czwartek, 12 marca 2015

(168) Najpierw koronacja, potem defenestracja.

     Tak sobie siedzę i myślę, że z tą Wróżką Zębuszką to jakaś lipa.
    
     Wróżka wytrwale i systematycznie odwiedzała Mata, dopóty, dopóki nie wymienił uzębienia na stały garnitur. Po czym go rzuciła, oszacowując ich związek jako wysoce nielukratywny. 
    Mim, jeśli chodzi o braki w uzębieniu,  ruszył żwawo z kopyta, ale jakoś proces utknął w martwym punkcie. 
     Takoż byka za rogi wziął Małż.

- Zobacz, plomba mi wypadła. Hm. - rzecze ze zbolałą miną i wyciąga ku mnie trzęsącą się prawicę z  frapującą zawartością.

- Tobie nie wypadła plomba. Tobie cały ząb odpadł.- rejestruję na wysuniętej ku mnie dłoni coś na kształt archaicznego kaprolitu.- Tymczasem sprawdź pod poduszką, czy nie zmaterializowało się cudownym sposobem 20 złotych polskich. Może, choć nieznacznie, wzbogacimy się na tobie.

- Sprawdzałem. Nic mi nie dała, świnia.

Dziwne, A nasi synowie zarobili na tym interesie wspólnymi siłami O MATKO BOSKA CZĘSTOCHOWSKA circa 600 złotych! 

     Skąd taka szokująca kwota, Czytelnik zapyta. Przez głupotę. A potem już poszło. Skoro za pierwszy ząb zapłaciło się dwie dyszki, kolejne musiały również tyle kosztować.

     Mat bowiem strasznie przeżywał utratę każdego zęba. Bał się tego zlepka wapnia i fosforu jak duchów praprzodków i dostawał spazmów szaleństwa, kiedy ustrojstwo zaczynało się poruszać. Stan przedzawałowy nadchodził, gdy dziecię wkładało język między makabryczną szczelinę między wierzchołkiem zęba, a miękkim, słodkim i rozmemłanym nad wyraz czerwonokrwistym dziąsłem. Ząb wisiał na ostatniej niteczce, a Mat tracił język w gębie, bo musiał nim przytrzymywać trupa. Nie można się go było pozbyć ani prośbą, ani groźbą, a, żeby się nie zadusił nocą własnym zębem, musieliśmy się uciec do przekupstwa wysokim nominałem, który to nominał przynosiła w sakiewce cud wróżeczka. I niby człowiek się nie chce amerykanizować, ale jednak czegoś w tej kulturze słowiańskiej brak. I jest to jakaś efemeryczna dziwożona zębowa, albo stomatologiczna nimfa monetarna. Bardzo proszę miejscowych bajarzy i trubadurów o zbudowanie stosownej legendy, by można nią było zaszczepiać dziateczki, a jednocześnie hołdować tradycji wianków sobótkowych i  historii o kwiecie paproci.

     Jak światło kolejnych dni pokazało, Małż stracił całą koronę, ale już został koronowany ponownie, tym razem koroną porcelanową w cenie tysiąca stu dukatów. Małż z biegiem czasu nabiera wartości. Na pewno zapłaczę, gdy będą go zwracać matce ziemi.

     Tymczasem ja, nie zważając na pogodę, ciśnienie atmosferyczne i ćmiący ból w lewym oczodole, udałam się w siną dal, czyli uzupełnić dokumentację. Mocium panie na wezwanie. Aby podtrzymać obraz mojej osoby, jaki urząd zatrzymał pod powieką, tj. z lekka nierozgarniętej artystki, dodałam kolorytu czerni odzieży jaskrawozielonym obuwiem i takąż torebusią Desiqual. Jest to jedyna torebusia na przestrzeni dekady, która nabyłam jako dziewiczą nówkę. Dlatego się chwalę. Torebusia konweniuje szplinem i fiołem z obuwiem, do którego mam słabość, ale nie mam portfela.




(Zastanawiałam się jakie zdjęcie ma ilustrować niniejszy post. I pomyślałam, że ząb Małża nie zaspokoi pewnie Waszych żądz, a podarta koszula nie ma w sobie pozytywnego ładunku emocjonalnego. Postanowiłam więc go Wam dostarczyć pod postacią torebki. Stąd ta decyzja, a poniekąd nawet chwyt marketingowy, gdyż widząc torebkę i tytuł, pomyślicie, że oszalałam, wyrzucając ją przez okno, wdepniecie więc, a moje blogowe statystyki poszybują jak kondor w Andach.

No dobra, nie wiedziałam jak się pochwalić).


   Uznając, że sweter ze skórzanymi guzikami dziergany jest na tyle fikuśnie, że przyćmi korporacyjność czarnej koszuli, zdecydowałam się opuścić klepisko chałupy.
Tedy śmiało przekroczyłam gliniany próg i znalazłam się po drugiej stronie, gdzie kwitną krokusy w spalinie, a samochody rozjeżdżają gołębie i ich kupy. Niestetyż, nie sama. Za mną, w ten dziki świat, śmignęło coś zielonookiego i dało dyla. Z cichym miauknięciem radości Lima pocwałowała wzdłuż muru z zamiarem opuszczenia nas na wieki. Nie ze mną te numery, proszczaku! Chcesz nas zamordować poprzez wyłzowienie z rozpaczy! Z dzikim okrzykiem KICI KICI ŁAAA!, skoczyłam na nią skokiem iście tygrysim. Dopadłam ją, rozduszając w runie i upodabniając do zwierząt spoczywających przy kominku z rozdziawioną paszczą i wyprężonym na sztywno ogonem.
     
     Jeszcze w powietrzu poczułam, jak problematyczna koszula sama rozwiązuje moje tekstylne rozterki, drąc się rozdzierająco i wypuszczając moją lewą łopatkę i alabastrową pierś na wolność. Zniewolone do tej pory ciało, w dzikiej ekstazie błysnęło golizną, ale zaraz zostało otulone kotem i wróciło do ciemnej izby. Okutane w bluzkę w stylu crazy art, udałam się do jaskini lwa, konweniując już stylistycznie i wyrzucając koszulę do kontenera.
    O czym nie omieszkam donieść, jak tylko zarżnę tego lwa spinaczami biurowymi i nożykiem do korespondencji.

sobota, 7 marca 2015

(167) Niedaleko i nie tak dawno temu...

     Wyszukała w torebce pęk kluczy. Wybrała ten największy, otworzyła drzwi prowadzące na starą klatkę schodową i zaczęła zdobywać swój codzienny ośmiotysięcznik. Na każdej półce skalnej za drzwiami spali sąsiedzi. Jej gniazdo mieściło się na ostatnim piętrze kamienicy, które zawsze kąpało się w chmurach.
     
    Usiadła zmęczona na krawędzi łóżka. Pokój spowijały jeszcze ostatnie muśliny ciemności, przez które powoli przeświecały pierwsze przebłyski dnia. Pochyliła głowę i ukryła w rękach pokrytą pierwszymi zmarszczkami twarz. Przymknęła oczy. Zmęczenie szybko roztopiło się i wlało pod ubranie. Kiedy była młoda, praca na trzy zmiany nie była taka ciężka. A może to ona sama była lżejsza o to, co w głowie i sercu.

     Zastanawiała się, czy to, co jej się cyklicznie przydarza, nie jest tylko snem albo psikusem umęczonych zmysłów.

- Śpisz? - skierowała wzrok na spiętrzone pierzaste chmury, pod którymi spokojnie spał jej mąż. Chmury zderzyły się, zakotłowały i wypuściły dwie niebieskie błyskawice. Mężczyzna przetarł zaspane oczy.

- Znowu to słyszałaś? Daj spokój - trzasnął cicho piorunem i pośród pomruków zmienił konfigurację chmur, uklepując je tu i ówdzie. Poprawił sobie jedną pod głową - no, mów. Dzisiaj też?

- Tak. Słyszę dzwonek, otwieram drzwi i nikogo nie widzę. Ciągle te kroki w mieszkaniu. Czyjś oddech. 

- Wiesz, pomyślałem, że może zamówimy mszę za tę sąsiadkę zza ściany, która zmarła niedawno, co? Uspokoisz się trochę, wydobrzejesz. Co ty na to? - przesunął rękę po jej ciemnych włosach.

- Dobrze - spojrzała z wdzięcznością, że może przestanie ją uważać za pomyloną. Cała ta sytuacja była dziwna i męcząca.

- Ostatnio mieliśmy trudne chwile, poza tym za dużo pracujesz. Połóż się, obudzę dzieci i zrobię im śniadanie. - chwycił ją silnym ramieniem w pasie, wciągnął do swego nieba i pocałował w czoło.

***

     Dom był pusty. Uwielbiała te popołudnia, kiedy miała kilka nielicznych chwil dla siebie. Zanim dzieci wrócą ze szkoły, a mąż z pracy, weźmie kąpiel. Ukucnęła przy wannie, włożyła dłoń pod strumień przyjemnie ciepłej wody i patrzyła jak z impetem uderza o jej dno, na którym szybko rosła pachnąca liliami piana. Nie czekając, aż wanna się wypełni, rozebrała się i z rozkoszą zanurzyła w kąpieli. Przymknęła oczy, wyciągnęła stopy przed siebie, i kiwając nimi, rozpryskiwała strumień lejącej się wody. Łazienka powoli wypełniała się parą, której smugi mieszały się z dźwiękami muzyki sączącej się przez szparę w drzwiach. Zamknęła piętą kurek i pozwoliła otulić się dźwiękom. Cichutko podśpiewywała sobie pod nosem, nawet, gdy muzyka już ucichła. Uśmiechnęła się lekko i otworzyła oczy. W tej chwili poczuła jak krzyk grzęźnie jej w gardle, bo za drzwiami coś mignęło. Zastygła w przerażeniu, gdy w jej uszy wdarł się ostry brzęk dobiegający z kuchni. Wyskoczyła z wanny, na chwilę zastygła wyprężona, po czym pospiesznie wytarła się i zaczęła skradać, zaciskając kurczowo rękę przy szyi, na połach szlafroka. Zostawiając na sobą mokre ślady dotarła do  progu kuchni. Z trudem starała się uspokoić oddech. Zbierając w sobie siły, wychyliła głowę zza framugi. Przestraszona przebiegła szybko wzrokiem po szafkach i blatach, aż wreszcie zobaczyła wybrzuszenie na zasłonce. Walcząc ze strachem, jednym susem dopadła do czegoś skrytego za falującym fragmentem materiału. Równocześnie krzyknęła i odsunęła zasłonkę. I w tym samym momencie roześmiała się głośno z ulgą.

- Ty głuptasie, po co wchodziłeś na parapet? Przy kotach nie można mieć nawet małego hiacynta w doniczce, co?- tuląc kotka wróciła do łazienki. 
     
     Ale wychodząc na korytarz poczuła, że nie jest sama. Stanęła jak wryta. Trzeszczące w rytm powolnych kroków deski potwierdziły jej obawy.

***
Casey Weldon

- Ja już nie wytrzymam - wbiła szklany wzrok w plecy męża, a łza spadła na bluzkę, zostawiając ciemną plamę.

- Zjedz coś, zrobiłem pyszną jajecznicę - przesunął palcem po mokrym śladzie przy dekolcie. - Wiesz, nie będę zamawiał tej mszy. - podniosła wysoko brwi i wlepiła pytający wzrok w jego twarz. - To znaczy mogę zamówić, jeśli chcesz, nie ma sprawy. Ale to nie sąsiadka.

- Jak nie sąsiadka? Przecież wszystko się zgadza. Niedawno umarła - wylicza na palcach - kroki słyszę od czasu jej śmierci, to jest, od momentu, gdy ją znaleźli. Wcześniej nic się nie działo. 

- Mówię ci, to nie sąsiadka. 

***

- W nocy wybudziło mnie chrapanie. Zdziwiłem się najpierw, bo przecież ty nie chrapiesz. Spojrzałem na ciebie, spałaś cichutko. Dzieci również. Było to dziwne, bo ten głos wydobywał się mniej więcej z tych okolic, gdzie masz głowę. Podniosłem wzrok i zobaczyłem go. Siedział w fotelu, zaciskając na oparciach żylaste dłonie i z trudem łapał powietrze, zupełnie jak wtedy, gdy nękały go ataki astmy. Mój dziadek, który od dawna nie żyje, siedział obok nas! Po chwili polepszyło mu się na tyle, że mógł się odezwać. Pochylił się tuż nad twoją głową i niemalże dotknął swym nosem mojego. Świszczącym szeptem wyjawił mi coś bardzo ważnego, dotyczącego naszej rodziny. Odpowiedziałem, że sprawa będzie załatwiona pomyślnie i żeby się nie martwił. Uśmiechnął się do mnie, wstał, a potem usłyszałem skrzypienie podłogi w korytarzu. 

***

     Od tej chwili w ich domu nie zdarzyło się już nic nadzwyczajnego. Życie w podniebnym domku płynęło spokojnie, zwykłe, codzienne problemy zaczęły się rozwiązywać, a oni sami bardzo się do siebie zbliżyli.

***

    I nie byłoby w tej historii nic dziwnego, prócz tego, że wydarzyła się naprawdę.

środa, 4 marca 2015

(166) Leczenie impotencji francuską hydroterapią

    Zauważyłam, że Skorpionowi ostatnio urosło kilku członków. W samą porę, moje miłe Panie - Egzemo, Kalino, Klaudio, w samą porę, bowiem, wstyd przyznać, jestem ostatnio impotentem twórczym.

A nic tak dobrze nie robi na impotencję, prócz członków, rzecz jasna, jak wizyta w kolejnym urzędzie.

     Zdarłam więc z twarzy woal pajęczyn, wyrzuciłam z buta gniazdo myszy i odryglowawszy pierwsze drzwi, a zrywając skobel z drugich, czując powiew wiatru na kędziorach w nogawkach, udałam się ruchem posuwistym,  wręcz powłóczystym w świat. I tak oto, zostawiając za sobą domową strzechę z gniazdem wróbli pod powałą, świat rozwarł się szeroko przede mną otworem. Wyczuwając smród spalin, bez pudła poznałam, którym dokładnie. Do centrum wielkiego miasta z wielkimi budynkami i wielką kupą ze szkła i stali,  dotarłam, przepłynąwszy nurt Warty. Mostem, co prawda. 
 
   Budynek urzędu, który był tego dnia moją Mekką, zawala swą posępnością kilkanaście metrów przylegającego, upstrzonego tu i ówdzie psim moczem, chodnika, który łączy go posępnie szarą wstęgą z zakładem pogrzebowym. W zasadzie powinni zawiązać sobie wzajemnie jakiś krawat triumwiratu i oferować wzajemnie kwiecie zniżek dla ludności z racji wspólnej gałęzi, na której socjologicznie wiszą. W kolejności dowolnej.
 Będąc jeszcze po tej stronie zasłonki, po której potrzeba ciała, choćby do wstawiennictwa, ślepy na marniutki widok, jaki przedstawiała moja soma, los, chciał, by dostarczyć ją na poddasze gmachu, będące trzecim i ostatnim piętrem posesji. Jako, że przypełzłam spóźniona o circa półtorej minuty, nie dałam ciału się wysapać i takie sapiące i dzikie wprowadziłam na salony.
 
     Bystry czytacz zapyta o windę. Winda, owszem, istnieje. A nawet funkcjonuje. Do drugiego piętra, więc i tak czekałoby mnie zdobywanie saute trzeciego. A, jako, że jestem z gatunku twardych, zdobyłam ten promilotysięcznik bez protez i ułatwień.
   
     Prawie zemdlawszy, opadłam pod wpływem wysiłku, zahaczając żuchwą o klamkę, tym samym zgrabnie torując sobie drogę do celu wizyty. Całe szczęście, że za drzwiami trafiłam wyłącznie na istoty mojego gatunku i płci, na które mój przyspieszony oddech, rozszerzone źrenice i rozwiany włos na piersiach nie zrobił wrażenia. Ku mojemu zdumieniu okazało się jednak, że osobnik, który zajmował m o j e krzesełko przy m o j e j urzędniczce, czmychnął czym prędzej przerażony. Osobnik mógł jednak pierzchać spokojnie, bowiem był kompletnie nie w moim typie. Generalnie kto nie jest Sebastianem Karpielem-Bułecką, może nie pierzchać. Skoro pierzchnął jednak, uwalniając 30cm kwadratowych służbowego siedziska, spowiłam je zatem swoją sutą i okazałą... eeeee materią. Materią dżinsową, skrywającą materię organiczną i jej perystaltykę. Stop. Materią. Poprzestańmy na materii.


     Moja urzędniczka państwowa wstała, wyciągnęła państwową prawicę i przepisowo przedstawiła się. Wysapałam swe nazwisko, które i tak jest niezrozumiałe, nawet, gdy się nie sapie i mogłyśmy płynnie przejść do wypełniania kwestionariusza. Szło nam średnio gładko, nudno i bez ikry. Do czasu, gdy wyraziłam swoją wątpliwość, czy w dobrym kierunku zmierzamy, albowiem jakiś czas temu trzy kondygnacje niżej złożyłam stosowne, a tu kluczowe dla sprawy i jednakowoż rzucające światło na to, co tu niemrawo wyrabiamy, podanie. Pani urzędniczka spięła pośladki, które radośnie wybiły ją pod sufit, i plasnąwszy nimi w powietrzu, a może dłońmi, opadła na krzesło z okrzykiem ulgi:

 - Wiedziałam! Mogła pani od razu mówić! Pani mi od początku nie wyglądała normalnie, tylko na artystyczna duszę! O, to teraz zupełnie co innego!

    I tak oto nastąpił cud nad Wartą - jako, że pani kończyła drugi fakultet w Paryżu, rozmowa przybrała wartki bieg. Szemrała sobie srebrzyście jak Loara, poruszając burtami wszystkich swoich barek w promieniu 5km od Notre Dame i otwierając z łoskotem wszelkie urzędnicze wrota. Na koniec spotkania urzędniczka uścisnęła mnie serdecznie, obdarowała wiedzą zaklętą w schludnie spięty skoroszyt i, machając ręką, z uśmiechem życzyła powodzenia.

Wot i ludzka twarz biurokracji.




czwartek, 19 lutego 2015

(165) Wiosna i ekumenizm pełną gębą

     W starożytnych czasach podstawówki nie było zbyt wiele możliwości na dokształcanie się po lekcjach. Ale należałam chyba wszędzie, gdzie było można. Do Biblioteki Raczyńskich, do szkolnego chóru, kółka fletowego (flety proste), kółka polonistycznego, węgierskiego, teatralnego, chadzałam na dodatkowe lekcje angielskiego, a poza szkołą spalałam się w osiedlowym ognisku plastycznym, gawariłam na prywatnych lekcjach rosyjskiego i jak szlachcianka pobierałam lekcje gry na pianinie.

    Ale najbardziej spektakularne było Kółko Recytatorskie. Prowadził je nasz polonista, Jacek Opieszyński. Fantastyczny facet z czarną brodą. Mówił do nas, smarkaczy, jak do dorosłych, traktował nas jak dorosłych, my po prostu byliśmy jego kumplami i co najważniejsze - mieliśmy swoje małe tajemnice. 

     Zanim go lepiej poznaliśmy, na lekcjach języka polskiego wycinał nam różne numery. Ot, choćby z kartkówkami:
Wyjmujemy karteczki! I w tym momencie ooooooooch niosło się po sali i oblekało nas mglistym kirem. Egzekucja była szybka i bezbolesna. Po dziesięciu minutach było już po. Odkładamy długopisy i.... Opieszyński wykonywał ruch jakby lepił śnieżkę. Patrzyliśmy po sobie jak stado baranów. Jakże to tak? Mamy pognieść kartki? TE zapisane kartki? TE kartki, które trzeba było szanować, bo lasy rosną wolno, płoną szybko, bo makulatura, bo za dwa kilo dostaje się rolkę papieru toaletowego? Opieszyński wykonywał lekki podskok i umieszczał swoją kulkę w koszu na śmieci. A za nią lądowało kilkadziesiąt kolejnych. Klasa w szoku. Że można, że tryby machiny poluzowały się, a nawet zniknęły. A jakby tego było mało, polonista robił z nami coś, co i teraz wydaje się niecodzienne. W czasie lekcji, po cichu wykradaliśmy się ze szkoły i biegliśmy pędem na piaszczyste boisko za budynkiem. Tam polonista z uczniami rozgrywał mecz piłki nożnej, a dziewczyny skakały w gumę. My - dzieciaki ubrane w fartuszki z tarczą na ramieniu, zmieniające obuwie i pijące na przerwach mleko.
Niesamowite, co? I wiecie, co myślę? Że nakręcone 3 lata później Stowarzyszenie Umarłych Poetów jest o nas. To nam, kosztem lekcji, czytał zakazane książki, czekaliśmy jak wariaci na kolejny rozdział >>"Żywotów diabłów polskich" i perfekcyjnie opowiadane historie o duchach, podczas których naprawdę się baliśmy. 

     Zanim po dwóch latach zniknął z naszego życia tak gwałtownie i tajemniczo, jak się pojawił, założył i prowadził wspomniane kółko recytatorskie. Zgłosił się aktyw klasy i żeńska śmietanka w jednym. I patrząc z perspektywy czasu, to najlepsza terapia, jaka nas spotkała, bowiem... 

     Do kółka recytatorskiego należała, co tu kryć, największa wzwyż i wszerz dziewczyna z klasy, Ania. Ania wyróżniała się też tym, że sepleniła. 
Z Anią przyjaźniła się Beata. Beata z kolei była maleńka i szczuplutka. I okrutnie się jąkała.
Ja. Wysoki chudzielec z kolejną wadą wymowy, eR-Traumą, o której pisałam >>TUTAJ
Jedyna normalna Marysia rzucała się w oczy w towarzystwie tym, że była... bez wad.
Nie było takiej jednej jak nas cztery i nie było takich czterech jak każda jedna z nas.

A kółko nasze, wysoce dramatyczne, rzucane na głębokie wody, zataczało coraz szersze kręgi. Podczas, gdy występy publiczne były dla nas męczące solo, Opieszyński zawiązał współpracę z Pałacem Kultury, obecnie Centrum Kultury Zamek, gdzie chodziliśmy na konsultacje, próby i występy, olaboiga, PUBLICZNE! Brałysmy udział w turniejach recytatorskich. My! Właśnie my!
 Pamiętam nawet swój repertuar. Mieliśmy sami wybrać wiersz i fragment prozy. Mówiłam Majakowskiego, a dla równowagi prozę z "Klubu włóczykijów" Niziurskiego. W innym konkursie recytowałyśmy wszystkie Leśmiana. Ja wybrałam sobie soczysty opis wiosny:

 Bolesław Leśmian - Wiosna


Takiej wiosny rzetelnej, jaką w swym powiecie 

Widział Jędrek Wysmółek - nikt nie widział w świecie!

Poprzez okno karczemne łeb w bezmiar wyraził

I o mało się w durną mgłę nie przeobraził!

Lecz umocnił się w karku i nieco przybladłszy, 

Łbem pochwiał dla otuchy, i splunął i patrzy...

Jego własna chałupa wraz z babą i sadem 

Odwróciła się nagle nieproszonym zadem.

Wieprz-znajomek, nie większy na pozór od snopa, 

Biegnie w skradzionych portkach Magdzinego chłopa.

Ryj mu Lilią zakwita! Czar bije od przodu!

I z wołaniem: "Gdzie Magda?" - pcha się do ogrodu!

Wóz drabiasty, jaskółczej doznając uciechy,

Z okrzykiem: "Co ja robię?" - frunął ponad strzechy.

A wójt w ślad mu się jarzy to modry, to złoty

I zębami przedrzeźnia znikłych kół turkoty.

Wywróconą na opak do rowu ulicą

Mknie Kachna i płonącą powiewa spódnicą.

Wichrzy się i pokłębia i upałem bucha,

Cała w ogniu i szumie! Pożar - nie dziewucha!

Skry miota wedle woli - nie szuka powodu,

I z szeptem: "Moja wina!" - dymi się od spodu!

A Maciej - ten z przeciwka, co to brak mu klepki, 

Konno dybie w niebiosy wesoły i krzepki!

Cały w różach i malwach, coraz nieznajomszy 

Pyskiem w niebie wydziwia, jakby służył do mszy.

Tuż obok, jak to bywa między błękitami, 

Przelatuje siedząco Pan Bóg z aniołami.

A ten wrzeszczy od rzeczy i na koniu pstroku 

To skoczy, to zje malwę, to ginie w obłoku!


I do tego zmierzam.
Wiosna. Kolorowa, buchająca kolorami wiosna! W tym roku o tyle ważna, że okraszona Pierwszą Komunią Mima. Właśnie z Komunią skojarzył mi się powyższy wierszyk. 






     Albowiem jesteśmy chyba pierwszą rodziną w Polsce, która będzie wyprawiała Komunię w stylu Bollywood! Po tradycyjnym obrządku spotykamy się w niekonwencjonalny sposób w restauracji hinduskiej >>Tavaa. Właścicielem jest najprawdziwszy Hindus, kucharzami są najprawdziwsi kucharze hinduscy, którzy nie widzieli nigdy Polaka na własne oczy. Polaka, pf. Europejczyka nawet! Zostali w sierpniu ściągnięci z hinduskiej wioski kucharzy. Może być coś bardziej egzotycznego? Chyba tylko nasz rodzinny korowód! Kogo tam nie będzie! Właściciel tytanowego stawu kolanowego i sztucznego biodra. Schizofreniczka! Kobieta z afazją i połowicznym paraliżem! Właścicielka migoczących przedsionków! Arab! Arabskie dzieci! Niemcy! Bezrobotni! Emeryci! Ksiądz! (Siostry zakonne niestety nie dożyły). Wierzący, agnostycy i innowiercy! 
Do koloru, do wyboru!



* fotografie przedstawiają naręcze kartek, które wyszły spod mych paluszków na Komunię Mata. Tym się jeszcze nie chwaliłam - zrób-to-samami. 
Do Komunii Mata dochodzimy małymi kroczkami na >>Oralnym. Bądźcie czujni, bo niedługo druga część spektakularnej >>opowieści o kręgosłupowych peregrynacjach, a i Newa Rysuje naskrobała nowy szyld!

piątek, 13 lutego 2015

(164) Soczysty seks pozamałżeński

   


No dobra, to jednak nie zważając na istnienie słowa pruderia, napiszę o tym.

   Widziałam bardzo wyraźnie, że Małż leży na czymś, obejmuje to, przygważdża brzuchem i podryguje przy tym niedwuznacznie. Jego włochate nogi są figlarnie rozrzucone na boki,  ręce takoż i, co tu kryć - król jest nagi! Pupa jego biała jak szczyt Kilimandżaro, tak śmiesznie podskakująca, półkule pośladków jędrnie plaskające. I już, już miałam wybuchnąć rubasznym śmiechem nad tym ociekającym nieskrywaną frywolnością obrazkiem, gdy z całą mocą dotarło do mnie, że jednak, mimo, że jest zabawnie, to heloł! jednak mnie, bądź co bądź, ten Małż zdradza. I to z czym! Auuu! To coś było monstrualnych rozmiarów. Wypasione na najdroższych witaminach. Choćby nie wiem jak Małż się rozkraczył, to nie zasłoni tego zjawiska własnym ciałem. Błyskało spod niego to tu, to tam, swą nabrzmiałą i gładką czerwonością. Błyszczące, rumiane i pachnące. Roztaczające wokół siebie drżącą aurę letnich wypadów na łono, słodkości wypełnienia czary obietnic, ugaszenia nienasyconego głodu i erupcji nieposkromionych żądz. Pod podrygującym na wysokościach ciałem Małża prężyło się apetycznie tego wszystkiego ucieleśnienie. ONA! GARGANTUICZNA TRUSKAWKA! 

     Nakładanie się na siebie fonii i wizji w moim prywatnym ośrodku kojarzeniowym trwało bardzo długo i było procesem wręcz zapalnym, by nie rzec - nowotworowym. Dźwięki, obraz i wspólny wydźwięk zdarzenia nałożyły mi się wreszcie ze zgrzytem klucza w wiekowym i zardzewiałym pasie cnoty w jedną całość, której żmudne przepychanie pod górkę w zamkowej wieży mego organu  zostawiło za sobą na schodach mokrą, czerwoną, pulsującą bólem smugę.

    Stop klatka. Małż zamiera z rozrzuconymi na wszystkie strony świata członkami i wpatrując się maślanym wzrokiem w dal, rzecze głosem jak roztopiona czekolada:

-Wiesz, a może i ty chciałabyś spróbować? To nawet całkiem przyjemne.

Obrazek dzięki uprzejmości Malwiny Krusz. Ferenz z Dzieciowo mi :)

     Pytanie Małża zrzucone z wysokości dwumetrowego owocu nawet nie wydało mi się aż tak idiotyczne. Tak samo z czynem, by wdrapywać się w fazie plateau na truskawkę. Kątem oka zarejestrowałam, że w strategicznym miejscu ma ona odpowiednio wyprofilowane wgłębienie, hm. Wdrapałam się na szczyt. Żeby nie spaść musiałam wzorem Małża, a nawet rozgwiazdy, rozrzucić swe kończyny jak róża wiatrów. Powierzchowność truskawki była bardzo przyjemna. Ciepła od słońca, nieco elastyczna, pachnąca tak kusząco... pachnąca... pachnąca... nie wytrzymałam więc. Nie mogłam się oprzeć i uległam. Rozdziawiłam swe usta, zawijając górną wargę nad czołem, błysnęłam perłą zęba i z rozmachem opuszczając głowę, wpiłam się z impetem w miąższ. Sok ściekał mi po brodzie, skapując obficie na dekolt. Mmmm truskawki w lutym! Orgia!

     Mam nadzieję, że nasz trójkąt wyda owoce! Za jakiś czas nasza brzemienna truskawka zaowocuje i  powije soczki w kartonikach.

  No, co? Nie macie snów erotycznych?

środa, 11 lutego 2015

(163) Na morzu


Ahoj, żeglarze!

     Trochę mnie nie było, a to dlatego, że żółw, który niósł płaską bryłę mego świata, pokłusował w nieznane. Świat huknął o skały fizis i rozpękł się na tysiąc kawałeczków, a jeden z nich widocznie dziabnął mnie w serce, które z kolei dostało czkawki. No i poszłoooo. Reakcja łańcuchowa z szeregiem implozji. Czkawka została zdiagnozowana na wykresie ekg i dziabnięta specyfikiem kardio o śpiewnej nazwie, a specyfik tak mię dziabnął w błędnik, że zabłądziłam, dlatego nie mogę trafić paluszkami w wijąca się przede mną klawiaturę, a nóżkami ucelować na mniej chybotliwe fragmenty kry w nurcie dniówki. Wyglądam trochę tak, jakbym powoziła zaprzęgiem trytonów w spienionej kipieli. Prrrr, szalone!

Josephine Wall, Andromeda

     Zakładam tedy czarną opaskę na jedno oko, wyłupuję jadowy ząb na przedzie, a hakiem prawicy wyjmuję śledzie spomiędzy zębów. Spluwam strzykwą i wyławiam, pędząc pośród burz i  pejczy ulewy, smagających boleśnie me pulchne plecki, sieci z wynikami Bloga Roku. Rzucam sflaczałą sieć na pokład. Przecieram oko i dziwuję się: a co tam w tej sieci tak pluska, a co tam wali ogonkiem w deski? Toż to 37 srebrnych rybek! Rybki esemeski od aktywu kolektywu czytaczy! Niby takie malutkie, niby słabiutkie, a czarodziejską swą mocą wciągnęły Skorpiona na 38 miejsce, zostawiając w tyle 239 innych blogów w swojej kategorii Literackie i kulturalne! Hoho!  Jak miło! Dziękuję!
Albowiem piszę tu nie dla siebie, ekhem. To Wy napędzacie to koło zamachowe, a ja na tych galerach wiosłuję jak w galerii.

     Chociaż nie powiem - bezludna wyspa kusi syrenim śpiewem... Zielone pod spodem, niebieskie na górze. I pogoda sterowana pilotem. Żaluzje z chmur, roleta regulująca ilość fotoluksów. Pod falami ukryte pokrętła kaloryferów, wentyle w kamieniach, by sterować ich miękkością. A gdy się znudzi, można zwinąć pejzażyk w rulon i rozwinąć co innego. Rozłożyć jak serwetę na stole. Wyławiać pałeczkami z jego głębin żywe sushi i czesać nimi zielone kłosy ryżu. Potem wskoczyć w pustą miseczkę i powiosłować nimi do drugiego dania. Oj dana dana.

wtorek, 3 lutego 2015

(162) In vino veritas cz.II oraz daj głos!

      Uwielbiam mieć porządek w szpargałach. Do tego stopnia, że w momencie zakończenia roku szkolnego przez chłopaków, przekazuję podręczniki uczniom następnego rocznika (Mat zbiera na lody). Wszystkie prace plastyczne wkładam do teczek z imieniem potomka i klasą, by wyśmiały ich kolejne pokolenia, zostawiam ku pamięci dzienniczki i zeszyty. W osobnej teczuszce lądują wszystkie testy i sprawdziany posegregowane według przedmiotów.

     I zdaję sobie doskonale sprawę, że w tym miejscu niektórym czytaczom zacznie z lekka drgać powieka. Ale ja Was ugłaszczę. Chęcią tak daleko posuniętej archiwizacji kierują bowiem bardzo niskie pobudki. Wyznam Wam, że wybujałym neuronem segregomanii kieruje lenistwo. Po prostu nie chce mi się szukać wszystkiego od początku. Boli mnie jednak ten neuron, gdy widzę, że grupa Anonimowych Segregoholików jest wyłącznie żeńska. Widocznie dziedziczy się ją z chromosomem X.

    Tak też zrobiłam w czerwcu roku pańskiego 2014. Wszystko ładnie poukładałam w stosiki, pogrupowałam, powiązałam mentalnie w osobne akta osobowe i.... psssssss. Aby zanieść je do garażu (albowiem, jak wiecie u nas w garażu jest wszystko, dlatego nie mieści się w nim samochód, który parkuje pod chmurą od 2,5 roku), trzeba inwencji Małża. Małż bowiem zawiaduje tą metropolią Garażowem.

     Miesiące mijają, a stosiki leżą w pokoju dzieci. I w ten oto sposób z łatwością, bez udziału drabiny, lian i sieci pajęczej o udźwigu 100 kg, mogłam dokopać się do dzienniczka Mata, by sprawdzić, czy i kilka lat wcześniej uprawiałam usprawiedliwieniografię. Podskoczyłam sobie rączo w mych filcowych bamboszkach na wysokość włosa dywanu, gdyż dokopałam się do bogatych złoży atramentowego wężyka! I tak oto mogę Państwu przedstawić część drugą radosnej twórczości epistolograficznej:

pierwsza część usprawiedliwień >>>TUTAJ.







     Noc Styczniowa, jako obfitująca w zwroty akcji, została nawet opisana na Skorpionie. Tak malownicze noce trafiają się nader rzadko, warto więc było stworzyć grecką tragedię:

 tragedia nie antyczna

PROLOGOS
czyli wstęp, który zapowiada nadejście tragedii

Pada śnieżek, pada,
a Małż z żoną gada.
Gdyby z nią nie gadał
to by i tak padał. 
Mógł wszak gadać z nią na dachu
i odśnieżyć rachu-ciachu
ten nieszczęsny dach /bis/


PARODOS
czyli pieśń wejściowa chóru informująca jak doszło do konfliktu

Woda kapie, Małż nie chrapie.
Mój Ty Panie, co za zima
Czy nasz sufit to przetrzyma?

EPEJSODION I
czyli część akcji
- Przesącza się. Zaobserwowałem, że z coraz większą intensywnością nawet. Małżowino, ja wiem, że Ty o 1 w nocy zazwyczaj śpisz, by zregenerować swe nadwątlone siły fizyczne, a co ważniejsze, psychiczne, po tej codziennej orce na ugorze, ale zrób wyjątek. Wstań i zobacz ten przesącz. Pieczołowicie zbieram go do misek.
Małżowina kroczy w mrok, z lekka zaniepokojona liczbą mnogą. Temperatura zmienia się odwrotnie proporcjonalnie do intensywności dźwięku, z ust unosi się para. Wilgotność powietrza osiąga rekord wszech czasów. I to wszystko w pomieszczeniu.  Małż już czeka na Małżowinę w saloonie, stopiony z ciemnością w jedno za przyczyną piżamki w kolorze jesiennej szarówki, skromnie stojąc nad miskami i kiwając się rytmicznie w przód i w tył. Rzeczywiście, niewyspaną kobietę również bardzo pociąga dźwięk hipnotycznie kapiącej i ciurkającej do zbiorników wody, wystukującej zawiłe ornamenty muzyczne. Trzymając ręce każdy na swoim padołku, stoją nad miskami jak nad trumienkami, stanowią chwytający za serce dwuosobowy orszak.

-Ładny dźwięk Małżu, co? Pamiętasz Deszcz jesienny Staffa?  O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny i pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny...-deklamuje, po czym przeprowadza badanie organoleptyczne przesączu przefiltrowanego przez ich osobisty dach. - Substancja jest klarowna. Znaczy się nie gnijemy, gdyż byłaby brunatna lub herbaciana. Przesącz nie jest czarny ani zielony, więc nie mamy pod dachem nielegalnej hodowli grzybów. Nie obrośliśmy mchem i paprocią. Kiełkują nam meble. Jak cudownie. Wniosek: H20 w czystej postaci.

-Co robimy zatem z tą oszałamiająca wiedzą? -zagaja Małż.

-My? Ja się pomodlę do boga wody, a Ty, no nie wiem. Przynieś może canoe z garażu .

-Hm. Czy mam zatem wchodzić na dach w środku nocy?- Małż deliberuje, czy w razie nie uprzątnięcia zwałów z dachu grozi im katastrofa budowlana czy tylko odmrożenie prostaty. Małżowina nie posiada prostaty, więc ochoczo optuje za postulatem nr 2. Przegłosowane.


STASIMON I
czyli pieśń chóru komentująca wydarzenia

Woda w miskach już przebiera
Małż w ubranie się przebiera
i nogami po drabinie
jak gazela... też przebiera. 

...
Ciąg dalszy, z zaskakującym zakończeniem i fotografiami z akcji >>>>TUTAJ

***

A teraz proszę o chwilę uwagi.
Będę z Was zdzierać jak Janosik po 1,23 zł od łebka.
 A nawet mam takie możliwości, że złupić mogę dwa razy po 1,23 zł. 


     Ruszył właśnie konkurs Blog Roku. Pisanie blogów to dla mnie fajna zabawa. Dzięki nim poznałam Was. To jest w tym wszystkim najcenniejsze. Uwielbiam z Wami gadać w blogosferze, a z racji tego, że tu jesteście pochowani za nickami, mogłam poznać Wasze drugie, realne oblicze. Wyskoczyłam z laczków, kiedy dowiedziałam się kim jesteście! Poznaliśmy się lepiej spotykając się w realu, pisząc maile, zawiązało się kilka przemiłych znajomości. Dziękuję!

     Jeśli lubicie tu wpadać, czytać Skorpiona w rosole i Kręgosłup Oralny, zagłosujcie, proszę. Jednym SMSem można pomóc wielu osobom równocześnie: dzieciom z Fundacji Dzieci Niczyje, a także mnie. Jak wiecie z obu blogów, a w szczególności z Kręgosłupa Oralnego, zdrowotnie nie za bardzo nadaję się na pełen etat. Z pisaniem wiążę przyszłość zawodową. I tylko z nim. :)


Aby zagłosować na blog SKORPION W ROSOLE:
Wystarczy wysłać SMS o treści J11457na numer 7122

♥♥
Aby zagłosować na blog >>KRĘGOSŁUP ORALNY:
Wystarczy wysłać SMS o treści H11849 na numer 7122

♥♥♥
koszt SMSa 1,23zł brutto

♥♥♥♥
całkowity dochód z SMSów przekazywany jest dla dzieci

♥♥♥♥♥
GŁOSY MOŻNA ODDAWAĆ DO 10  LUTEGO do godz. 12.00

zasada: 1 komóreczka - 1 głos
łapcie każdy aparat, jaki macie w pobliżu -
domowników, sąsiadów i kolegów z pracy ;)

Dziękuję!

wtorek, 27 stycznia 2015

(161) chrrrrrrrrrrrrr

     Zgadnijcie z czego się składam? Dla ułatwienia powiem, że z dwóch modułów.
 Brzucha i snu mianowicie. Oba moduły rozrosły się niemiłosiernie, co poznałam w sposób gwałtowny, gdy byłam z koleżanką w kawiarni. Spodnie tak mi uciskały aortę brzuszną, że Marini Bianco, które piłyśmy z lubością, zatrzymywało się na poziomie szyi, a tam, wiadomo, dużo śluzówek i wchłanianie większe. Wobec zaistniałego faktu musiałam dwukrotnie powstrzymywać stół przed odfrunięciem do innej sali. 
     
     A drugi moduł, zrośnięty na amen z pierwszym to wspomniany sen. Mogłabym wszędzie z onym. Na stole, na dywanie, podczas prania, nie mówić, że w łóżku. I dzisiaj Mat mnie oświecił, co ze mną. Postaram się w telegraficznym skrócie, bo za chwilę uderzę czaszką w klawiaturę, a gdy ją podniosę, zamiast rzędów uzębienia w kolorze zleżałego śniegu, będę miała rząd czarnych klawiszy. A wiadomo, że wtedy łatwo o połknięcie jakiejś litery. 

Elena Merendelli

 SEN.
Tak, już wracam na tory, podwinę sobie tylko powieki otwieraczem do sardynek.

     Od kilku dni, tylko z poczucia wstydu nie powiem, że kilkunastu, dręczy mnie jakaś katatonia mocno zespolona z narkolepsją. Nie wiem, czy ma to związek z brakiem słońca, z tym, że kołderka taka ciepła, ze snem przerywanym dziwacznymi historiami (zakonnice, grzyby, ryby w dowolnych konfiguracjach), czy z niekontrolowanymi wyrzutami melatoniny. Coś się mojemu zegarowi pomięszało i wskazówki biegają po tarczy jak postrzelony królik. I właśnie dzisiaj dowiedziałam się od Mata, co mi jest. Otóż - im dłużej się śpi, tym bardziej się chce spać. Ja po prostu za dużo śpię!
     A to wszystko zostało mi zaaplikowane w przystępnej formie papki z WuDeŻetu. Tajemniczy skrót oznacza ni mniej ni więcej, jak Wychowanie do Życia w Rodzinie. Zacukałam się, bo jak oni gadają w szkole o śnie, a ja o życiu w rodzinie w domu, to po kiego czorta te rewolucje w szkole?

Elena Merendelli
Dzisiaj niebywale krótko, bo chrrrrrrrrr......... 
Może następnym razem Mat przyniesie z WDŻetu jakieś informacje, które podniosą nam ciśnienie.

Dobranoc.


piątek, 23 stycznia 2015

(160) In vino veritas? cz.I

     No, sprawę mojego debiutu mamy już za sobą :D. Dla opornych, ociągających się i leniwych wkleiłam bajkę do poprzedniego postu. A mogliście przecież chociaż trochę pokłamać w komciach, że nie uśniecie, dopóki nie przeczytacie którejś bajeczki przed snem! ;)

   No właśnie. Jak u Was z kłamstewkami? Kłamiecie? Mówicie źle ufryzowanej cioci, że pięknie wygląda? Synowi, który stawia kulfony w zeszycie, że pięknie pisze? Machacie mężowi, który odbiera telefon, że jak zadzwoni Zdzisia, to Was nie ma?


 Drobne, białe kłamstewka.
 A może piszecie usprawiedliwienie dziecku, z którego wynika, że dziecko cierpi na chroniczne bóle brzucha i palca? 

Wychowawczyni Mata z daleka już się uśmiecha, gdy widzi, że chłopak idzie do niej z dzienniczkiem.

 -Uwielbiam usprawiedliwienia twojej mamy! - z radością klaszcze w swoje smukłe dłonie.

Albowiem prawda może być zabawna i dużo barwniejsza od kłamstwa:





     Mat i Mim wiedzą, że kłamstwo ma krótkie nogi. Krótkie, krzywe i włochate. Zauważam, że tylko dzieci w przedziale wiekowym poniżej szkolnego progu mają nóżki zgrabne i alabastrowe. Później zaczynają im się skracać. Mim w szkole obnażył swoje giry - proste i długaśne:



     Nogi mojej rodziny. No właśnie, jakie są? Staram się je prostować codziennie. Fitnes, ożywcze kąpiele w rzeczce prawdy. Umiejętność przyznania się do winy. Nauka trudna. Co jest prawdą, a co białym kłamstwem? Czy lepiej skłamać, by kogoś nie urazić? Ale co zrobić wtedy z własnym poczuciem winy? Czy wina jest obiektywna czy subiektywna? Dlaczego coś, co jest kłamstwem nazywa się dyplomacją? Czy można żyć zgodnie ze swoim sumieniem i przeżyć życie bez kłamstwa? Dobry człowiek kłamie czy mówi prawdę? Dlaczego żyć najprościej jest najtrudniej? :)



     
     Mim dostał od cioci ze stolicy łamane przez Gwiazdor, smartfona. Niestety, telefon pociągnął kilka dni i wyzionął wirtualnego ducha.

- Patrz, pandeMoniu - wzdycha Małż - i kup tu coś naszpikowanego elektroniką! Telefon to pół biedy! Ale jak byśmy kupili taki supernowoczesny samochód? Z każdą pierdółką musiałbym galopować do serwisu.

- Przecież nasz samochód ma 18 lat i jest, jak na nastolatka w szczytowej formie.

- No właśnie, dlatego, że jest najprostszy w użytkowaniu i obsłudze. To tak jak z kobietami! - wzdycha Małż przeglądając gazetę.

Nasz wzrok spotkał się nad nią, spopielając ją w ułamku sekundy i zawisł ciężko nad kupką żarzącego się popiołu.

- Oczywiście, nie myślałem tu o Tobie! Ty, moja żono, jesteś oczywiście wyjątkiem.


piątek, 16 stycznia 2015

(159) Jedzie pociąg z daleka

     I oto stało się.

     Droga była długa i wybrukowana kolczastymi różami, ale zamrugało światełko w tunelu i na stację, w tumanach dymu i piany wtoczył się pociąg z bajkami. PandeMonia kiwa z jednego z 31 wagoników i zaprasza na przejażdżkę w imieniu Anielki i Obłoczka ;)
 A jak jeszcze mało Wam ilustracji, to można się w nich kąpać w >>Newie.


Bierzcie i czytajcie wszyscy :) 





E-book jest bezpłatny, dostępny po zalogowaniu się na stronie wydawnictwa.







poniedziałek, 5 stycznia 2015

(158) Chciałam dobrze, a wyszło jak zwykle

     Zainspirowana kolejnym wybrykiem codzienności, przytoczę tu jego stenogram. Domowa ta apokaliptyczna scenka jest wyborną parabolą życia. Uważny czytelnik nie będzie miał najmniejszego problemu z odczytaniem jej ponadczasowości i przechadzać się będzie swobodnie po kładce rzuconej w poprzek gatunków.

    Jak wszem wiadomo, Gwiazdor w swym worze przyniósł Mimowi formikarium wraz z osprzętem. Droga jego była jednak długa i kręta, a u jej zarania widać smutną postać ludzkiego parobka Gwiazdora, który to parobek nie zastosowawszy się do mej prośby o celowe opóźnienie wysyłki, aż do, niemalże dedlajnu, czyli Wigilii, zapomniał o umowie i wysłał paczkę dwa tygodnie przed świętami. A co nagle, to po diable.
 Tymczasem tryby machiny zgrzytnęły, a ona sama ruszyła.

fot. Myrmekolog

    Pierwsze, co zrobiła królowa po przekroczeniu progu, to z wrażenia zniosła jajka. A tu wszystko w proszku, wyprawki brak. Formikarium było na razie tylko szklanym pojemnikiem zaklejonym taśmą klejącą. W woreczku żyłkowym żwirek. W drugim kamyczki. W trzecim igliwie sosnowe. Tak, pełna profeska. W pudełeczku pipetki, probóweczki, łopateczki, instrukcja obsługi i jedzenie. Wszystko w rozsypce, a tu już tymczasem, w probówce, pod lichą strzechą z waty, cud narodzin. Doglądałam ich zatem, robiąc nocną porą, kiedy to ludzkie dzieci w końcu usnęły, papkę dla mrówek, by z głodu i tęsknoty nie oddały duszyczek Matce Naturze. Wdrapywałam się na drabinę w celu ściągnięcia z pawlacza cennego pudełka z drobiazgiem, by nakarmić strudzone robotnice i spasłą królową, a tu jak z probóweczki nie chlusną inwektywy! Że po co ja im przeszkadzam, że tu się z gołym cycem siedzi, że w połogu, że spokoju nie ma w tej chacie, że nie dość, że wstrząsy, turbulencje, zimno i poniewierka, to jeszcze bezdomnym się spokój zakłóca i to w najintymniejszych momentach niewieściego życia! I za każdym razem wyrywały mi ręki korek z waty i pac! - zatykały otwór probówki. Zwiadowczynie jeszcze coś tam krzyczały raus, raus, kłując mnie halabardami w to delikatne miejsce pod paznokciem i mogłam się już oddalić. Karton jeszcze podrygiwał jakiś czas, z jego wnętrza dochodziło mlaskanie i odgłosy kotłowaniny, zakończone głośnym, unoszącym wieko, beknięciem, po czym wszystko się uspokajało i słychać było tylko kołysankę oraz ciche pomlaskiwanie potomstwa u piersi. Po jakimś czasie i te odgłosy milkły, a w pokoju zalegała błoga cisza.

     Nadszedł wreszcie czas, kiedy to zadzwonił mosiężny dzwoneczek, który rokrocznie zwiastuje nadejście Białobrodego. Zarówno Mim, jak i Mat orzekli, że prezenty, które dostali były najlepszymi w ich życiu. Mat przepadł bez wieści, oglądając swoje 250 kart sportowców, w tym dwie z autografami, a Mim pobieżył przygotować formikarium na przyjęcie domowników. Wysypał pedantycznie żwirek, poustawiał załączoną scenografię i zażądał zasiedlenia. Znowu ja. Z wytrząsanej w sposób wysoce brutalny i gwałtowny, probóweczki, wylał się pod moim adresem potok gróźb obelżywych i karalnych, a wśród zgiełku, na ich fali płynęła grubaśna królowa, jajeczka i robotnice w sile około 10 sztuk.
W instrukcji stało jak wół napisane, że zwiadowczynie mają rozpoznać teren i szybciorem wskazać królowej bezpieczną komnatę. Ku naszemu zaskoczeniu zwiadowczynie, widocznie analfabetki od stu pokoleń, stanęły skołowaciałe jak barany, a dzielna królowa samodzielnie podkasała krynoliny i chodu! Jako pierwsza weszła sobie do korytarza. Stanęła 3 cm od wejścia i tak została. Mrówki, uznawszy pewnie, że to tu jest kres ich wędrówki ludu, zaczęły znosić ziarenka piasku i odgradzać matkę od reszty świata. Królowa jednak tylko nabierała sił i jednostajnym krokiem powlokła swe ogromne cielsko do komnaty właściwej. A za nią reszta towarzystwa. I tu powiem coś, co zatrzęsie Waszymi posadami świata i encyklopedyczną, elementarną wręcz, wiedzą.
Otóż mówi się, ze mrówki, jako gatunek, są pracowite. I zadam temu kłam tu i teraz. Z tych kilkunastu mrówek z przychówkiem, całą robotę odwalały dwie. DWIE. Ziarenko po ziarenku tachały na plecach, przebiegając dziesiątki razy zawiłości korytarza i tylko one patrolowały teren. Reszta, jak bezwolne owce, siedziała po obu bokach królowej i trącała ją czułkami. Siedziały na plotach po prostu, gdy tymczasem dwie mrówki przytargały potomstwo, o którym paniusie zapomniały w popłochu i te same dwie latały jak opętane z rzeczonymi ziarenkami.
     Podobną sytuację zaobserwowałam w Palmiarni w Gliwicach (polecam!) Prezentowana jest tam bardzo pouczającą ekspozycja mrówek. Korytarze - szklane rury, biegły pomiędzy tropikalnym zielskiem, z punktu A do punktu B. Były to mrówki grzybiarki (liściarki), które ścinały liście (tu były przygotowane przez pracowników), niosły je do punktu B, gdzie stanowiły ściółkę dla grzybów, którymi mrówki się odżywiały. Mrówek były hordy! Ale ile pracowało? Tylko kilka procent! Reszta biegała wkoło nich w dzikim amoku, robiąc sztuczny tłum.  Bez liścia, raz w jedna, raz w drugą stronę. Leserki, ot co! Markowały robotę jak w starych dobrych peerelowskich czasach.

I teraz dopiero będzie clou, czyli tytułowa literacka parabola.

     Obserwowaliśmy sobie rodzinnie formikarium, gdy wtem u naszych stóp Lima zaczęła miauczeć i pokazywać nam swoje znalezisko.  Znaleziskiem była spasiona stonoga murowa, która była niemą bohaterką >>posta. Dzisiaj będzie nią również.
Wyrywając niemal od ust Limie jej stonogę (ostatnio wyrywałam ją Mimowi, muszę się chyba zbadać, co ja mam z tym wyrywaniem), postanowiłam być hojna i rzucić ją na arenę i na pożarcie mrówkom. Biedne mrówki, pomyślałam, nuda, panie, nuda, papka i miód w kółko. A niech zjedzą sobie coś świeżego, wręcz jeszcze żywego, niech zapolują.

I wpuściłam wielką stonogę do formikarium.

     Co to się zaczęło wyrabiać! Krzyki, piski, wskakiwanie na stół, cucenie omdlałej królowej! Stonoga bowiem bezbłędnie znalazła jedyne maleńkie wejście do gniazda (a mój plan zakładał, że rzeź nastąpi na piaskowej arenie) i pocwałowała bezpośrednio do komnaty. Rozgrzebała wejście, które DWIE robotnice zbudowały w pocie czułków, zrobiła totalna demolkę, tratując wyjące larwy, depcząc po jajach i rozduszając robotnice (pfff robotnice?!) na ściankach. Sapiąc i kwicząc pogalopowała penetrować inne tunele, by finalnie zamieszkać w najwyższej komnacie gościnnej. O matko i córko, popadając tam w stupor! Od razu spostrzegłam, że to samica. Wizja rozmnożenia się stonogi piętro wyżej napawała mnie paniką, oczami wyobraźni widziałam już, jak jej dzieci pożerają MOJE jajeczka i larwy.
Stonoga popadła więc w rzeczony stupor, mrówki po chwilowej panice, również. A my po drugiej stronie szybki rzucilim się przez morze ku lekturze. Z lektury dowiedzieliśmy się, że stonoga nie jest mięsożerna (uf), ale czasem jest kanibalistyczna (czy pozna, że mrówka to inny gatunek?), a odżywia się zmoczonymi wiórkami drzewnymi i butwiejącymi resztkami roślinnymi. Jako, że nie mieliśmy na stanie zbutwiałego mebla, poleciłam przytomnie Małżowi, by przyniósł rozmoczone drewienko ze ściółki kuwetowej Limy. Po chwili Małż pojawił się z czubatą michą kociego żwirku na zakrętce od kefiru. Na bogów, oby życia starczyło mojej stonodze na pożarcie tej fury wiktuałów!

     Stonoga niestety nie była głodna. Była za to spragniona przygody, a obudzona w środku, bądź co bądź, zimy, złakniona towarzystwa. Pocwałowała zatem radośnie jeszcze ze trzy razy do mrówek, poleżała na plecach i za każdym razem wracała do swego pokoiku na poddaszu. Postanowiłam babę nadziać na drucik (Małż przyniósł zwój kabla). Ale to włochaty drucik do wyrobu, nota bene, owadzich odnóży, który miał w posiadaniu Mim, było strzałem prawie w 10. Niestety, drucik nie chciał wyginać się w stronę, którą byśmy sobie życzyli. Pozostała więc wersja okrutna, którą stosowali różnej maści bezlitośni oprawcy. Świecenie w oczy! Poszukaliśmy zatem latarki i dawaj, po oczach stonodze. Teoretycznie powinna, franca, uciekać od światła, ale nie. Ta na plecki, leżaczek, okulary, filtry na ciało i drink z palemką! O nie! Zostawiliśmy ją więc w spokoju, by na zimno przeanalizować położenie i zaplanować desant.
     Po analizie danych, wylizaniu ran na morale, wyśmianiu przez rodzinę (rodzina! Ha!), zebrałam się w sobie i w samotności poszłam stanąć oko w oko z tym szatańskim pomiotem. Jako zdesperowana matka tego poronionego pomysłu z karmieniem mrówek, które o mały figiel nie przeobraziłoby się w karmienie stonogi mrówkami, przeszłam do rękoczynów i wytrzęsłam babę z domu! Odbiło się to na mrówkach (poprawiając opadłe na oczu chustki, chyba mnie już znienawidziły), ale stonoga wyszła, popędzana wiązką świetlną z obu stron - z jednej lampką, z drugiej latarką, a z trzeciej chłostana okrzykami znerwicowanych prawowitych mieszkanek.

     I tak pozbyliśmy się nieproszonego gościa. Mim zamknął ją w osobnym insektarium-izolatce, gdzie nazajutrz oddała ducha Matce Naturze, a może tylko wyschła z tęsknoty.

     I było Limie od ust odejmować i zmieniać bieg rzeczom?  Naginać prawo natury i rozduszać kontury świata? Zmieniać tor przeznaczenia? Gość w dom - Bóg w dom? Zapraszać i wyganiać? Przyjmować wilka w owczej skórze i samej sobie podkładać konia trojańskiego? Ileż paraleli się tu ulęgło! Tylko przebierać jak w ulęgałkach!