niedziela, 17 maja 2015

(175) ŚWIERSZCZYK ma 70 lat!

Przyjęcie urodzinowe u Bebe, wejście ->TUTAJ
Warto wziąć udział w zabawie, Świerszczyk przygotował mnóstwo nagród,
w tym prenumeraty!



Przyjęcie urodzinowe u Świerszczyka :) 
(z zagadką-zadaniem: ile zwierząt wystąpiło w wierszyku?)

Strasznie dziś skrzeczy w trzcinie pan trzciniak,
strzela też strzelczyk kropelką w trznadla,
bo właśnie teraz wieść w nich gruchnęła
i z wielkim hukiem na łąkę spadła!

Wiadomość taka zdarza się rzadko:
oto dziś święto jest nad świętami!
Wszystkie owady siedzą na kwiatkach,
machając raźnie transparentami!

Ślimak winniczek, dziś nie ponury,
wchodzi powoli na szczyt małej góry
i z góry jak pirat zmrużywszy oko
dumny jest z siebie mrucząc: Wysoko!

Już po godzinie ślimak wysapał
dlaczego tutaj się szybko wdrapał:
Zwinął w megafon listek maliny
i, śliniąc się, krzyknął: DZIŚ URODZINY!

Świerszczyk, przyjaciel, łąkowy chwat
Uczy i bawi siedemdziesiąt lat!
Na to mieszkańcy zielonej łąki
Świerszczowi o mało nie urwą ręki!

Tak ją ściskali, tak nią machali!
Świerszcza całego obcałowali!
-Dobrze, koledzy, ja się nie bronię-
możecie złożyć mnie tu, na tronie.

Świerszczyk, choć skromny, musiał się zgodzić
by go na tronie dzisiaj usadzić-
z tronu miał bowiem widok rozległy
na całą łąkę i teren przyległy.

Kleszcz klaszcze głośno w swe cztery dłonie,
a gąsienica lico spłonione
ukrywa wstydliwie za pajęczyną,
na której tańczy pająk z dziewczyną.

Przybiegła w pośpiechu też samica trzyszcza,
co jedno oko zawsze wytrzeszcza
oraz ogromny za nią przychówek:
królowa matka z tysiącem mrówek!

Na urodziny przyszły trzy mszyce
(ja tam się nigdy tych mszyc nie brzydzę).
Przybyły dwa skorki na starej trajce,
zagrały skocznie na bałałajce.

A paź królowej, jak przy niedzieli
tak pięknie zagrał na wiolonczeli!
Krzyżak w kraciastej, świeżej koszuli,
z miłością muchę do torsu tuli!

Jętka ujęła temat zdawkowo:
-Chcę, Świerszczu zostać dziś twoją żoną!
-Hola, kochana, ja byłam pierwsza-
ociera się żaba czule o Świerszcza.

Wtem konik polny, co koń wyskoczy,
wybiegł na scenę i coś mamrocze
-Cisza na sali!- aż krzyknąć musiał
i gawiedź wreszcie usiadła jak trusia.

-Świerszczyku miły, Owadzie drogi,
nie zbaczaj nigdy z obranej drogi!
Wszyscy śpiewamy Ci z balonami:
zostań na sto lat na łące z nami!*

A żuk gnojowy w ogromnym znoju
tocząc przez sobą kuleczkę gnoju
otarł pot z czoła z pomocą szmat:
Żyj nam, Świerszczyku, aż trzysta lat!

*) my tez byliśmy na przyjęciu i uwieczniliśmy przemowę konika polnego. Niestety, nie mieliśmy kamery, tylko aparat. Dobrze, że zrobiłam zdjęcie dokładnie w momencie, gdy wjechał z pompą na tył majtasów Mima. Bolidem!!!  :)



wtorek, 5 maja 2015

(174) Cud mniemany ze spodniami

     I oto nastała jasność.

    W mózgu mym, jak w tutce jajowodu, neuron Y cudem znalazł tulący się do pnia mózgu neuron X i zaiskrzyło między nimi. Sypnęło kwieciem olśnienia, bo rozwiązanie trapiącej mnie od dawien dawna zagadki mych spodni, błysnęło migającym transparentem. Znacie? Z autopsji może? To posłuchajcie.

     Najczęściej chodzę w dżinsach. Dżinsy mają odpowiedni krój, który maskuje me liczne mankamenty urody poniżej pasa, co jest udowodnione naukowo, więc nie obruszajcie się i nie parskajcie, o Wy, którzy spotkaliście mnie nos w nos i zaprzeczacie potędze zjawiska. Całokształt obrazu dopieszcza wojskowy skórzany pas, podobny do tych, jakie noszą na zawodach ciężarowcy, a który doskonale podtrzymuje od zewnątrz napierające jelita wypełnione ptasim mleczkiem. Biję się w płaską pierś. Tak! Ptasie mleczko podkradam synom. Wiem, pójdę za to do piekła.

Mówię bowiem:

- Mat. Daj mi dwa ptasie mleczka, tylko dwa. - Mat daje. - I, zaklinam Cię Synu, choćbym Cię błagała na kolanach i łkała spektakularnie krwawymi łzami, nie dawaj mi więcej! Ja Cię z pewnością na ptasim głodzie będę mamić, udając żółtego kurczaczka, straszyć i błagać, ale bądź twardy! Będę się dramatycznie wić na podłodze w spazmach, drapać Cię po nogach, ale bądź niewzruszony!

I Mat jest twardy. Psiakrew! 

- Daj mi jeszcze jedno! Ostatnie, serio! Nie dasz? A ja Cię rodziłam w bólach nieziemskich przez 15 godzin! Zobacz jakiego ładnego i mądrego Cię urodziłam! I wychowuję Cię ogromnym nakładem kosztów moralnych i finansowych! 

A Mat nie daje. Co za wyrodek!
I dlatego kradnę.

Drugi nie lepszy.

Zaciągnęli babcię do kiosku i nakłonili w transie hipnotycznym do zakupu kart futbolistów. Do trzeciego kiosku Mat poszedł sam, porzucając strzęp rodzinny przy mlekomacie. Strzęp przebierał jak cielaczek czterema nogami i pobekiwał cicho ustami Mima:

- Zaginął, zaginął. Mój rodzony brat zaginął! Na pewno go uprowadzili dla przeszczepów! -  a z piersi jego, przepełnionej żalem i nieutuloną tęsknotą, chlusnęło w końcu wiadro goryczy - A mógł nam chociaż zostawić te cztery złote, które miał w kieszeni! 

Ale tu miało być o spodniach.
Od dawien dawna nosiłam spodnie w rozmiarze X. A, jako, że od dłuższego czasu zauważałam, że spodni było coraz mniej, głównie pod piętami, zachciałam uzupełnić braki w dopływie dżinsu. Udawałam się więc notorycznie na zakupy i znosiłam spodnie do domu. Jako, że ich nigdy nie przymierzam,  w czym jeszcze ugruntowała mnie lektura prezentu Mima od Zająca,...



...przynoszę łup do chałupy i po poddaniu obróbce chemicznej oraz cieplnej na najwyższym stopniu "len", staram się wzuć go na pośladki. Łup złośliwie odmawia współpracy na półmetku, tj u bram Edenu, czyli na wysokości półdupka. Sytuacja powtarza się cyklicznie w każdy poniedziałek (w poniedziałki bowiem towar jest najdroższy - 6zł/sztuka, ale i największy wybór). Ależ te spodnie małe wypadają, myślę sobie. Albo szyły je małe chińskie rączki. Nie może być! W końcu rozmiar X jak wół na metce. A przecież właśnie X leżą na mej pupie jak mumia w sarkofagu - idealnie!

     Wiele tygodni i par spodni później tajemnica odzienia ekshibicjonistycznie rozwarła swój płaszczyk, ukazując swe obfite wdzięki w pełnej krasie. Wdzięki ujawniły się na metce mych ulubionych, acz sfatygowanych coraz bardziej, spodni i wywaliły biały jęzor metki. Stanęłam tak trochę zaskoczona, a trochę obrażona, tak wiecie, nogi w krzyżyk, miednica na bok, głowa przekręcona, że niby patrzy, a niby nie dostrzega. Na metce, na której, byłam przeświadczona, widnieje mój rozmiar X, owszem, bezczelnie widniał. Ale nie sam. Za nim było jeszcze L. 

A po spodnie w rozmiarze XL przecież nie pójdę. Poczekam, aż któraś ze stron zmięknie.



1-3 Jeanne Lorioz

czwartek, 30 kwietnia 2015

(173) Leżąc w trawie

     Ciepło. Upał oblewa mnie jak złoty miód. Leżę w soczystym morzu chybotliwych traw. Wiatr mierzwi ich wierzchołki muskające niebo i chłoszcze nimi dupska puchatych chmur. Patrząc tuż znad powierzchni ziemi, wszystko ma inna perspektywę. Słychać jednostajne brzęczenie skrzydeł pszczół i muszek, które poruszając powietrzem, huśtają się na lince horyzontu. Dźwięki tak znane i sielskie, że uginają się pod nimi powieki. Dynamiczna cisza upleciona z odgłosów lata zawisa nad bezkresną oktawą traw. Nic nie muszę, donikąd się nie spieszę, po prostu leżę. Część mnie ulatnia się i unosi tuż nad łąką, część roztapia się i wsiąka w mięsistą ziemię. Wystrzelę pąkiem w mak, nakarmię wiechlinę. Tymczasem topię się w oceanie zieleni. 

fot. Ruud van Empel

     Przymykam oczy. Rozciągam się na ziemi tak, że wpełzam między każde źdźbło. Słońce przypieka brązową skórę, która staje się pod jego wpływem sucha, ściągnięta, ale pod spodem kryje pulsującą obietnicę spełnienia, esencjonalną wilgoć miąższu i życiodajne soki. Czuję przesuwające się po ciele lepkie spojrzenia dojrzałych kobiet i krótkie, wstydliwe zerkania młodych mężczyzn. Obchodzą mnie kołem, nie chcąc zakłócać intymnego procesu jednoczenia z naturą. Niekiedy ktoś podbiega do mnie bardzo blisko, na długość oddechu. Przesuwa nos tuż nad mym ciałem, prawie dotyka językiem, po czym odbiega odwołany damskim głosem. Patelniany skwar smaruje z bezzębnym cykaniem sprężynki w goleniach koników polnych.
      
     Po niebie przewalają się stada baranów, a ja leżę i pasę je. Pilnuję wężyka mrówek, słucham podziemnego źródła penetrującego wnętrza poliuretanowych rur. Nasłuchuję nurtu miejskiej Lete, w której mój kres. Ale to za chwilę, do pierwszego deszczu, może dwóch. Tymczasem patrzę w siebie, w bogate wnętrze możliwych wiązań. Rozwiązań chemicznych. Filozofii bytu. Skąd się tu wzięłam? Echem uderza we mnie odpowiedź bezkresnego kosmosu: z czarnej dupy.

     
    Tak pewnie rozmyśla kupa w miejskim parku, bo właściciele psów z pewnością nie myślą o niczym.


sobota, 25 kwietnia 2015

(172) Maszynka do robienia pieniędzy

     Jaka szkoda, że nie zgłosiłam się się do programu "Przeżyj miesiąc za stówkę, przejdź z diety na głodówkę". Aha, gdyby to nie był mój autorski program, mogliby się do niego zgłaszać politycy. Cóż. To, co dla polityków jest ekwilibrystyką z pogranicza magii i survivalu, dla plebsu jest codziennością.

     Znudzona i co tu kryć, zdesperowana monotonią tygodniowego menu - rosołem, z którego robi się  później pomidorówkę,  a z pomidorówki spaghetti, wymyśliłam maszynkę do robienia pieniędzy. Projekt jest innowacyjny - działa na biopaliwo, a odpady z produkcji są biodegradowalne. Prototyp jest samobieżny i objęty dożywotnią rękojmią.

    Uwaga, teraz, kiedy już tonę w luksusach i dobrobycie, mogę się podzielić nowatorskim pomysłem.
 Do zbudowania takiej maszyny domowym sposobem, potrzebujemy:


1. Parę filcowych wkładek męskich w kompatybilnym z maszyną rozmiarze 42:



2. Koc ratowniczy:



3. Folię termiczną dla maratończyków:



4. Materię w kolorze gold z pobliskich sukiennic:



5. Monetę z imperatorem w mini skarbcu:



6.  Farbę do skóry ludzkiej w kolorze starego złota, używanej in vivo.



7.  Dwa puchary wywalczone zgodnie z zasadami fair play:




8. Rodzinne precjoza, złota rodowe, złote myśli, serca i środki:



9. Miejsce na cud przeistoczenia:


     Do efektu finalnego potrzebny jest też przygodnie złapany młodzieniec. Ja posłużyłam się tu synem, ale może być osobnik niespokrewniony, aczkolwiek nie wiem, czy konstruowanie maszynki z takich niepewnych półproduktów jest opłacalne, a w konsekwencji lukratywne .
     
     I wreszcie! Gruchnęło, huknęło, zakłębiły się dymy i opary bagienne. A gdy opadły, na skutek magicznych obrzędów, zabobonów i tańców o charakterze plemiennym, połączonymi z lotną myślą techniczną, zabójczą w drobiazgowości znajomością greckich mitów oraz wysoką odpornością na stres i wysokie temperatury, wyłoniła się rzeczona maszynka do robienia pieniędzy:

apdejt:
III miejsce w kraju w Ogólnopolskim Konkursie Mitologicznym KLIO



W zeszłym roku z racji konkursu => KLIO, wyprodukowałam sobie Dionizosa. I faktycznie, to działa! Cały rok, niespodzianie, dostawaliśmy z różnych legalnych źródeł nalewki i wina, dlatego w tym roku sięgnęliśmy szczytów olimpijskich, wdrażając prototyp Midasa. 

I m-ce w województwie, V m-ce w kraju w Ogólnopolskim Konkursie Mitologicznym KLIO

środa, 15 kwietnia 2015

(171) Do czego to posuwają się ludzie...

     No wkurzacie mnie, Wy zdolni ludzie! Ja nie mogę na to patrzeć spokojnie! Malują jak Michał Anioł, dziergają, piszą - no Tomek to już => przeszedł wszystko! Wszyscy naokoło pitraszą, wiją gniazda, oddają się bez rozumu sztuce, popadają w wiry namiętności do pracy. Żeby jeszcze siedzieli cicho skubiąc sobie te koniki w kątku. Ale nie! Pokazują ekshibicjonistycznie owoce swych artystycznych lędźwi, czym powodują u mnie zrywy szaleństwa i twórczego pędu. Na ten przykład Jarecka. No ta to już przesadziła prezentując na blogasku TO:



     Nie dajcie się zwieść urodzie tej torby. Ja się czuję jakbym dostała skarpetką w twarz. Podniosłam ją zatem i podjęłam wyzwanie! Macham zakrzywionym drutem, macham cierpliwie, zazdrość to jednak dodająca skrzydeł cecha. Ale zanim wyczaruję sobie coś takiego, zrobię poduchy na taras. Na szczęście mam tylko dwa fotele, więc jest szansa, że będę szybsza niż mój protetyk stomatologiczny. Miejmy nadzieję, że sosna dla mnie jest w sile wieku i szumi gdzieś w Polsze.
Jak Jarecka w kolor, to ja ciach! W pastylki. Tfu! W pastelki:


  
Nananananana!

Co mi przypomniało stare, zmurszałe czasy, kiedy dysponując pokładami czasu o grubości jednej warstwy atmosfery ziemskiej, parałam się różnymi robótkami ręcznymi. W swoim życiu przechodziłam też ostrą fazę pilnej kursantki. Opłaciła się nawet umiejętność wytwarzania wieńców nagrobnych!

A teraz odrzucam skarpetkę!

Na pierwszy ogień niech idzie duży lampion. Lampion wrył mi się w pamięć tym, że podczas kursu w powietrzu było większe stężenie brokatu niż tlenu, a szlagmetal w arkusikach unoszony był  każdym oddechem. Moje płuca lśniły!



Zrobiłam też lampiony o tematyce świątecznej. Z dużych nie został mi ani jeden, a z kartonu małych tyko dwa, więc nie widać wszystkich wzorów. No cóż, może wznowię produkcję jesienią. 



A teraz moje heklowanie. Szydełkiem wydziergoliłam dziesiątki serwetek, z czego półtorej dużej serwety. 



A w korytarzu mam wieszak, zwany przez niektórych ramiączkiem, który to wyściuboliłam dla Mata, amatora cyklingu. Obecnie służy moim długim sweterkowm, które uwielbiam.



W taaaakim powiększeniu widać jak niedokładnie mamy położoną farbę na ścianie. Bo przecierki na wieszaku są zrobione celowo.

     A teraz perły z lamusa. Niektórych Czytaczy nie było jeszcze na świecie, gdy, będąc 15-letnią panienką, rysowałam to, co poniżej, między innymi i pisałam wiersze. Narysowałam rodzinę Poszepszyńskich, których wielbię do dziś.  Wiersze pisałam też w IV klasie, ale należały one do nurtu prymitywnego, ludycznego i naiwnego, ze sztandarowym dziełem "Połamały się kredeczki naszej małej Kasineczki", albo "Januszek Bolibrzuszek", które to dzieła nie pozbawione były gryzącego humoru i szczypiącej ironii. A już kilka lat później miałam widocznie skok rozwojowy, objawiający się miłością do Bursy i muzyki niepokornej. 

W roku pańskim 1988, kiedy był jeszcze X stopień zasilania i prąd wyłączano każdego dnia, rysowałam tak: 



Niestety, więcej prac się nie zachowało, podejrzewam, że rozpadły się w pył i proch.

Ale znalazłam swój autoportret z początku XXI wieku:


Przez te parę lat nie zmieniłam się dużo. No, może trochę. Przytyłam 20 kilo.

A jakie Wy macie supermoce?

***

Gdyby komuś było mało, napomknę, że po kliknięciu w obrazki, powiększają się one sromotnikowo.

A w następnym odcinku pokażę dary od Czytaczy.


czwartek, 2 kwietnia 2015

(170) Niebieskie, żółte, czerwone

     Ławka na placu zabaw. Wygięta jak fala, dopasowana pod plecami i nogami do krzywizn ciała. Każda z desek przytwierdzona na dwóch przeciwległych krańcach grzybkowymi nitami do metalowych wygiętych nóg. Farba miejscami łuszczy się, bezwiednie skrobię paznokciem kolejne jej pokłady. Czasem boleśnie wchodzi pod paznokieć, ale kto by tam na to zwracał uwagę.

     Z prawej strony dwie huśtawki. Ta żółta, moja ulubiona, bo wyższa. Żeby wdrapać się na nią, trzeba stanąć tyłem, chwycić się pionowych prętów i obiema rękami naraz podsunąć do góry metalową barierkę. Trzymając ręce w górze, trzeba się podciągnąć, usadowić na siedzisku i z hukiem opuścić zabezpieczenie. Późniejsze huśtawki w tym miejscu będą miały łańcuch. A potem już sama przyjemność. Nogami w przód i w tył, ciałem w tył i w przód. I jeszcze raz i mocniej, i znowu! Coraz mocniej i wyżej, aż w maksymalnym wychyleniu huśtawka zawisa bezwładnie na moment w powietrzu, a ciało coś pcha jeszcze wyżej. Wtedy na tle nieba pojawiają się moje nogi ze strupkami na kolanach, stopy kopią chmury, łańcuch pędzi do góry, a potem, ciągnięty w dół przez spadającą huśtawkę, uderza z impetem w metalową rurkę. Po chwilowym, bezwładnym zawiśnięciu w powietrzu nad siedziskiem, spada się. Siła grawitacji ciągnie ciało pionowo w dół, ale huśtawka jest szybsza i porywa drobne ciałko w pasie szybciej po łuku do tyłu. Ziuuu! I zawsze wtedy w środku mnie zrywa się wiatr. Zawirowanie od tchawicy do przepony, jakby ktoś wysysał powietrze, taka trochę przedśmierć. A trochę narodziny. I strach i radość. Ze trzydzieści razy na minutę.

Irańskie dzieci na huśtawce. Hamed Nazari, Iran - 
wyróżnienie w kategorii "zdjęcie wykonane komórką" 
w konkursie Sony World Photography Awards

     A on biegał w kółko jak idiota. Migał to tu to tam, stawał i patrzył jak podwiewa mi żółtą sukienkę na szelkach. Patrz, patrz, jak umiem wysoko! Patrz, jestem na największej huśtawce! Widzisz, że gdy jestem u góry, wyglądam trochę jak słoneczko, które kopie w chmury? 

     Nawet nie było dużego hałasu. A i dźwięk nie był jakiś szczególny. Huśtawka nie wypadła z rytmu. Może jakby troszkę silniejszy wiatr wpadł we włosy i w usta. 
    Nogi w górę, na błękit, sukienka jak słońce, głowa w dół i do tyłu, w najniższym punkcie widzę jak na piaszczystym niebie leży i nie biega już w kółko po orbicie. Krew zalewa mu czoło i wsiąka w piach. Ludzie krzyczą i biegają.
 A ty leżysz. Coś ty mi zrobił, mały idioto. 

     Wstaję z ławki, mijam dziewczynkę na huśtawce i przechodzę samą siebie w ciągu czterdziestu lat. Boli mnie ciągle pod paznokciem. I dlaczego to ja czuję się winna, a nie ty? Dlaczego, za każdym razem pali mnie niewyjaśniony wstyd i trawi poczucie winy?

     Mamy szczęście, że przeżyłeś, idioto!



   Mamo, dlaczego nie lubisz placów zabaw?


sobota, 21 marca 2015

(169) Oczko wodne.

     Już niedługo nasz status społeczny niechybnie wystrzeli w egzosferę establishmentu i będziemy tam świecić jak gwiazda zaranna - długo i oślepiająco. Osiągniemy wysokie parametry w brylowaniu oraz szpanie, a to dzięki zbytkom i fanaberiom. Już niedługo staniemy się bowiem dumnymi właścicielami oczka wodnego. Firma X, której nazwy tu nie zdradzę, gdyż byłaby to jawna kryptoreklama, przysłała do nas niezwykle utalentowanego w tej materii dizajnera.

fot. ze strony e-ogródek
   
     Pracownik podszedł do zadania bardzo profesjonalnie. Obłożył się książkami (naszymi) -Atlasem roślin z przodu i Stawami i strumieniami z serii Zeszyty Szkolne wyd. Muza - z tyłu, po czym wprawnie wybrał kilka gatunków z flory i fauny, kierując się, prócz rolą w akwenie, także ich bezbrzeżną urodą i upodobaniem do pluskania się w odmętach. Patrząc mu przez ramię zapytałam tylko, czy faktycznie ławica karpi nie będzie antagonistyczna względem, bądź co bądź, słonowodnych węgorzy, które w zasadzie powinny udać się na tarło do Morza Sargassowego, gdy tylko poczują chuć w długaśnych jak sznurowadło, żyłach. I czy nasze rury kanalizacyjne są połączone z rzeczonym morzem, czy trzeba będzie wykopywać kanały. Spojrzenie specjalisty mnie zmroziło, a szept, że "wiedziałem, tylko sprawdzałem" zgasił mnie na wstępie.
     Dlatego już nie śmiałam się wtrącać. Nie drgnął mi już zatem żaden mięsień twarzy, gdy pan nakazał wykopać w ogródku dół wielkości grobu głębinowego i wybetonować go. Wybetonowanie było wersją pierwotną. Podrapał się w ucho, wytarmosił grzywkę i odgryzł gumkę z ołówka, pomamrotał coś pod nosem, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie i przekreślił zamaszyście plebejski beton jako niegodny nas, czcigodnych, w jego miejsce nakreślając okrągłymi zgłoskami cesarskie marmury. Noo, marmury to ja rozumiem, podobnież jak wygięte w łuk zadaszenie (szkło gięte o grubości 5 cm). Ile kosztuje stoliczek z giętego szkła, to można sobie zobaczyć na Allegro. Nasze oczko wodne to nie tylko splendor, to, jak widzę, także rozsądna lokata kapitału. W marmurach, złotych rybkach i szkle wygiętym.

Fachowiec skończył kreślić plany, na które, hosanna, nie musiałam czekać tygodniami, jak to jest w zwyczaju wszystkich firm. Ot, przyszedł, siadł, narysował i nawet zrobił kosztorys. No właśnie. I jakie niskie koszty! Tylko 500 zł! Za takie luksusy 500zł! I jeszcze pytał, czy aby mamy tyle, bo może pozamieniać co nieco w projekcie, by je obniżyć. Ot, moglibyśmy nie sprowadzać ryb z Polinezji, a nawet zrezygnować z zimowego ogrzewania. A w ogóle, to można zminimalizować nakłady do kwoty dwucyfrowej, bo on, ten pracownik, widział, jak Małż zawoził na działkę dwie ocynkowane balie, w które można wetkać miniaturowe nenufary i kosaćce.
 Oczko w balii - powinno nas teraz wydmuchać na wysokość I piętra w oficynie. Co najmniej.


Projekt oczka wodnego, format A3:

Od lewej:
- drewniane pomieszczenie,
- szklany dach 1cm (pierwotne 5cm skreślono po pertraktacjach),
- granit,
- glony,
- rośliny,
- ślimak wodny bez rogów,

Część centralna od góry:
- żaba (plus szkic odręczny),
- 3m (?),
- roślina, bojownik 2x (chłopak i pezpłodna dziewczyna) plus szkice bojowników sztuk 2. Pisownia oryginalna,
- gupigk 2x (duże chłopaki, bezpłodna dziewczkna) - pisownia oryginalna, plus rys.,
- glonojad (chłopak i bezpłodna dziewczyna),
- wylęgarnia komarów (dla ryb mięsożernych - wszystkie kursywy - dop.redakcji),
- nawadnianie,
- ziemia.

Z prawej:
- rośliny
- granit
- drzwi.

Zostawiam Państwa sam na sam z tą wizjonerską wizją dopieszczonego projektu. Firma czynna w dni powszednie od 18.00 do 18.30, stąd terminy realizacji zamówień nieco ulegną wydłużeniu.

czwartek, 12 marca 2015

(168) Najpierw koronacja, potem defenestracja.

     Tak sobie siedzę i myślę, że z tą Wróżką Zębuszką to jakaś lipa.
    
     Wróżka wytrwale i systematycznie odwiedzała Mata, dopóty, dopóki nie wymienił uzębienia na stały garnitur. Po czym go rzuciła, oszacowując ich związek jako wysoce nielukratywny. 
    Mim, jeśli chodzi o braki w uzębieniu,  ruszył żwawo z kopyta, ale jakoś proces utknął w martwym punkcie. 
     Takoż byka za rogi wziął Małż.

- Zobacz, plomba mi wypadła. Hm. - rzecze ze zbolałą miną i wyciąga ku mnie trzęsącą się prawicę z  frapującą zawartością.

- Tobie nie wypadła plomba. Tobie cały ząb odpadł.- rejestruję na wysuniętej ku mnie dłoni coś na kształt archaicznego kaprolitu.- Tymczasem sprawdź pod poduszką, czy nie zmaterializowało się cudownym sposobem 20 złotych polskich. Może, choć nieznacznie, wzbogacimy się na tobie.

- Sprawdzałem. Nic mi nie dała, świnia.

Dziwne, A nasi synowie zarobili na tym interesie wspólnymi siłami O MATKO BOSKA CZĘSTOCHOWSKA circa 600 złotych! 

     Skąd taka szokująca kwota, Czytelnik zapyta. Przez głupotę. A potem już poszło. Skoro za pierwszy ząb zapłaciło się dwie dyszki, kolejne musiały również tyle kosztować.

     Mat bowiem strasznie przeżywał utratę każdego zęba. Bał się tego zlepka wapnia i fosforu jak duchów praprzodków i dostawał spazmów szaleństwa, kiedy ustrojstwo zaczynało się poruszać. Stan przedzawałowy nadchodził, gdy dziecię wkładało język między makabryczną szczelinę między wierzchołkiem zęba, a miękkim, słodkim i rozmemłanym nad wyraz czerwonokrwistym dziąsłem. Ząb wisiał na ostatniej niteczce, a Mat tracił język w gębie, bo musiał nim przytrzymywać trupa. Nie można się go było pozbyć ani prośbą, ani groźbą, a, żeby się nie zadusił nocą własnym zębem, musieliśmy się uciec do przekupstwa wysokim nominałem, który to nominał przynosiła w sakiewce cud wróżeczka. I niby człowiek się nie chce amerykanizować, ale jednak czegoś w tej kulturze słowiańskiej brak. I jest to jakaś efemeryczna dziwożona zębowa, albo stomatologiczna nimfa monetarna. Bardzo proszę miejscowych bajarzy i trubadurów o zbudowanie stosownej legendy, by można nią było zaszczepiać dziateczki, a jednocześnie hołdować tradycji wianków sobótkowych i  historii o kwiecie paproci.

     Jak światło kolejnych dni pokazało, Małż stracił całą koronę, ale już został koronowany ponownie, tym razem koroną porcelanową w cenie tysiąca stu dukatów. Małż z biegiem czasu nabiera wartości. Na pewno zapłaczę, gdy będą go zwracać matce ziemi.

     Tymczasem ja, nie zważając na pogodę, ciśnienie atmosferyczne i ćmiący ból w lewym oczodole, udałam się w siną dal, czyli uzupełnić dokumentację. Mocium panie na wezwanie. Aby podtrzymać obraz mojej osoby, jaki urząd zatrzymał pod powieką, tj. z lekka nierozgarniętej artystki, dodałam kolorytu czerni odzieży jaskrawozielonym obuwiem i takąż torebusią Desiqual. Jest to jedyna torebusia na przestrzeni dekady, która nabyłam jako dziewiczą nówkę. Dlatego się chwalę. Torebusia konweniuje szplinem i fiołem z obuwiem, do którego mam słabość, ale nie mam portfela.




(Zastanawiałam się jakie zdjęcie ma ilustrować niniejszy post. I pomyślałam, że ząb Małża nie zaspokoi pewnie Waszych żądz, a podarta koszula nie ma w sobie pozytywnego ładunku emocjonalnego. Postanowiłam więc go Wam dostarczyć pod postacią torebki. Stąd ta decyzja, a poniekąd nawet chwyt marketingowy, gdyż widząc torebkę i tytuł, pomyślicie, że oszalałam, wyrzucając ją przez okno, wdepniecie więc, a moje blogowe statystyki poszybują jak kondor w Andach.

No dobra, nie wiedziałam jak się pochwalić).


   Uznając, że sweter ze skórzanymi guzikami dziergany jest na tyle fikuśnie, że przyćmi korporacyjność czarnej koszuli, zdecydowałam się opuścić klepisko chałupy.
Tedy śmiało przekroczyłam gliniany próg i znalazłam się po drugiej stronie, gdzie kwitną krokusy w spalinie, a samochody rozjeżdżają gołębie i ich kupy. Niestetyż, nie sama. Za mną, w ten dziki świat, śmignęło coś zielonookiego i dało dyla. Z cichym miauknięciem radości Lima pocwałowała wzdłuż muru z zamiarem opuszczenia nas na wieki. Nie ze mną te numery, proszczaku! Chcesz nas zamordować poprzez wyłzowienie z rozpaczy! Z dzikim okrzykiem KICI KICI ŁAAA!, skoczyłam na nią skokiem iście tygrysim. Dopadłam ją, rozduszając w runie i upodabniając do zwierząt spoczywających przy kominku z rozdziawioną paszczą i wyprężonym na sztywno ogonem.
     
     Jeszcze w powietrzu poczułam, jak problematyczna koszula sama rozwiązuje moje tekstylne rozterki, drąc się rozdzierająco i wypuszczając moją lewą łopatkę i alabastrową pierś na wolność. Zniewolone do tej pory ciało, w dzikiej ekstazie błysnęło golizną, ale zaraz zostało otulone kotem i wróciło do ciemnej izby. Okutane w bluzkę w stylu crazy art, udałam się do jaskini lwa, konweniując już stylistycznie i wyrzucając koszulę do kontenera.
    O czym nie omieszkam donieść, jak tylko zarżnę tego lwa spinaczami biurowymi i nożykiem do korespondencji.

sobota, 7 marca 2015

(167) Niedaleko i nie tak dawno temu...

     Wyszukała w torebce pęk kluczy. Wybrała ten największy, otworzyła drzwi prowadzące na starą klatkę schodową i zaczęła zdobywać swój codzienny ośmiotysięcznik. Na każdej półce skalnej za drzwiami spali sąsiedzi. Jej gniazdo mieściło się na ostatnim piętrze kamienicy, które zawsze kąpało się w chmurach.
     
    Usiadła zmęczona na krawędzi łóżka. Pokój spowijały jeszcze ostatnie muśliny ciemności, przez które powoli przeświecały pierwsze przebłyski dnia. Pochyliła głowę i ukryła w rękach pokrytą pierwszymi zmarszczkami twarz. Przymknęła oczy. Zmęczenie szybko roztopiło się i wlało pod ubranie. Kiedy była młoda, praca na trzy zmiany nie była taka ciężka. A może to ona sama była lżejsza o to, co w głowie i sercu.

     Zastanawiała się, czy to, co jej się cyklicznie przydarza, nie jest tylko snem albo psikusem umęczonych zmysłów.

- Śpisz? - skierowała wzrok na spiętrzone pierzaste chmury, pod którymi spokojnie spał jej mąż. Chmury zderzyły się, zakotłowały i wypuściły dwie niebieskie błyskawice. Mężczyzna przetarł zaspane oczy.

- Znowu to słyszałaś? Daj spokój - trzasnął cicho piorunem i pośród pomruków zmienił konfigurację chmur, uklepując je tu i ówdzie. Poprawił sobie jedną pod głową - no, mów. Dzisiaj też?

- Tak. Słyszę dzwonek, otwieram drzwi i nikogo nie widzę. Ciągle te kroki w mieszkaniu. Czyjś oddech. 

- Wiesz, pomyślałem, że może zamówimy mszę za tę sąsiadkę zza ściany, która zmarła niedawno, co? Uspokoisz się trochę, wydobrzejesz. Co ty na to? - przesunął rękę po jej ciemnych włosach.

- Dobrze - spojrzała z wdzięcznością, że może przestanie ją uważać za pomyloną. Cała ta sytuacja była dziwna i męcząca.

- Ostatnio mieliśmy trudne chwile, poza tym za dużo pracujesz. Połóż się, obudzę dzieci i zrobię im śniadanie. - chwycił ją silnym ramieniem w pasie, wciągnął do swego nieba i pocałował w czoło.

***

     Dom był pusty. Uwielbiała te popołudnia, kiedy miała kilka nielicznych chwil dla siebie. Zanim dzieci wrócą ze szkoły, a mąż z pracy, weźmie kąpiel. Ukucnęła przy wannie, włożyła dłoń pod strumień przyjemnie ciepłej wody i patrzyła jak z impetem uderza o jej dno, na którym szybko rosła pachnąca liliami piana. Nie czekając, aż wanna się wypełni, rozebrała się i z rozkoszą zanurzyła w kąpieli. Przymknęła oczy, wyciągnęła stopy przed siebie, i kiwając nimi, rozpryskiwała strumień lejącej się wody. Łazienka powoli wypełniała się parą, której smugi mieszały się z dźwiękami muzyki sączącej się przez szparę w drzwiach. Zamknęła piętą kurek i pozwoliła otulić się dźwiękom. Cichutko podśpiewywała sobie pod nosem, nawet, gdy muzyka już ucichła. Uśmiechnęła się lekko i otworzyła oczy. W tej chwili poczuła jak krzyk grzęźnie jej w gardle, bo za drzwiami coś mignęło. Zastygła w przerażeniu, gdy w jej uszy wdarł się ostry brzęk dobiegający z kuchni. Wyskoczyła z wanny, na chwilę zastygła wyprężona, po czym pospiesznie wytarła się i zaczęła skradać, zaciskając kurczowo rękę przy szyi, na połach szlafroka. Zostawiając na sobą mokre ślady dotarła do  progu kuchni. Z trudem starała się uspokoić oddech. Zbierając w sobie siły, wychyliła głowę zza framugi. Przestraszona przebiegła szybko wzrokiem po szafkach i blatach, aż wreszcie zobaczyła wybrzuszenie na zasłonce. Walcząc ze strachem, jednym susem dopadła do czegoś skrytego za falującym fragmentem materiału. Równocześnie krzyknęła i odsunęła zasłonkę. I w tym samym momencie roześmiała się głośno z ulgą.

- Ty głuptasie, po co wchodziłeś na parapet? Przy kotach nie można mieć nawet małego hiacynta w doniczce, co?- tuląc kotka wróciła do łazienki. 
     
     Ale wychodząc na korytarz poczuła, że nie jest sama. Stanęła jak wryta. Trzeszczące w rytm powolnych kroków deski potwierdziły jej obawy.

***
Casey Weldon

- Ja już nie wytrzymam - wbiła szklany wzrok w plecy męża, a łza spadła na bluzkę, zostawiając ciemną plamę.

- Zjedz coś, zrobiłem pyszną jajecznicę - przesunął palcem po mokrym śladzie przy dekolcie. - Wiesz, nie będę zamawiał tej mszy. - podniosła wysoko brwi i wlepiła pytający wzrok w jego twarz. - To znaczy mogę zamówić, jeśli chcesz, nie ma sprawy. Ale to nie sąsiadka.

- Jak nie sąsiadka? Przecież wszystko się zgadza. Niedawno umarła - wylicza na palcach - kroki słyszę od czasu jej śmierci, to jest, od momentu, gdy ją znaleźli. Wcześniej nic się nie działo. 

- Mówię ci, to nie sąsiadka. 

***

- W nocy wybudziło mnie chrapanie. Zdziwiłem się najpierw, bo przecież ty nie chrapiesz. Spojrzałem na ciebie, spałaś cichutko. Dzieci również. Było to dziwne, bo ten głos wydobywał się mniej więcej z tych okolic, gdzie masz głowę. Podniosłem wzrok i zobaczyłem go. Siedział w fotelu, zaciskając na oparciach żylaste dłonie i z trudem łapał powietrze, zupełnie jak wtedy, gdy nękały go ataki astmy. Mój dziadek, który od dawna nie żyje, siedział obok nas! Po chwili polepszyło mu się na tyle, że mógł się odezwać. Pochylił się tuż nad twoją głową i niemalże dotknął swym nosem mojego. Świszczącym szeptem wyjawił mi coś bardzo ważnego, dotyczącego naszej rodziny. Odpowiedziałem, że sprawa będzie załatwiona pomyślnie i żeby się nie martwił. Uśmiechnął się do mnie, wstał, a potem usłyszałem skrzypienie podłogi w korytarzu. 

***

     Od tej chwili w ich domu nie zdarzyło się już nic nadzwyczajnego. Życie w podniebnym domku płynęło spokojnie, zwykłe, codzienne problemy zaczęły się rozwiązywać, a oni sami bardzo się do siebie zbliżyli.

***

    I nie byłoby w tej historii nic dziwnego, prócz tego, że wydarzyła się naprawdę.

środa, 4 marca 2015

(166) Leczenie impotencji francuską hydroterapią

    Zauważyłam, że Skorpionowi ostatnio urosło kilku członków. W samą porę, moje miłe Panie - Egzemo, Kalino, Klaudio, w samą porę, bowiem, wstyd przyznać, jestem ostatnio impotentem twórczym.

A nic tak dobrze nie robi na impotencję, prócz członków, rzecz jasna, jak wizyta w kolejnym urzędzie.

     Zdarłam więc z twarzy woal pajęczyn, wyrzuciłam z buta gniazdo myszy i odryglowawszy pierwsze drzwi, a zrywając skobel z drugich, czując powiew wiatru na kędziorach w nogawkach, udałam się ruchem posuwistym,  wręcz powłóczystym w świat. I tak oto, zostawiając za sobą domową strzechę z gniazdem wróbli pod powałą, świat rozwarł się szeroko przede mną otworem. Wyczuwając smród spalin, bez pudła poznałam, którym dokładnie. Do centrum wielkiego miasta z wielkimi budynkami i wielką kupą ze szkła i stali,  dotarłam, przepłynąwszy nurt Warty. Mostem, co prawda. 
 
   Budynek urzędu, który był tego dnia moją Mekką, zawala swą posępnością kilkanaście metrów przylegającego, upstrzonego tu i ówdzie psim moczem, chodnika, który łączy go posępnie szarą wstęgą z zakładem pogrzebowym. W zasadzie powinni zawiązać sobie wzajemnie jakiś krawat triumwiratu i oferować wzajemnie kwiecie zniżek dla ludności z racji wspólnej gałęzi, na której socjologicznie wiszą. W kolejności dowolnej.
 Będąc jeszcze po tej stronie zasłonki, po której potrzeba ciała, choćby do wstawiennictwa, ślepy na marniutki widok, jaki przedstawiała moja soma, los, chciał, by dostarczyć ją na poddasze gmachu, będące trzecim i ostatnim piętrem posesji. Jako, że przypełzłam spóźniona o circa półtorej minuty, nie dałam ciału się wysapać i takie sapiące i dzikie wprowadziłam na salony.
 
     Bystry czytacz zapyta o windę. Winda, owszem, istnieje. A nawet funkcjonuje. Do drugiego piętra, więc i tak czekałoby mnie zdobywanie saute trzeciego. A, jako, że jestem z gatunku twardych, zdobyłam ten promilotysięcznik bez protez i ułatwień.
   
     Prawie zemdlawszy, opadłam pod wpływem wysiłku, zahaczając żuchwą o klamkę, tym samym zgrabnie torując sobie drogę do celu wizyty. Całe szczęście, że za drzwiami trafiłam wyłącznie na istoty mojego gatunku i płci, na które mój przyspieszony oddech, rozszerzone źrenice i rozwiany włos na piersiach nie zrobił wrażenia. Ku mojemu zdumieniu okazało się jednak, że osobnik, który zajmował m o j e krzesełko przy m o j e j urzędniczce, czmychnął czym prędzej przerażony. Osobnik mógł jednak pierzchać spokojnie, bowiem był kompletnie nie w moim typie. Generalnie kto nie jest Sebastianem Karpielem-Bułecką, może nie pierzchać. Skoro pierzchnął jednak, uwalniając 30cm kwadratowych służbowego siedziska, spowiłam je zatem swoją sutą i okazałą... eeeee materią. Materią dżinsową, skrywającą materię organiczną i jej perystaltykę. Stop. Materią. Poprzestańmy na materii.


     Moja urzędniczka państwowa wstała, wyciągnęła państwową prawicę i przepisowo przedstawiła się. Wysapałam swe nazwisko, które i tak jest niezrozumiałe, nawet, gdy się nie sapie i mogłyśmy płynnie przejść do wypełniania kwestionariusza. Szło nam średnio gładko, nudno i bez ikry. Do czasu, gdy wyraziłam swoją wątpliwość, czy w dobrym kierunku zmierzamy, albowiem jakiś czas temu trzy kondygnacje niżej złożyłam stosowne, a tu kluczowe dla sprawy i jednakowoż rzucające światło na to, co tu niemrawo wyrabiamy, podanie. Pani urzędniczka spięła pośladki, które radośnie wybiły ją pod sufit, i plasnąwszy nimi w powietrzu, a może dłońmi, opadła na krzesło z okrzykiem ulgi:

 - Wiedziałam! Mogła pani od razu mówić! Pani mi od początku nie wyglądała normalnie, tylko na artystyczna duszę! O, to teraz zupełnie co innego!

    I tak oto nastąpił cud nad Wartą - jako, że pani kończyła drugi fakultet w Paryżu, rozmowa przybrała wartki bieg. Szemrała sobie srebrzyście jak Loara, poruszając burtami wszystkich swoich barek w promieniu 5km od Notre Dame i otwierając z łoskotem wszelkie urzędnicze wrota. Na koniec spotkania urzędniczka uścisnęła mnie serdecznie, obdarowała wiedzą zaklętą w schludnie spięty skoroszyt i, machając ręką, z uśmiechem życzyła powodzenia.

Wot i ludzka twarz biurokracji.




czwartek, 19 lutego 2015

(165) Wiosna i ekumenizm pełną gębą

     W starożytnych czasach podstawówki nie było zbyt wiele możliwości na dokształcanie się po lekcjach. Ale należałam chyba wszędzie, gdzie było można. Do Biblioteki Raczyńskich, do szkolnego chóru, kółka fletowego (flety proste), kółka polonistycznego, węgierskiego, teatralnego, chadzałam na dodatkowe lekcje angielskiego, a poza szkołą spalałam się w osiedlowym ognisku plastycznym, gawariłam na prywatnych lekcjach rosyjskiego i jak szlachcianka pobierałam lekcje gry na pianinie.

    Ale najbardziej spektakularne było Kółko Recytatorskie. Prowadził je nasz polonista, Jacek Opieszyński. Fantastyczny facet z czarną brodą. Mówił do nas, smarkaczy, jak do dorosłych, traktował nas jak dorosłych, my po prostu byliśmy jego kumplami i co najważniejsze - mieliśmy swoje małe tajemnice. 

     Zanim go lepiej poznaliśmy, na lekcjach języka polskiego wycinał nam różne numery. Ot, choćby z kartkówkami:
Wyjmujemy karteczki! I w tym momencie ooooooooch niosło się po sali i oblekało nas mglistym kirem. Egzekucja była szybka i bezbolesna. Po dziesięciu minutach było już po. Odkładamy długopisy i.... Opieszyński wykonywał ruch jakby lepił śnieżkę. Patrzyliśmy po sobie jak stado baranów. Jakże to tak? Mamy pognieść kartki? TE zapisane kartki? TE kartki, które trzeba było szanować, bo lasy rosną wolno, płoną szybko, bo makulatura, bo za dwa kilo dostaje się rolkę papieru toaletowego? Opieszyński wykonywał lekki podskok i umieszczał swoją kulkę w koszu na śmieci. A za nią lądowało kilkadziesiąt kolejnych. Klasa w szoku. Że można, że tryby machiny poluzowały się, a nawet zniknęły. A jakby tego było mało, polonista robił z nami coś, co i teraz wydaje się niecodzienne. W czasie lekcji, po cichu wykradaliśmy się ze szkoły i biegliśmy pędem na piaszczyste boisko za budynkiem. Tam polonista z uczniami rozgrywał mecz piłki nożnej, a dziewczyny skakały w gumę. My - dzieciaki ubrane w fartuszki z tarczą na ramieniu, zmieniające obuwie i pijące na przerwach mleko.
Niesamowite, co? I wiecie, co myślę? Że nakręcone 3 lata później Stowarzyszenie Umarłych Poetów jest o nas. To nam, kosztem lekcji, czytał zakazane książki, czekaliśmy jak wariaci na kolejny rozdział >>"Żywotów diabłów polskich" i perfekcyjnie opowiadane historie o duchach, podczas których naprawdę się baliśmy. 

     Zanim po dwóch latach zniknął z naszego życia tak gwałtownie i tajemniczo, jak się pojawił, założył i prowadził wspomniane kółko recytatorskie. Zgłosił się aktyw klasy i żeńska śmietanka w jednym. I patrząc z perspektywy czasu, to najlepsza terapia, jaka nas spotkała, bowiem... 

     Do kółka recytatorskiego należała, co tu kryć, największa wzwyż i wszerz dziewczyna z klasy, Ania. Ania wyróżniała się też tym, że sepleniła. 
Z Anią przyjaźniła się Beata. Beata z kolei była maleńka i szczuplutka. I okrutnie się jąkała.
Ja. Wysoki chudzielec z kolejną wadą wymowy, eR-Traumą, o której pisałam >>TUTAJ
Jedyna normalna Marysia rzucała się w oczy w towarzystwie tym, że była... bez wad.
Nie było takiej jednej jak nas cztery i nie było takich czterech jak każda jedna z nas.

A kółko nasze, wysoce dramatyczne, rzucane na głębokie wody, zataczało coraz szersze kręgi. Podczas, gdy występy publiczne były dla nas męczące solo, Opieszyński zawiązał współpracę z Pałacem Kultury, obecnie Centrum Kultury Zamek, gdzie chodziliśmy na konsultacje, próby i występy, olaboiga, PUBLICZNE! Brałysmy udział w turniejach recytatorskich. My! Właśnie my!
 Pamiętam nawet swój repertuar. Mieliśmy sami wybrać wiersz i fragment prozy. Mówiłam Majakowskiego, a dla równowagi prozę z "Klubu włóczykijów" Niziurskiego. W innym konkursie recytowałyśmy wszystkie Leśmiana. Ja wybrałam sobie soczysty opis wiosny:

 Bolesław Leśmian - Wiosna


Takiej wiosny rzetelnej, jaką w swym powiecie 

Widział Jędrek Wysmółek - nikt nie widział w świecie!

Poprzez okno karczemne łeb w bezmiar wyraził

I o mało się w durną mgłę nie przeobraził!

Lecz umocnił się w karku i nieco przybladłszy, 

Łbem pochwiał dla otuchy, i splunął i patrzy...

Jego własna chałupa wraz z babą i sadem 

Odwróciła się nagle nieproszonym zadem.

Wieprz-znajomek, nie większy na pozór od snopa, 

Biegnie w skradzionych portkach Magdzinego chłopa.

Ryj mu Lilią zakwita! Czar bije od przodu!

I z wołaniem: "Gdzie Magda?" - pcha się do ogrodu!

Wóz drabiasty, jaskółczej doznając uciechy,

Z okrzykiem: "Co ja robię?" - frunął ponad strzechy.

A wójt w ślad mu się jarzy to modry, to złoty

I zębami przedrzeźnia znikłych kół turkoty.

Wywróconą na opak do rowu ulicą

Mknie Kachna i płonącą powiewa spódnicą.

Wichrzy się i pokłębia i upałem bucha,

Cała w ogniu i szumie! Pożar - nie dziewucha!

Skry miota wedle woli - nie szuka powodu,

I z szeptem: "Moja wina!" - dymi się od spodu!

A Maciej - ten z przeciwka, co to brak mu klepki, 

Konno dybie w niebiosy wesoły i krzepki!

Cały w różach i malwach, coraz nieznajomszy 

Pyskiem w niebie wydziwia, jakby służył do mszy.

Tuż obok, jak to bywa między błękitami, 

Przelatuje siedząco Pan Bóg z aniołami.

A ten wrzeszczy od rzeczy i na koniu pstroku 

To skoczy, to zje malwę, to ginie w obłoku!


I do tego zmierzam.
Wiosna. Kolorowa, buchająca kolorami wiosna! W tym roku o tyle ważna, że okraszona Pierwszą Komunią Mima. Właśnie z Komunią skojarzył mi się powyższy wierszyk. 






     Albowiem jesteśmy chyba pierwszą rodziną w Polsce, która będzie wyprawiała Komunię w stylu Bollywood! Po tradycyjnym obrządku spotykamy się w niekonwencjonalny sposób w restauracji hinduskiej >>Tavaa. Właścicielem jest najprawdziwszy Hindus, kucharzami są najprawdziwsi kucharze hinduscy, którzy nie widzieli nigdy Polaka na własne oczy. Polaka, pf. Europejczyka nawet! Zostali w sierpniu ściągnięci z hinduskiej wioski kucharzy. Może być coś bardziej egzotycznego? Chyba tylko nasz rodzinny korowód! Kogo tam nie będzie! Właściciel tytanowego stawu kolanowego i sztucznego biodra. Schizofreniczka! Kobieta z afazją i połowicznym paraliżem! Właścicielka migoczących przedsionków! Arab! Arabskie dzieci! Niemcy! Bezrobotni! Emeryci! Ksiądz! (Siostry zakonne niestety nie dożyły). Wierzący, agnostycy i innowiercy! 
Do koloru, do wyboru!



* fotografie przedstawiają naręcze kartek, które wyszły spod mych paluszków na Komunię Mata. Tym się jeszcze nie chwaliłam - zrób-to-samami. 
Do Komunii Mata dochodzimy małymi kroczkami na >>Oralnym. Bądźcie czujni, bo niedługo druga część spektakularnej >>opowieści o kręgosłupowych peregrynacjach, a i Newa Rysuje naskrobała nowy szyld!