. Odnalazłam je przed chwilką, ale jak widzę, za późno, za późno! - zamyśliła się, spoglądając przez jedno z pięciu wąskich pionowych okienek na ulicę Wyspiańskiego. - Obawiam się, że razem z poczuciem czasu straciłam apetyt! - rzekła z emfazą, i pogryzając cienką parówkę, oklapła na krzesło obok przeżuwającego i przeżywającego każde jej słowo Jonasza.
- Wasz tata wspominał, że przyjdzie dzisiaj hydraulik do tych skowyczących rur. W całym pionie coś jęczy i gra, fą fą falalalalaaa! - zaśpiewała przez otwarte okno. Wydawało jej się, że dostrzega tych dwóch podejrzanych typków od studenta, ale to pewnie złudzenie. - A my tymczasem pójdziemy do mnie i zrobimy sobie mały performans! - Eurydyka była mistrzynią w raptownym zmienianiu nastrojów. - Chodźcie, moje cherubiny! Weźcie jakieś robocze ciuchy. Miałam was przypilnować, żebyście zjedli porządne śniadanie, no to zjedliście. Zbiórka u mnie za piętnaście minut. Obecność obowiązkowa!

Po kwadransie u drzwi z fikuśnie wygrawerowanym wizytownikiem  Eurydyka Kociemba, Artystka (duże A, zawijasy, serpentyny, kropka nad “i” w kształcie hipnotycznej spirali), stanęły dwa indywidua. Rękawy kraciastych flanelowych koszul sięgały im, niczym gibbonom, do ziemi.
-O, panowie hydraulicy,  do awarii piętro niżej proszę - drzwi otworzyły się i od razu zaczęły się zamykać.
- A performans?- jęknęli.
- Performans to ja codziennie widzę w swoim odbiciu w lustrze - doszło ich uszu przez szparę, w którą Emil zdążył włożyć stopę. Eurydyka poszerzyła ją na tyle, by móc wrazić między drzwi a framugę swą smukłą, okoloną długimi kasztanowymi włosami, twarz. - Ach, to wy, Bazanki miłe, zapomniałam, wybaczcie! Prócz złotego serca i złotych rąk, mam jeszcze pamięć złotej rybki - mrugnęła łobuzersko.
Bracia weszli do mieszkania artystki. Znali i lubili ten zapach farb, terpentyny i płócien, ten miły dla oka i inspirujący artystyczny rozgardiasz. No i te przestrzenie! Sto siedemdziesiąt metrów nieskrępowanych ścianami, a okna niezaduszone firankami. Eurydyka przy niepogodzie pozwalała im grać tu w rzutki  i ping-ponga.
-Siadajcie. Tort truskawkowy czy rolada marcepanowa? - spytała ukazując w szerokim uśmiechu białe, kompletne uzębienie.
- Wszystko, poproszę! - Jonasz jak zwykle był nieskrępowany i czuł się nader swobodnie.
- I to mi się podoba! - podchwyciła Eurydyka i skierowała się ku prawdziwej sklepowej ladzie chłodniczej, która stała niedaleko drugich drzwi, prowadzących niegdyś na wspólny strych. Od czasu, kiedy zaniechano suszenia prania na strychu, Eurydyka powiększyła sobie lokum. Chłopcy zerknęli przez ukośną witrynkę na torty i roladę, obok których leżało wielkie pudło lodów i kilkanaście temper tradycyjnie rozbełtanych z białkiem kurzego jajka. Wszystko tu było takie kolorowe i ciekawe.
Chłopcy ze smakiem pałaszowali swoje ogromne porcje wypieków. Nagle żuchwa Emila przestała przeżuwać, a język wysunął się z jego ust.
- Patrz co było w roladzie, o mało się nie zakrztusiłem - szepnął, pochyliwszy się ku Jonaszowi i wyjął z buzi kawałek papieru. Najpierw myślał, że to kawałek papieru pakowego, ale zauważył, że jest zapisany odręcznym pismem. - Widzisz to co ja? - spojrzał wymownie na Jonasza.
- ...oim skarbem... szukałem... nie przypuszczałem, że jest w tych ścianach... złota...- Jonasz przeczytał, co było napisane na skrawku papieru. Reszta napisu była zatłuszczona i kompletnie nieczytelna. Emil szybko schował karteczkę do kieszeni.
- Odsuńcie talerzyki na skraj stołu, powiem wam, w co się dzisiaj pobawimy. Mam tu dla Was po kawałku drewna. - Po znaczącej pauzie, z entuzjazmem zawołała -  Ożywicie je i zrobicie ikony!
- Mamy wystrugać Pinokia? - ucieszył się Jonasz i zaczął się rozglądać za dłutami.
- Strugasz wariata specjalnie, czy jesteś chory? - Emil wzniósł oczy ku niebu. - Będziemy malować świętych, co zapewne ma z nas wydobyć nadludzkie pokłady cierpliwości, prawda, pani Eurydyko?
- Ikony się pisze, nie maluje, Emilu. Ale nie będzie tak źle. Prawdę mówiąc zmodyfikowałam nieco technikę, by podnieść poziom atrakcyjności na wyżyny nastolatków. Zrobicie ikony metodą wyklejanki. Mam tu stertę prasy brukowej ze zwrotów z saloniku prasowego, specjalnie na nasze potrzeby zakupiłam magazyny sportowe i Świerszczyki. Co prawda Świerszczyk, jako ostatnie polskie pismo dla dzieci powinien być pod ścisłą ochroną jak żółw błotny, ale są tam przewspaniałe ilustracje, które mogą nam się przydać do wglądu. Teraz zajrzyjcie w siebie, pogrzebcie sobie w mózgowiu i wyłówcie z tej mieszaniny sacrum i profanum obiekt waszych westchnień. Ma to być autorytet moralny, guru i przewodnik duchowy na tym łez padole. No, po prostu  i pomyślcie kogo cenicie na tyle, by opisać go i przedstawić na swej ikonie.
Bazanki pochyliły się nad drewienkami i trawione ogniem zapału, przerzucały stos czasopism.
- O, patrz, bracie, tę okładkę Świerszcza projektowała ciotka Rajecka. W życiu nie potnę ciotki!
- Faktycznie! Pokażemy tacie!
Po kilku godzinach mrówczej pracy, przetykanej śmiechem, ziemniaczkami z mizerią i kotletem schabowym, równocześnie stały się dwie rzeczy: tata wrócił z pracy, a słysząc znajome odgłosy, od razu wszedł na poddasze oraz druga - powstały dzieła życia braci Bazanków.
Ikona Emila wzbudziła niekłamany zachwyt i zakręciła łzą w oku protoplasty z uwagi na oszczędność barw w centrum i ich erupcję na peryferiach oraz oryginalność tematu. Przedstawiała ona stary portret ślubny przodków bliżej niezidentyfikowanej familii, okolony orbitami, na które nanizane były buty piłkarskie, rakieta do tenisa, kwiaty jabłoni, talerz rosołu, cukier w kostkach. A także hetman szachowy, laptop, Godzilla, kot oraz stary kajet. Wszystkie elementy wirowały wokół głów antenatów, a dzieła dopełniał okalający wszystko wąż pożerający własny ogon. W mniemaniu Emila dzieło opisywało w klarownej formie rodzinę jako centrum wszechświata oraz wszystko, co stanowi o jej jedności oraz zainteresowaniach. Cukier wystąpił w podwójnej roli synonimu słodkiego życia oraz celu pracy naukowej taty, który pracuje nad syntezą nieszkodliwego słodziku. W roli brata wystąpiła Godzilla, a wąż Eskulapa symbolizował zdrowie.
O ile przy oględzinach ikony Emila panował rwetes i ogólna wesołość, nad ikoną Jonasza zapadła cisza. Wszyscy zgromadzili się wokół stołu i pochylili troskliwie nad dziełem. Przedstawiało ono dorosłego płetwala błękitnego unoszącego się na spokojnych oceanicznych falach, amputowanego z magazynu National Geographic i pedantycznie ułożonego na deszczułce. Wieloryb był pieczołowicie obłożony drobinkami złotego szlagmetalu. Obraz przywodził na myśl rybę w bombonierce.
- To jest wieloryb, prawda? - upewnił się tata.
- Zaiste - odrzekł przeciągle junior, delektując się nowym słowem w swoim wokabularzyku. - Czy nikt nie zapyta, dlaczego na mojej ikonie umieściłem płetwala z aureolą? Zatem odpowiem na to niezadane pytanie. W ŚRODKU JEST ŚWIĘTY JONASZ! - wypalił z dumą.

Łza nareszcie znalazła ujście i  pociekła po policzku taty. To się nazywa performans.



sobota, 26 marca 2016

(205) Wielkanoc do góry nogami

     Nie wiem jak długo wytrzymają nasze drzwi. A już wyjątkowo martwię się o mleczne szyby, które tkwią (jeszcze) w każdych z nich i to w ilościach zmasowanych. Przerabialiśmy już sprawę w towarzystwie szklarza trzykrotnie, kiedy to Mat wybił kolanem pierwsza w łazience, a my przekonaliśmy się jaki mamy cenny sprzęt w domu. Potem poleciały szybki w szufladach trafione celnie piłeczką typu kauczuk. A potem wyleciał kauczuk. Bardzo zaprzyjaźniliśmy się wtedy ze szklarzem, mamy już zniżki. 
Szyby drżą w posadach od dwóch dni dopiero, świąteczna atmosfera wypycha je z ram. 

     Jesteśmy jedyną rodziną w promieniu tysiąca kilometrów, u których już był Zając. Mamy taką unikatową domową tradycję, że umawiamy się z nim tuż po Święconce, dzięki czemu całą sobotę mamy spokój z plączącymi się pod nogami dziećmi. A my, dorośli, możemy się oddać harcom i swawolom przy garach. Tiaaa.
Do sałatki wkroiłam pół palca, do ćwikły paznokcie, aż boję się tykać schabu. Biała się mrozi. Bezprocentowa, bo tylko kiełbasa. 




     O dziwo, tego roku nie ma śniegu na Wielkanoc. W związku z powyższym osiadłam na wywleczonym do ogródka krzesełku ogrodowym, by ochłonąć i przeprowadzić proces fotosyntezy, asymilacji i syntezy witaminy D. Płynąc na fali swojej karkołomnej biochemii wyprodukowałam sobie jeszcze pół litra kortyzolu przy pomocy Małża, po czym oddaliłam się w najdalszy kąt domu, by oddać się orgii z książką. Jak dom opustoszeje późną nocą, przygotuję stół. 

     Niestety, w tym roku moja psychiatryczna ciocia nie zaszczyci nas swoją osobą, ponieważ kategorycznie stwierdziła, że nie nadaje się już do towarzystwa, gdyż bolą ją zęby, które do jedzenia musi wyjmować hurtowo i kłaść na talerzyku. Kruczoczarna peruka nie daje się już rozczesać, a sztuczna gumowa pierś, przy obecnych uszczuplonych gabarytach właścicielki, wygląda, jakby zamieniła się w szkolny worek na kapcie, z tym, że bez kapci, za to z pokaźnym termoforem. 

     Odwiedzą nas za to znani Czytaczom inni krewni obarczeni chorobami od A jak afazja do Wu jak wylew. Może ja dojadę do Zet jak zgon.

     Mat osiągnął rozmiar buta 45, jedną dłonią obejmuje piłkę siatkową, a ja muszę prosić go o starcie kurzu na kuchennej szafce, bo nie chce mi się targać krzesła. Mat ukucnął i starł. Ma przerażająco duży zasięg kończyn. Potrafi bez wstawania sięgnąć przy stole po maselnicę leżącą na przeciwnym krańcu. A stół mamy sześcioosobowy. Cud, że mu się kończyny nie plączą, zadziwiające. 

     Mim jeszcze nie był w szkole od miesiąca. Nikt nie zadzwonił ze szkoły dowiedzieć się, czy żyje lub czy nie został wywieziony do Ameryki Południowej. a może dobija się do nas szkoła i opieka społeczna? Bo Mim się rozprężył wychowawczo i oświatowo. Boję się zajrzeć do e-dziennika... 


Kochani Czytacze, spędźcie te Święta tak, jak lubicie!
Muah!



niedziela, 20 marca 2016

(204) Lot nad miastem

     Z zaskoczeniem stwierdziłam, że na wiosnę odrosły mi nogi. Przeniosłam wzrok z zagłębień ud na peryferyjne pięciolinie palców, które zakwitły już dojrzałą czereśnią na paznokciach. Do-re-mi-fa-sol! O sole mio! Nareszcie słońce. Zwinęłam skrzydła pod ciepłym swetrem i  poleciałam.
   
     Latałam wysoko pomiędzy kamienicami, zaglądając do talerzy siedzącym w ich oczach ludziom. Widziałam z góry dziury w chodnikach, trawniki bez trawy, gąsienice ludzkiej ciżby na zebrach, psy na smyczach z przyczepionymi do nich szczekającymi ludźmi. Obniżyłam loty, by z ulicznymi grajkami i żebrakami zagrać w monetę. Tym razem wygrał zarośnięty młodzieniec koło czterdziestki. Z uśmiechem ukłonił się pięciozłotówce łączącej złotym łukiem moje palce i futerał na gitarę. O mało nie wpadłam pod kare konie galopujące pod maską niskopodłogowego krążownika szos, którego okiełznywał chłopak niewiele starszy od mojego syna. Prrrr! Fruwać jest jednak łatwiej.
    
     Omiotłam wzrokiem odrapane elewacje, zachwyciłam się kolorowymi szybkami nad bramami, furkotałam przez dłuższą chwilę na opustoszałym przystanku, po czym śmignęłam z wiatrem wzdłuż ulicy. Spojrzałam w okno pubu, którego już nie ma od lat. Przy moim stoliku zobaczyłam uśmiechniętą blondynkę grającą z grupką przyjaciół w Ryzyko. Uśmiechnęłyśmy się do siebie. Chciałam jej jeszcze powiedzieć, żeby nie zakochiwała się w tym brodaczu na amen, że  ale mój czas się skurczył w 20C.
    
     Wciągnęło mnie do tramwaju. Jak tu jasno, cicho i ciepło. Poprawiłam skrzydła i usiadłam pod oknem. W zużytym powietrzu wirował kurz. Grzałam tak pączek głowy, opierając ją o ścianę szklarni i kwitłam. Zasłoniłam powieki, wyjmując zza nich wszystkie ziarna ciężkorozumnych myśli. Położyłam je na kolana. Pokulały się z cichym tur-tur ku starszej pani z wózkiem na zakupy, zahaczyły o młodzieńca z zakolczykowanymi ustami, omiotły młodego mężczyznę ze stygmatami życiowej niedorajdy. Zaczęły wrastać we mnie. Rozmowy za moimi plecami, do tej pory mgliste i bezkształtne,  nabrały rysów i soczystości. Spoza barykady sprośnego śmiechu czterech młodych mężczyzn strzelało krótkimi seriami zdań:

- No i lizałem się z tą świnią!

-Buhahahaha!

- A miała mokro?

- A chuj wie. Buhahahaha!

     Rykoszetem dostali wszyscy. Krew wylała się na ich policzki od wewnątrz. Mój pąk zakwitł karminowym makiem zasiał.



piątek, 18 marca 2016

(203) Strefa zgniotu

     Rok zaczął się spektakularnie. Przed oknem koło północy zamigotało, zawyło karnawałowo, a gdy dymy rac stały się przezierne, wyłonił się z nich przystojny Rosjanin w towarzystwie miłej brunetki i rosłego osiłka z walizeczką.

- Gdzie to niespełna 14-miesięczne dziecko? - zapytali trzaskając drzwiami karetki.

- YP! Nie mam! Przepraszam, nie mam już maleństwa! - mętne oko Rosjanina zawisło na mnie jak na matkobójczyni. - Ale mam 14-letniego dryblasa, może być? - zapytałam z nadzieją, że trójgłowy smok zadowoli się taką dziewicą.

- Może być - odparli zgodnie i dali się wciągnąć w kazamaty, gdzie dogorywał omdlały Mat błyskając białkiem i perlistym potem na czole.


***


- Mimie, dlaczego kulejesz?

- Nie kuleję, mamo.

- Przecież widzę wyraźnie, kuśtykasz jak ranny kuc. Okaż kopyto.
  YP! Masz całą siną nogę!

- Nie całą, tylko palce!

- I spuchnięte. Sine. Zimne jak trup. Nie bolą cię?

- Na razie nie , bo jestem wściekły. 

- Małżu! Tym razem musisz ty się pofatygować do szpitala, teraz dla odmiany na ortopedię. Nie patrz tak dziwnie. Opanuj brew. Tak, znowu.

- Co zrobił?

- ...

- Co zrobiłeś, Mimie?

- Kopnąłem z całej siły w ścianę, bo Mat mi zabrał piłkę.

- Nie ucelowałeś, lamo, a teraz zwalasz na mnie?!

- Mat, daj spokój, niedawno miałeś palec w szynie. Nie bij brata, bo się spocisz.


***


- Mimie, co Ty robisz? - pytam spokojnie, obserwując jak gmera patykiem w ręcznikach spoczywających na najwyższej półce szafy pod samym sklepieniem korytarza. Stojąc na krześle. I na poduszce ogrodowej. I na dwóch poduszkach zarekwirowanych z siedzisk krzeseł. Trzeciej z łóżka Mata. Czwartej ze swojego. Plus sztywną poducha z kanapy. - Mimie, dopiero opuściliśmy mury szpitalne, nie każ nam tam wracać. Co Ty robisz?! 

- Zawsze musisz chować tablet tak wysoko?!


***


    Uśmiecham się, bo dobrze ich tu mieć. Przypominam sobie strach, który teraz sublimuje w powietrze jak kulka suchych lodów. Na stole leży wypis ze szpitala. Szczęśliwym trafem nie oberwało nam się za mocno, a może po prostu tym razem chybiło. Medyczna lepka pajęczyna podejrzeń opadła na podłogę, po czym wylądowała w kuble przeszłości.

     Historia ma i dla mnie przyjemną konkluzję. Składam podanie o sanatorium :) Już jesienią 2017 będę łazić po plaży bez kwików młodzieży.




 ***

     Być matką wyłącznie osobników męskich nie jest kaszką na mleczku. Nawet zrobienie normalnego zdjęcia nie jest sprawą jednowarstwową. To pot i znój. Orka w kamieniołomie.


Mimie, uspokój się, stań w miejscu! Nie podryguj, nie rzucaj się w spazmach! No nie ruszaj się do pioruna! Stań, jak Mat! Choćby na sekundę!




Mat, teraz Ty?! Stań w końcu normalnie, jak Mim! Daj spokój z tym szarżującym tyranozaurem! Ile Ty masz lat?! No jak pragnę zdrowia, to tylko zdjęcie! Uspokój się!




Dobra, to teraz uśmiechnijcie się. Zróbcie przyjemny wyraz twarzy. Ostrzegam Was! Już się ściemnia, a ja tracę cierpliwość! Czy Wy możecie współpracować ze mną i nie robić tych kretyńskich min?!



Nareszcie! Nie można było tak od razu?






Moi Czytacze Kochani!
Mim był zachwycony Waszymi życzeniami ♥ 
Przetrwaliśmy dzięki Wam!

SERdeczne DZIĘKUJEMY!




sobota, 12 marca 2016

(202) Mim

     Bardzo ładny numer posta, od początku i od końca taki sam. Tytuł też. Łatwo się zagubić w środkowym zerze i wpaść w nim w cyrkulacje. Lubię liczby. Siedzę z nimi w wannie od miesiąca. 

     Przeliczam, od ilu dni jestem wdową. Na razie, co prawda, słomianą. Pierwszy raz w życiu obowiązki Małża zrobiły nam zsyłkową Kołymę. Planowałam przez ten miesiąc odpocząć, malować paznokcie na czekoladowo i zajmować się wyłącznie rozrywką, rzucić się w morze ludzi i płynąć sobie lekko rozkołysanym kajaczkiem w butelce z białym winem. Fale życia są jednak na tyle duże, że rzuciło mnie na statek widmo. Zahaczam szpilkami o deski na pokładzie i, przewieszona przez burtę, odczuwam mdłości. 

     Z Mimem od miesiąca kiepskawo. Napiszcie tu do niego parę słów, dobrze? Ucieszy się. Jeżeli przez weekend nie zdarzy się ekspresowy cud, to od poniedziałku idziemy do szpitala stawiać diagnozę z klocków. Co prawda ja trzymam się kurczowo dobrych myśli, ale wiecie jak to samemu na morzu...

Całuję
Monia






wtorek, 1 marca 2016

(201) Epitafia

     Dzisiaj o godzinie 12 w samo południe zakończy się głosowanie na ukochane blogi w konkursie Blog Roku. Skorpion  tym roku nie prowadził kampanii reklamowej, wywieszając tylko po prawicy banerek, za to prowadził kampanię kryptoreklamową. Tak bardzo krypto-, że ranek poświęcił na poniższe kompozycje.

Dziękuję wszystkim za oddane głosy! Sami, bez proszenia, ustawiliście Skorpiona w połowie stawki o laur do rosołu. A zostało jeszcze półtorej godziny, hoho!

Kryptoreklama za to została rzucona dyskiem na Kręgosłupie Oralnym >> TUTAJ. Wierni Czytelnicy zaaportowali, czym doprowadzili mnie do łez wzruszenia.

Dupa Tuwima >>>> stąd


A oto co na zakończenie można mi wyryć:


Tu spoczywa Monika Dyrlica
ciało kruche, lecz dusza- słonica!


Niech śmiechem zatrzęsie się cała kaplica
tak sobie życzy Monika Dyrlica.


Pogrzeb mój poproszę z rana
przedtem leżę wszak nieumalowana.


Leży nareszcie bez tchu i bez słowa-
Małż może życie zaczynać od nowa.


Czy w trumnie zegar tak głośno tyka?
nie, to jeszcze Morsem nadaje Monika


Nareszcie leży tutaj jak długa.
Gdyby nie schudła, leżałaby gruba.


Przez płytę nagrobną ucisk donicy
jest bardzo niemiły dla kroku Dyrlicy.


Otrzyj łzy wdowcze i wy, niebożęta
jest wszak nadzieja, że leży urżnięta.


Spójrzcie co nad grobem - pulchne baloniki!
Nie, to tylko dusza niejakiej Moniki.


Miej serce i patrzaj w serce
czy to pana w mojej ręce?!


Czy przy mogiłce kreta kopczyk się rusza?
nie, to Monika sobą ziemię wzrusza.

Ziemia z ulgą odsapnęła
Dyrlica w kalendarz kopnęła.


Tu leży literatka
na drugie wariatka.
Serce jak gołębica
po mężu Dyrlica.


Umarła tak jak żyła
nie jadła i nie piła.


Żyła na przełomie wieków
nie robiła nigdy wecków.


Przechodniu schyl głowę nisko i pokornie
posłuchaj jak na maszynie stuka Moni kornik.


Za życia klepał ją w tyłek
teraz klepie tył mogiłek.


Serce Dyrlica miała tak gorące
że na płycie grzeją zadki zające.


Na wierzchu zimno, zgnilizna moralna
pod spodem tak samo, tylko, że realna.


Leżeć za dnia do nie sztuka,
na noc trzeba druha szukać.


W Poznaniu dwa stopnie w skali Richtera
E, to Monia tylko swe wieko otwiera.


Pisała zawsze jak kura pazurem
teraz stuka dziobem w żeber klawiaturę.


Niechaj płonie pamięć o niej i śmieszne przechwałki!
O, nie masz ani jednej przy sobie zapałki?


Aj! Czy z mogiły wyrastają osty?!
Nie, to tylko Moni język kłuje ostry.


W krypcie epitafia skrycie piszę z rana
to jest prawdziwa kryptoreklama!



Jeżeli ktoś czuje wysokie ciśnienie inwencji, niech sobie ulży w komentarzach. Proszę się nie kępować!



niedziela, 14 lutego 2016

(200) Kawa z mlekiem

     Budzę się o 5 rano. Za wcześnie, by wstać, za późno, by zasnąć. Patrzę w sufit, po którym przebiegają leśne elfy i licha z czapeczkami z dzwonków wetkniętymi zawadiacko na bakier. Chowają się do mysich nor w szparze okien, wypadają w podskokach zza obrazów, dają nura w gąszcz kwiatów doniczkowych, wśród korzeni których, daję słowo, leżą zakopane skrzynie ze skarbami. W końcu budzik przepędza towarzystwo na cztery wiatry, podmuchem wskazówek zrywając ze mnie puszek kołdry. Poprawiam przekrzywioną ramę obrazu i idę na boso do kuchni. Widzę, jak te huncwoty chowają się w szafie, ale niech się bawią, po to je mam. 

     W kuchni wita mnie to samo przyjemne skrzypienie szafki, znajomy dźwięk odkręcanego słoja z kawą. Wsypuję granulki do szklanki, naduszam przycisk elektrycznego czajnika. Jednostajny szum splata się z ostatnimi smużkami snu wplątanymi w rzęsy. Opieram się o blat, patrzę przez okno, co dzieje się sto kilometrów stąd  i uśmiecham. Z lodówki wyjmuję kartonik mleka i stawiam obok czajnika. Zalewam kawę wrzątkiem. Odkładam słoik z kawą do lodówki. Do szafki mleko. Wracam. Nie, coś nie tak. Idę wyjąć kawę, wkładam na jej miejsce kartonik z mlekiem. Chcę pić kawę, ale zapomniałam wlać mleko. No tak. Otwieram lodówkę, wlewam mleko. Słodkie. Zapomniałam, że już raz posłodziłam.

     W południe ugotuję rosół bez soli. Przypalę suchą kaszę, a pogotuję godzinę samą wodę. Stłukę kubek i nawet nie będę na siebie zła. Przecież to te elfy!





czwartek, 4 lutego 2016

(199) Nos

     Mój nos jest zmiennocieplny. Gdy jest zimno, staje się zimny jako pierwszy. Jednak wystarczy go potrzeć, by na powrót miał 36.6 C. Jego skrzydełka stają się czasem lekko różowe na mrozie. Gdy mocno oddycham, poruszają się jak końskie chrapy. Gdy jest upał, skóra mieni się maleńkimi tęczowymi kropelkami potu.
     Nie lubiłam go nigdy. Od samego początku. Pojawił się wraz ze mną na świecie i od zaistnienia przyciągał uwagę swym rozpłaszczeniem. Potem niby się podniósł, uformował. Ale ledwo to zrobił, zatoczył w powietrzu zgrabny łuk nad oblodzonymi schodami i wylądował z głuchym łup! na samiuśkim dole. Tylko moc adrenaliny i lód utrzymały ścianki naczyń w ryzach, ale nos i czoło urosły do gabarytów dorodnej mandarynki. Wtedy znielubiłam go jeszcze bardziej. Ustawiając się profilem do kogoś, cierpiałam katusze, łagodzone tylko niebotyczną długością rzęs i jasną grzywką. 
Tak było przez wiele lat, a w końcu przyszedł czas na polubienie całej siebie.
I akceptację. Pełną akceptację siebie jako człowieka wypełnionego po rant emocjami własnymi i wyobrażeniami emocji innych ludzi. Niezwykła gmatwanina dendrytów, kilometry organicznych zwojów.

    Kocham swój nos. Kocham nawet z tą śmieszną górką pamiątek po spadnięciu ze schodów. Za doskonały węch, za to, że czuje ledwo wyczuwalny zapach marynarki i płynu po goleniu. Za aromat pomelo. Za to, że tak miło jest nim ocierać o Twój. 

A najbardziej, że wyczuwa innych ludzi i rzeczy dobre. Wciąga ich zapach, fluidy i łączy z mózgiem na zgrabną welurową kokardkę.

Wyczuwa złe intencje i niedobrych ludzi. Włącza czerwoną lampkę i zamyka bramę.

Fajnie mieć nosa do różnych rzeczy :) Doskonale mieć nosa do ludzi :))))



     Dostałam ostatnio niespodziewanie przemiłe maile. Znienacka zupełnie. Podziękowania od ludzi, z którymi się otarłam słownie, a których wskazał mi mój nos. Tyle miłych słów o klimacie moich pisanek. Niezwykłe jest to, że ludziom ciepło na sercu od skorpioniego kapsiplastra. Ogromna to dla mnie nagroda, czek in blanco na moje marzenia, ogromna satysfakcja i benzyna do mojego motorka.

   Wojtek to autor nieistniejącego już bloga Dziwne życie Huberta. Teraz pisze teksty i śpiewa. Cudownie jest móc zobaczyć i usłyszeć tego fajnego chłopaka:




>>Apolonia zrobiła dla mnie branding mojej firmy. Należała (bo jest już freelanserką!) do zespołu kurek z >>Kurka Design, Ależ cudna jest!

Zobaczcie jakie ładne >> TUTAJ.

No i dziękuję mojemu nosowi za netowe i realne przyjaźnie:

fot. Ela Wasiuczyńska


Nosie, Ty wiesz, że Cię kocham za wszystko za czym podążasz ♥

sobota, 30 stycznia 2016

(198) Ikar w fotelu

     Niby nie powinno mnie zaskakiwać, że Ikar musi spaść. Ilekroć zastanawiam się nad jego losem, daję mu kredyt zaufania, by tym razem tak się nie stało. Ciągle mam nadzieję, że, lekkoduch, zamiast wosku użył super glue. Ale co zrobić, gdy ktoś nie potrafi latać...
    
    Rolnik orze pole, Ikar tonie, a pszenica szumi głośniej niż jego łabędzi krzyk. Znowu nikt nie zauważa tragedii. A ten, kto ją widzi kątem oka, odwraca wzrok, bo tak żyje się łatwiej i lżej.
Niepodejmowanie decyzji jest bardzo łatwe, usypia na wiele lat. Między krótkimi lotami Ikar zapada się w swoim wysiedzianym fotelu, przyjmuje jego kolor i fakturę, i zaczyna się w niego wtapiać. Jest już jak sprzęt i jak sprzęt jest traktowany, bo jak inaczej? Niby chce coś zmienić, ale najlepiej tak, by nie wzbić kurzu, który zdążył osiąść na jego filiżance. Żadnej kawy, wyłącznie herbata. Przyzwyczajeń się nie zmienia. Świat cały jest tylko błękitną wklęsłością chińskiej filiżanki...

     Co prawda ma jeszcze w zapasie kilka lat na półce - jakieś trzydzieści pustych słojów. Przez ścianki pięćdziesięciu trzech innych, widać gitarową strunę, zdjęcie dziewczyny, której włosów nigdy nie pogłaskał,  bucik syna, róż do policzków, odciski ust dziewczyny, która całowała tak bosko, że traciło się poczucie rzeczywistości. Tę śmieszna kość serdecznego palca prawej ręki, relikwię przeszłości. Piach z klepsydry prywatnej wyspy, gdzie nie ma zegarów, okruch marmuru z domu na niby, diamentową żabę, która nocą stawała się księciem. Zagubiony kolczyk ze szklanym paciorkiem. Kamień z serca. Tysiąc listów. Świąteczne Dzieciątko Gałczyńskiego przykryte śnieżnym obrusem. Cisza dwóch dni w roku, w której słychać tylko szczekanie psów w oddali. Para z szyby. GIF okna, za którym migają pory roku. Wrzątek i malinove love w zielonych dzbankach. W sumie - niewiele tego. A wszystko razem waży tyle co cały świat, który można kupić dziś rano. Za jedno serce cały świat. Dobra cena.




     Co włoży do pozostałych? Nie wie. Może tę błękitną koszulę, na której nie leżała, gdy czytał jej książkę? Może ten kwiat, który jeszcze nie urósł nad jeziorem. Albo zapach bzu, którym się nie skropiła. Zamglony wzrok, z którym było im tak do twarzy. Miód do słodzenia życia.

   A może nic, bo przecież najprzyjemniej jest tylko pomyśleć, że mogłoby się to wszystko mieć, gdyby tylko się chciało. I jeszcze raz tyle na dokładkę.


środa, 13 stycznia 2016

(197) Prorok jaki, czy co?

     Grzebałam sobie ostatnimi czasy patykiem w głowie i zasobach dysku C. O ile w głowie strasznie huczało echo i wyły mroźne wichry, tak w substancji twardej znalazłam wiele kiełkujących rozdziałów, opowiastek i szkieletów, które niekiedy oblepiłam ciałem i wrzuciłam Skorpionowi do rosołu. 
     Gmerając tak sobie, od niechcenia, napatoczyłam się na wstęp do jakiejś hipotetycznej książki. Mojej ksiązki, dodajmy. Hahaha. Haha. Ha. Albo to zakończenie, kto wie. Zapomniane, spędziło w elektronicznej szufladzie przeszło półtora roku. 
Pojęcia nie mam, dlaczego w dzień urodzin Małża nie dmuchałam z nim świeczek (ma już tyle, że dechu nie starcza dla jednej osoby. Ja, oczywizda, nie dodmuchuję dokładnie, bo jeszcze by mu się marzenia spełniły i co. A tak, to sprawa jasna - nie masz, bo źle dmuchnąłeś). Niemniej plik faktycznie pochodzi z dnia 26 kwietnia 2014 roku. I brzmi następująco:

     "Ależ mam nadmuchane! W żagle! Bebe mówi, że nieważna jest kolejność rozdziałów, więc  zacznę od końca. I to dość hipotetycznego.  I że ma być z gębą i zadziorem. Gęba jest, co tu kryć, sprawdziłam w lustrze. Zadziora nie mam, bo zrobiłam właśnie manicure, cóż za nierozważny krok,  moje plany mogą zostać poważnie zaburzone przez brak zadziora.
      A Katachreza do pazura chce codzienności! Normalnej codzienności! Że ta normalność, mówi, jest teraz towarem deficytowym i ludzie chcą chleba z glutenem i igrzysk, a nie jednorożców i elfów. Ja tam myślałam, że jednorożców właśnie, bo jakoś nigdy żadnego nie widziałam, ale może właśnie w tej chwili byłam przywalona stertami prania, albo schylałam się do szafki z garami i coś mi umknęło.  A z chęcią bym zaprzęgnęła takiego do powozu i hajda po buły różowym rydwanem! I ziu na oklep po włoszczyznę, szał! A tymczasem ludzie, przepychając się przez parking z białymi końmi i księżniczkami w karocach ponoć wołają, że szukają człowieka. Hm. Cóż tu więcej mówić... Here I am!!!! Ecce homo! To sem ja!
     A tak, a’konto przyszłości. Jeżeli kiedykolwiek dojdzie do naszego spotkania w matrasach czy empikach i zostaniecie zasypani przez lawinę woluminów z moją nadmuchaną, jako rzekłam, facjatą na tylnej obwolucie, to musicie wiedzieć jedno. Otóż, na podstawie obserwacji osobistych, a także informacji przekazywanych drogą werbalną, objawię tu prawdę dizajnersko-bon-tonową: miarą szacunku człowieka dla człowieka nie jest miejsce na którym siedzi człowiek – tu chwilowo  autor. Boję się, że przytargacie dla mnie fotel, taki puchaty i mięciutki jak dla księżniczek i wiekowych beneficjentów. Za zapadnę się i już nie wstanę. Dlatego, zaprawdę powiadam Wam: dajcie mi krzesło! Porządne krzesło z oparciem dla całych pleców. Nie takie, które kończy się w okolicach krzyża i zawija się tam pokornie jak atroficzny ogon. Zwykłe krzesło z wysokim oparciem poproszę. Może być wyściełane, skoro chcecie mnie uraczyć.  I stół. Musi być stół. Nie ława, błagam nie ława. Ja jestem starej daty, u mnie życie kula się między stołowymi nogami. I nie toczy mnie jeszcze lumbago, bym składała autografy w pozycji kucznej neandertalskiej. Bądźmy wszak ludźmi w każdej sytuacji!
Acha, uspokoję Was - używam długopisu. Chociaż jako podlotek zrobiłam sobie prawdziwe pióro! Włożyłam wkład w dudkę pióra jastrzębia! Ależ mi się zamaszyście odrabiało prace domowe! Z polotem! Pióra tego używałam w domu, bałam się bowiem, że mi się zniszczy w torbie. W szkole pisałam wiecznym piórem. Z pompką. Czarnym atramentem, wyłącznie. Ach, jakże pismo nabierało charakteru! Ale o tym może później.

     Więc skoro mamy omówione to, co najważniejsze dla pisarskiego ego i zadka, możemy sobie pogawędzić i poszyć ten patchwork. Zobaczymy co tam wyhaftujemy".





     I tak oto słowo ciałem się stało. Powstały dwie książki. Siedziałam z Kaczką (i to nie szpitalną) w puchatym fotelu. "Wędrówki i myśli porucznika Stukułki" wyjdą na papierze w maju. Będziemy (chyba) pieczętować je płetwą i kolcem.

Dziękuję Bebe i Katachrezo, że mnie kopałyście z zadek. 
Później do wierzgających dołączyły Wasiuczyńska, Jarecka i Alcydło Kr. No i Kaczka, ofkors. ♥


A kto nie słyszał, niechaj zrobi sobie kawusię i słucha :) :


Proszę nie regulować odbiorników. Tragiczny tembr mojego głosu jest smutnym faktem. Kaczka jeszcze nie miała odwagi posłuchać swojego. 


czwartek, 7 stycznia 2016

(196) W barze Zanzi


     Dochodziła długo. Może dlatego, że cały dzień wszyscy skupiali się wyłącznie na niej, z błyskiem w oku spoglądali kiedy w końcu dojdzie i chwilę później z hukiem kopnie go w tyłek. W ten stary, pomarszczony tyłek w czerwonych gatkach.
Strasznie się ociągała, a może specjalnie chciała ściągnąć na siebie wzrok wszystkich zgromadzonych.
     Podpatrywałam ten proces mimochodem, ale z rumieńcem, niby to nieuważnie, bo dla mnie to dochodzenie to nie pierwszyzna. Ile ja już ich miałam! Nie zliczę! To znaczy wolę nie liczyć, kto by tam kobiecie wyliczał. Niby zawsze tak samo, ale za każdym razem inaczej. Ekscytujące.

    Teraz miało być wyjątkowo. Na tę specjalną okazję trzymałam w szafce gadżet. Wydłużony, zielony kształt. Zimny w dotyku i satynowo przyjemny. Niezbyt mocny, ale o bogatym, zaskakującym wnętrzu. Na końcu złota kuleczka. Pod spodem zawleczka. Prawdziwy! Nareszcie nie atrapa, nie udawany. Wpatruję się w niego łakomym wzrokiem i wyobrażam sobie jak spływa mi po języku. Najprawdziwszy, francuski, 250 złotych sztuka. 

   Doszła, Nareszcie doszła 24.00! Fajerwerki kopnęły stary rok w zadek, toast! Ale co to? Zamiast zdrojów krystalicznych górskich wód z bąbelkami pieszczącymi język i usta, smak gorzki i przewracający policzki na drugą stronę. 


KLIK! Powiększ klikając na zdjęcie.


    I tu mogę pokusić się o wysnucie aż kilku adekwatnych do tej zaskakująco przykrej sytuacji, wniosków. Wybierzcie sobie, który Wam najbardziej leży.

1. Kiedy staniesz się nieoczekiwanie posiadaczem prawdziwego francuskiego szampana, pij go od razu, znajdź okazję i ciesz się nią. Będziesz miał podwójną przyjemność. Nigdy nie odkładaj przyjemności na potem. Dobieraj przyjemności do bez-okazji, nie czekaj na okazję, by mieć przyjemność.

2. Miej umiar. Być może każda z ingrediencji z osobna pieściłaby zmysły. Nadmiar jest niewskazany.

3. Przyjmuję do wiadomości ewentualność, że, być może, właśnie tak smakuje drogi prawdziwy szampan. Pozostaje mi się, acz nie bez rozczarowania, pogodzić.

4. W dalszym ciągu jestem ciekawa tego smaku. Mimo, że chała, nie straciłam zainteresowania. Bo prawda może być inna. Muszę sprawdzić czy to czas upalnego lata zepsuł smak, czy smak jest nie do przyjęcia z natury.

Wnioski są jak zwykle paraboliczne, można sobie przetransponować na własne życie. A i tak człowiek zawsze dostanie od losu mokrym śledziem w policzek. Zawsze można utopić go w śmietanie i zjeść.




czwartek, 31 grudnia 2015

(195) Sylwestrowy striptiz

    Aaaaaa, wcięło mi cały napisany post!!!! A przedtem przypaliłam gary!!! Ale ja się tak  łatwo nie poddam! Teraz będę sprawdzać stan mojej dziurawej pamięci i wyławiać te perły po raz drugi. (psiakrew!). No to do dzieła (a dyszę ciężko i para mi bucha z nozdrzy, bom się wspięła na palce, naprawdę, nie wiem, czy drugi raz dam radę). 

     Rok się kończy, więc chcę dopiąć wszystko na ostatni guzik, a równocześnie ekshibicjonistycznie obnażyć się publicznie, taki swoisty oksymoron.
   
     W tym roku dostąpiłam deszczu zaszczytów w postaci blogowych orderów od braci siostrzanej po piórze. DZIĘKUJĘ! Tymczasem już, jak się okazuje minęło wiele miesięcy, ale mi nic nie minęło, czas dla mnie w miejscu przystanął, jak cudnie śpiewał Różański za SDM, a wszyscy oni za Stachurą (ja tam muzycznie wolę Różańskiego). Ach, kiedy znowu ruszą dla mnie dni?! Noce i dni! I pory roku krążyć zaczną znów jak obieg krwi? No, mam nadzieję, że niedługo! No to zaprzęęęęgać (głosem Renaty Przemyk) i jadziem! Do Boliwii droga prosta!



I. Nagroda od Izabelki, która w sierpniu (!) AD 2015 pytała:

1. Dlaczego założyłaś blog?

     Może nie uwierzycie, ale pewnego dnia przebrało mi się i zapragnęłam wyleźć z tych ciemnych kazamatów na powierzchnię. Jako norowiec domowy nabyłam na Allegro łopatkę, a zaraz potem wiedzę w zakresie zakładania bloga. Wiedzy nie sprzedawali na wzmiankowanym portalu, nie było obok mnie w bliższej, a nawet dalszej odległości nikogo, kto by mi wskazał kierunek ku światłu. Byłam z tym problemem sama jak Pan Bóg przed stworzeniem świata. Wykopałam w internecie portale jak złoża węgla i fedrowałam na przodku w poszukiwaniu najlepszego. Cóż, nie pamiętam, czy wybrałam najlepszy technicznie, ale, jak przyszłość pokazała, na pewno najowocniejszy pod względem towarzyskim portal i nie była to sympatia pl. Potem wystarczyło trochę pomachać blogowo łopatką, wykopać system korytarzy i tadam, wylazłam na powierzchnię, a wtedy znaleźliście mnie, bo przecież ja nikogo nie znałam.
 Teraz leżę z Wami na kocyku i popijam drinka z palemką.

2. Jak myślisz, czy blogi nie są już przeżytkiem?

     Ale jak to? To nie osiągnęłam już szczytu Ziemi i zawrotnego poziomu technologicznego?! 

3. Co myślisz i czy myślałaś o zarabianiu na blogu?

     Teraz to ja myślę tylko o jednym mrrrrrrr..
Nie myślałam o zarabianiu na blogu, bo nie wymyśliłam jak tu zainstalować reklamy, żeby się samo zarabiało. A, chwilunia! O mały włos zarobiłabym na Kręgosłupie Oralnym! Doktor chciał mnie za darmo okleić taśmami Kinesiology tape i już, już miałam iść do niego, ale coś mi wtedy wypadło. Acha, dysk!
Ale fakt, zarobiłam! Przetwory warzywno-owocowe, alkohole, sery kozie, dwie torby, skarpetki, sweter (prosz jak to można się najeść i ubrać bez wychodzenia z domu!), malunki, rysunki, kartki pocztowe - takie prawdziwe, które znajduje się w skrzynce! Książki, książki z autografami, notesy, długopisy, więcej rzeczy nie pamiętam, ale serdecznie za nie dziękuję i obiecuję poprawę.
A największą wygraną w tej loterii, mimo, że niewolnictwo zostało zniesione, są ludzie!

4. Co lubisz robić wieczorem z wolnym czasem?

     Lubię jak w oddali cicho plumka muzyczka, a ja leżę i się byczę. Przepraszam, że sprawiłam Wam zawód tak mało ambitnym zajęciem. Potem się zbiczuję mopem. Ale na razie mi się nie chce.

5. Czy czytasz przy jedzeniu?

     Ależ skądże! Muszę mieć szerokopasmową łączność wszystkimi zmysłami z tym, co jem. 

6. Ciekawa jestem, jakie jest Twoje zdanie na temat tego, dlaczego w Polsce ludzie czytają mało książek.

     Proste - bo nikt ich nie nauczył i nie pokazał jakie to fajne. Czego Jaś się nie nauczył, tego Jan nie będzie umiał.

7. Czy jest książka, po którą nie sięgniesz?

     Jak jest za wysoko na półce, to faktycznie mam problem. Albo jak trzymam w niej pieniądze. No i po poradniki nie sięgam, bo ja już przecież wszystko wiem. No, chyba, ze to poradnik plantatora ziół. Albo pszczelarza. Albo działkowca. Bo to wszystko lubię. Ale nie przeczytam poradnika o tym jak stać się sexbombą w tydzień, bo ja już to wiem (znowu!) ani jak inseminować jałówkę, bo- i tu Was zaskoczę - to też wiem. No, widzicie, poradniki nie dla mnie.

8. Sushi czy ryż z jabłkami i cynamonem?

     Jestem ostatnią osobą na świecie, która nie jadła sushi, prawda? Niech mnie ktoś zabierze na sushi! Ale zrehabilituję się i powiem, że jadłam już chyba wszystko, co łazi po dnie morskim plus (niech mi niebiosa wybaczą!) małego prosiaczka. Nie zjem ostryg, za co przepraszam potencjalnych amantów. Oraz podrobów (prócz flaków). Tu przepraszam masarzy.

9. Gdybyś miała się przeprowadzić to jaki kraj byś wybrała?

Ciepły, ale nie gorący, Żeby nie było jadowitych ludzi, roślin i zwierząt. Kraj o niskim stopniu urbanizacji i takąż obsadą ludzką. Wychodzi na to, że Grecja. Najlepiej ta wyspowa. Cyklady?

10. Nie ma pytania nr 10!

I nie bolało :)

***

II. Teraz >Errata! Errata nagrodziła mnie w październiku (uf, to w zasadzie całkiem niedawno). Nominowała aż 22 blogi, z czego na chwalebnym 20 miejscu, jest, jak czytamy: "pandeMonia - wszelakiej godności pełna". Ojej! To o mnie?

Errata poprosiła o odpowiedzi na wszystkie pytania lub wybrane jedno (lub kilka). Oto one:

1. Jak sadzisz, czy w resocjalizacji więźniów lepiej sprawdza się podejście restrykcyjne, czy też "liberalne"?
2. Jaką rolę w Twoim życiu pełni muzyka. Bardziej jest inspiracją, czy też wyciszeniem?
3. Czy ujmowanie życia w kategoriach estetyki jest "po linii" Bożej, czy szatańskiej raczej?
4. Gdybyś miał w swojej gestii kilkanaście milionów na cele społeczne, jak być je rozdysponował. Wiadomo, że wszystkim pomóc nie sposób. Czy w tej sytuacji rozdawałbyś przysłowiowe ryby, czy też raczej zainwestowałbyś w wędki. 
5. Czy zgadzasz się z powiedzeniem "wszystkie dzieci nasze są"? Jak widzisz to w praktyce, miedzy innymi również w kategoriach legislacyjnych.


Pytania są tak trudne, oryginalne i o wysokim wskaźniku potencjalnych nakładów energetycznych, które musiałabym wykrzesać z siebie, a ja ostatnio mam krem truskawkowy zamiast mózgu, więc nie wiem, czy podołam choćby jednemu. Wiem, że Errata chciałaby się czegoś ciekawego i choć dwuzdaniowego dowiedzieć, więc się postaram, ale nie ręczę w moim stanie za efekty.

ad.1.
Matko, tyle trudnych słów...
Dla skazanych samo odizolowanie od społeczeństwa jest dotkliwą karą. Jeszcze większą - przebywanie ciągle w jednym i tym samym pomieszczeniu. Jeszcze jeszcze większą - pobyt w jednym pomieszczeniu z kilkoma innymi facetami. A brak zajęć jest mordęgą. Nie wiem, czy więzienia resocjalizuja, czy deprawują. Raczej to drugie, ale tego się nie da uniknąć.

Nie wiem, czy o polskich więzieniach mówimy, czy o rosyjskich, a może o południowoamerykańskich, bo poziom jest tak różny jak pięć gwiazdek hotelu w ZEA i w Egipcie.

ad. 2.
Muzyka stapia się z moimi emocjami, jest ich przedłużeniem. Sposobem porozumiewania się i wprawiania ciała w drgania jak kamerton. Jedno lub dwa ciała najlepiej. Więcej nie, Wtedy idzie się na koncert.

ad. 3.
Dziecko umazane w kupie po pachy nie jest estetyczne, ale jest boskie.
Wybuchy jądrowe na atolach Pacyfiku są piękne, ale... No właśnie...

ad.4.
Terminalnie chorym i dzieciom oczywiście ryby, medycyna i rodzice są od dawania wędek. Niech decydują.
Rozdałabym same ryby chyba :) Ludzie to lubią :) Oczywiście, że dawanie wędek jest mądrzejsze.
O, artystom dałabym wędki, oni łowią piękne ryby dla wszystkich.

Wiję się jak piskorz z tą odpowiedzią, bo nie chciałabym dzielić pieniędzy, jakoś takie to... nieeleganckie.

ad.5.
uffff, to są długie i ciężkie sowa, utopiły się w moim kremie truskawkowym...


III. Również w październiku i to tego roku przyjemna, oj bardzo przyjemna nagroda spadła mi na głowę od Kaszmirowej. Kaszmirowa napisała tak (nagram to sobie męskim głosem i wcisnę guzik z pętlą):

3. (czytam) Pandemonię, co ma Skorpiona w Rosole

No ludzie, jak ta babka pisze, no! Książki pisze, wiersze, blogi, bajki. Piekielnie inteligentne teksty, wcale niejadowite ;-) Konkursy literackie wygrywa (przyszłość widzę, przyszłość). Kręgosłup ma złamany, ten fizyczny, ten moralny trzyma się prosto jak drut, i to w często niełatwych okolicznościach. Po jej wpisach łkam cicho z zazdrości. Pióra jej zazdroszczę. Jakże ja pragnę jej pióra! Ale nie za pieniądze ono. Pióro się ma, albo się nie ma, reszta to warsztat, pot, krew i łzy.


I Kaszmirowa nic nie chce wiedzieć o mnie! No to ja powiem, że fajnie pisze, robi śliczne zdjęcia swojego pięknego mieszkania i ma nieśmiertelną monsterę Bardzo mi się podoba jak ktoś ma tak funkcjonalną szajbę :)


IV. Najdłużej w blogowej piwniczce leżała nagroda od Książkówki. Nabrała mocy i szlachetności, wiadomo! Jak stare wino. Książkówka nie prowadzi już bloga, nie pamiętam dokładnie Jej pytań, ale chodziło o przedstawienie swojego życia tytułami książek.

Może przeinaczę. Powiem na jakich książkach się wychowałam? To będzie bardziej owocne, może moi synowie zaczną czytać?

Opływałam w książki od zawsze. Z  bratem mieliśmy cały regał własnych książek i czasopism. Najbardziej lubiłam Brzechwę "100 bajek", rosyjskie książeczki, baśnie Szeherezady, legendy. Hm tak się zastanawiam, że nie ma tu literatury faktu, są głównie baśnie. Chyba one wyćwiczyły mi  trochę wyobraźnię. A naj naj najbardziej lubiłam, kiedy Tata wymyślał dla mnie baśnie, historie i opowieści. A robił to codziennie wieczorem. Pamiętam tylko dwie bajki - jedną o małej małpce na kościelnej wieży, a drugą o małpie, która za każdym razem po zrobieniu czegoś niedobrego właziła na plecy i ciążyła. Z biegiem czasu zrozumiałam, że jest o sumieniu. Strasznie żałuję, że nie zostało nic...

Gdy byłam już małym chłopcem, czytałam Przygody Tomka Sawyera - zawsze chciałam być Tomkiem!- i Niziurskiego. Ożogowską, Chmielewską, Mikołajki. I Fiedlera. Lubiłam książki medyczne i atlasy anatomii. Miałam taką fajną książkę "Historia medycyny". Tak potworna, że aż fascynująca. Potem lubiłam czytać książki z zakresu parapsychologii, o dziwnych zjawiskach. No, kręte są ścieżki mojego pierwszego czytelnictwa!

A muzycznie o mnie?

Chyba to. Stoję sobie z boku w dżinsach i białej bluzce, opieram się ramieniem o ścianę. Z rękami w kieszeniach patrzę jak chłopaki skaczą, powoli uczę się mieć luz w kalesonach.




A na co dzień, wiadomo ;)





Życzę Wam, Kochani Czytacze, byście w 2016 spełnili przynajmniej jedno swoje marzenie! Ja mam dwa! :)

Co prawda wg chińskiego kalendarza jeszcze dwa miesiące mamy Rok Kozy, który był dla mnie bardzo pomyślny. A dlaczego? Bo wierzyłam, że taki będzie!