niedziela, 16 listopada 2014

(152) Prezent

     Dzisiaj jeszcze urodzinowo, dajcie kobiecie się radować, tak rzadko ma okazję. Lwia część z Was teraz rysuje sobie kółko na czole palcem, łyżką, czy pisakiem permanentnym. Ale, gdy tylko przeczytacie poniższe akapity, zaraz pobiegniecie w kazamaty klęczeć na grochu i szorować ślad na czole pumeksem i piaskiem z wycieraczki. A to wszystko, gdy usłyszycie o prezentach, które robi mi Małż.
     
     Oto historia prezentów - wrrrrrróć! Liczba mnoga to zbyt śmiałe posunięcie. Posłuchajcie:
 
    W zamierzchłym, pokrytym pajęczyną i szarością barchanów, XX wieku, u progu kapitalizmu, kiedy to królowały dyskietki wielkości talerzyka deserowego i system operacyjny DOS, spotkali się ONI. Czyli MY. Małż w nieco zmechaconym, tureckim, bogato zdobionym wzorami, sweterku i pseudo rogowych okularach na pół twarzy. I ja. Tego. Eee. No, ja. Trochę czasu ze sobą spędzili i teraz, trawiona przez Alzheimera, nie pomnę, cóż to była za okazja, ale w dniu mego święta, na me smukłe dłonie, został złożony w darze prezent nad prezenty...mianowicie... achtung! Obrus plamoodporny! Łał. Powiem tylko, że nie byliśmy jeszcze skuci złotymi kajdanami i nie prowadziliśmy wspólnego gospodarstwa domowego, co usprawiedliwiałoby tak intymny podarunek. Prezent został przyjęty z godnością i co tu kryć, z konsternacją godną Prima Aprilis. Wszystko bowiem, prócz daty, na to wskazywało. No nic, pomyślałam, młody, zagubiony, pewnie powaliła go moja uroda i oślepiła miłość. Raz można wybaczyć.
     Raz tak, ale nie dwa! 
    Ziemia bowiem nie zdążyła jeszcze nawet połowicznie obrócić się dookoła Słońca, gdy w kalendarzu kur zapiał, że oto wybiła godzina mojego kolejnego święta. I gdybyśmy mieli teraz tę mądrość i doświadczenie narodów, którą dysponujemy po latach, moglibyśmy tylko na kurze poprzestać, choćby z rożna. Prezent, który tym razem otrzymałam, przeszedł do historii, kładąc się smugą na naszym narzeczeńskim, a później małżeńskim życiu oraz tworząc rozpadlinę w pożyciu, którą zasypało dopiero kwiecie >>eustom. W ręce me miał nieszczęście trafić pakuneczek. Ważył niewiele, kształt miał nieregularny i frapujący. Mogło być tam wszystko. I, zaprawdę, powiadam Wam, wszystko byłoby lepsze od tego, co czyhało na mnie spętane papierem ozdobnym.
     Papier litościwie skrywał wytwór szalonego Chińczyka w ostatniej fazie zatrucia się atrapą fistaszków z Shenzhen. Gdy ucichły szelesty i sapanie towarzyszące walce z opakowaniem, opadły kurz i emocje niepewności, nastąpiła niezręczna cisza. Ciśnienie zaczęło unosić mnie nad tapczanem, falbanki mej sukienki drżały wzburzane podskórnymi rzekami adrenaliny, na me lico wypłynął hipertensyjny rumieniec. Wzrok mój bowiem padł na plastikowo-srebrną konstrukcję nieodparcie przypominającą kopernikowskie astrolabium. Na przeciwległych jego końcach kiwały się smętnie dwa plastikowe niebieskie delfinki, którym w wyniku harakiri wystawały z trzewi fragmenty konstrukcji. Delfinki dyndały naprzemiennie nad, jak mniemam, piłką, która była krwawym zlepkiem polietylenowego snu wspomnianego Chińczyka. Delfinki dyndały rytmicznie, za oknem ptaki stanęły w locie, zegary takoż, świat zamarł w szoku pourazowym.
 Po, jak mniemam, stuleciu wlepiłam oczy w Małża z niemym pytaniem wypisanym w modrych tęczówkach i z drżącym w interwałach podbródkiem: CO?! Pal licho CO, ale DLACZEGO?!
    Doprawdy, nie wiem co kierowało rozumem Małża przy zakupie tego kuriozum? Co mu przysłoniło jasny ogląd sytuacji? Dlaczego nie zadziałał instynkt samozachowawczy i atawistyczne mechanizmy samoobrony? I wreszcie: jak ciężkie miał dzieciństwo? Jakże krętymi ścieżynami chadza rozum męski!? I jakże jest krótkowzroczny i destrukcyjny!
I pech chciał, że nieme pytanie zostało wypowiedziane. Małż bąknął , że można delfinki osadzić kiedyś na kominku, dając naszemu związkowi jeszcze cień szansy. Ja, że owszem, ale wolałabym je osadzić bezpośrednio na palenisku, zraszając hojnie benzyną. I w tym momencie poziom stresu u Małża osiągnął czerwoną kreskę tuż nad oczami. Zdawało mi się, że wyszedł z lekka nadąsany.

     Duchy delfinków wyjąc, snują się za nami pokutnie od 17 lat. Albowiem od tej pory Małż przestał mi ze strachu przed szykaną samodzielnie kupować jakiekolwiek prezenty.

     O wy, panny młode, o wy, narzeczone, w imię przyszłości warto czasem ugryźć się w jęzor, a potem po kryjomu zutylizować dary waszych mężczyzn, pod osłoną nocy zdeponować je w piwnicznej izbie lub od razu zakopać pod fundamentami muzeum kuriozów. A ja? Cóż ja, prawda wymaga poświęceń. Oraz asertywność.

     Dlatego eustomy, pokonując tamę 17 lat, spowodowały u mnie erupcję rzeki endorfin. Chociaż i tego roku delfinki zostały oczywiście wskrzeszone wspomnieniem, no ale każda rodzina ma swoje tradycje. My kilka razy w roku czyścimy glony w delfinarium.
  
     Niestetyż, psiajucha, kwiecie nazajutrz zwiesiło smętnie łby, ja również, gdyż zawalił mi się troszkę kręgosłup. Zemsta delfinków, jak nic!

     Zostawię pole dla popisu wyobraźni Czytelnika w zakresie ssaków morskich, a zapodam coś równie odrażającego. Oto co dnia 11.10.2014 zostało znalezione w pobliżu domku dla owadów. Zaznaczę, że pięknie lśniło w październikowym słońcu w trawie i tym przyciągnęło uwagę łasego na skarby Mima. Chociaż pierwotnie myślał, że to mieniący się w promieniach mocz. W kapsułkach.

W środku liścia czai się rodzic tego pomiotu - pomrów.

Dobrze, że nie łyknęłam myląc z Vit A+E!

piątek, 14 listopada 2014

(151) Rękodzieło niemal artystyczne!

       No, jestem już.
    Byłam bardzo, bardzo daleko, bo aż na biegunie, gdzie rozmawiałam z Zimą. Otóż mam wiadomość: możecie już powoli wdziewać ciepłe gatki, szukać grubej skarpety do pary, męska część Czytelników niech szuka barchanowych kalesonów (tak, tak, wiem), a damska niech wygrzebuje rajtki z dna szaf. Zaprawdę, powiadam Wam, zima już idzie, albowiem skończyłam dziergać komin. Wiedzcie, że mieliśmy tak łaskawą pogodę tylko i wyłącznie z powodu mojej drutowej indolencji. Pobrałam co prawda lekcję instruktażową od Izabelki, ale gdy tylko wyszła, szufladka z napisem Uwaga, druty!, została zatrzaśnięta z hukiem i ponownie podłączona pod 230V.
Ale ziarno padło. Na nie padła kobyłka u płota. A sama kobyłka padła na zawał. Na spoczywające na dnie tej żywej piramidy, wspomniane ziarno, spływały zdroje inspiracji od Eli de Wu, która pasła je do nieprzytomności wytworami swych paluszków. Ziarno strzeliło w pąk, a pąk pękł kwieciem. I stało się. Porodziłam komin i siostrę jego pomniejszą, zwaną z francuska etui. Komin w założeniu ma ocieplać ludzką szyję, a etui jedną komórkę. WARM AND PEACE!
Na zdjęciu komin ociepla koci zadek, którego właścicielka, po przeprowadzeniu wnikliwej kontroli technicznej i to na każdym etapie produkcji, zaakceptowała go, hosanna!, jeszcze w fazie nitkowej mejozy. Na dalszych ilustracjach prezent w kobaltowych powijakach, który spoczywał od tygodnia pod kluczem. Nic tak nie smakuje jak długie oczekiwanie na coś pięknego. I zgrał się kolorystycznie!





No i debiut na wizji mojej archaicznej, rodzinnej pranokii. W jej trzewia wlazły dziś życzenia od Waterloo, a do skrzynki wskoczyły analogowe, prawdziwe, namacalne życzenia od Momarty! Z Inwentaryzacją Krotochwil sapałyśmy w słuchawkę przez 57 telefonominut. Brać i Siostr Blogowa jest nieoceniona! Dziękuję Wam!

     I nie zgadniecie co się stało! :O
Nie tak dawno temu, w komentarzach o >>>tutaj łkałam malowniczo i rzewnie w obrus i ręczniczki jednorazowego użytku, że nie dożyję chwili, kiedy gdy moje marzenie się spełni. Marzenie o kwieciu zwanym eustomą. I kwieciem tym zostałam obsypana dziś o poranku o godzinie 7.45. W roli obsypywacza wystąpił Małż, w roli obsypywanki - ja, w roli kwiecia - i tu uwaga - kwiecie eustomy! W kolorze krem łamany przez biel. O raju!
Albowiem dziś świętują urodziny Leopold Staff, Claude Monet, Astrid Lindgren, mój Tata i ja. A kto jeszcze, można przeczytać >>>tutaj. Jednakże, zdaje się, że tylko ja zażyłam prysznica z flory. Zjawisko floracji zostało upamiętnione, bo nie wiem czy dociągnę kolejne 17 lat, by sytuacja się powtórzyła. Zdjęcia przy sztucznym ledowym oświetleniu, więc cienie godne Pirenejów. A na końcu, wiadomo, flora z fauną, pełna asymilacja. Bukiet jest naprawdę ogromny, ale kot o wadze 7,5 kilo (waga Limy zanotowana przed rozsypaniem się szklanej wagi w granulat), przyćmiewa go swoją wielkością.



Ja obżehałam kwiaty?! Wydawało ci się, moja matko!
      I tak to kolejny roczek pyknął mnie i blogowi memu. :) Dziękuję, że jesteście, bo kiedyś, może nie uwierzycie, byłam zupełnie sama. Wielu z Was przeszło na drugą stronę ekranu. Naprawdę, jest nas bardzo dużo :) Spotykamy się, gadamy sobie osobiście, telefonicznie, mailowo, na fb. Piszecie do mnie, komentujecie, spotykamy się. Jestem Wam ogromnie wdzięczna!   Dzięki temu, że dostaję sygnały, że to, co robię, podoba Wam się, mogę marzyć ciągle o nowych rzeczach. A teraz marzę o wyżynach! Jak zwykle łeb w chmurach!
Ściskam Was, Kochaaaaaaani moi! Acha - znacie Karola Olgierda Borchardta? Napisał fenomenalną książkę, którą czytałam sto razy pt.: "Znaczy Kapitan". Jego "Szaman morski" towarzyszył mi audiobookowo podczas klecenia moich dziewiczych dziergadeł. Polecam! I dziękuję Dobremu Duszkowi za przypomnienie mi o nim :*

No, lecę na serniczek. A na 21.00 do Kina Muza! Nie byłam tam 20 lat! To jedno z ostatnich poznańskich kin, które oparło się multiplexom. Bardzo chciałam tam pójść, a w dzień urodzin - bilet i kawka gratis, wiedzieliście? :) 

Cmok!

sobota, 1 listopada 2014

(150) Pod i nad

     Październik mignął żółtym liściem jako sen jaki złoty. Ale, że podobny w składzie do listopada (40% deszczu, 20% wiatru, 20% zimnych nóg i 20% smarków), posłuchać można i teraz. Zatem pstryk i nasiąkajmy dźwiękami jak gąbka:


     W tle U2, kubas z herbatką w ręce, ciepła kołderka, to teraz pokażę Wam co me modre oczęta ostatnio wchłonęły, a główka przefiltrowała.

     Czasami jest wszystko na opak. Góra myli się z dołem, a siedząc na pomoście nie za bardzo wiemy, czy moczymy nogi w wodzie czy w niebie. Bo wyciągamy je tak czy siak sinoniebieskie. Po pewnym czasie zmysły się przyzwyczajają i akceptujemy sznur ptaków sunący pod wodą i wodorost na niebie. Nie dziwimy się, że szuwary rosną w przeciwną stronę, a krople deszczu wpadają w niebo. Korony drzew penetrują toń, a korzenie wrastają w chmury.







Ale wystarczy chwila, by światy powoli zaczęły się rozdzielać.


I to co pod staje się równie ważne z tym, co nad. Równoważne. Ważne.




     Pod i nad, a w tym wszystkim my. Czasem z tej strony, czasem z drugiej. Niekiedy myli nam się góra z dołem, ważne z nieważnym. Ale wewnętrzny, skalibrowany ster, zawsze w końcu kieruje nas w słuszną, wyznaczoną przez gwiazdy, stronę.* Nawet, gdy dookoła się wali i pali, mamy włączonego automatycznego pilota. I ciągle jeszcze tu jesteśmy. Jeszcze od nas zależy, czy jesteśmy pod, nad, w, czy pomiędzy.
     Mimo wszystko miło ciągle jeszcze być tu, na tej huśtawce, prawda?


PS.
Przed chwilą przypomniał mi się ten utwór: (chyba przeżyłam teledysk, co? A mówią, że nic dwa razy się nie zdarza ;) )



* teraz (3.11), po publikacji posta przez Diabła w Buraczkach, nie byłabym już tego taka pewna:



piątek, 17 października 2014

(149) Przychodzi baba do urzędu

     Przyszedł ten dzień, kiedy musiałam pojawić się w urzędzie w sprawie nie cierpiącej zwłoki. Bo zwłoką byłam dłuuugo. Aż za długo i zaczęłam się rozkładać po kanapach. Trzeci rok się zaczął, gdym odpoczywała po fyfnastu wizytach w urzędach rozmaitej maści, notariuszach i urzędasach natury karłowatej, czyli pomniejszej, jak telefonia, gazownia czy prądownia.

     Ale od początku.
Jak niektórzy wiedzą, mieszkam w moim, takim najmojszym na świecie miejscu na tym łez padole, od dwóch lat z hakiem. Nota bene jest to moje piąte miejsce, z którym związałam swoje  CV, jednakże, dwa palce w górze, konsekwentnie obracam się w obrębie jednego miasta, odbijana tylko ze wschodu na zachód i apiat' naabarot. I nic nie zburzyłoby mojego spokoju egzystencji, dalej piłabym sobie herbatkę przez słomkę zakąszając tiramisu i baklawą, dalej zawiazywałabym komórki tłuszczowe na wysokoenergetyczne kokardki z fakturą skórki pomarańczowej, gdybym pewnego dnia nie zobaczyła swojego dowodu osobistego. Otóż tego dnia odkryłam, że mój dowód osobisty umarł śmiercią naturalną w czerwcu roku pańskiego 2014. Dla niezorientowanych, z Małżem i ze mną na czele, przypominam, że mamy październik, a nawet za chwilę, co za niespodzianka, listopad. Ta wiosenna pogoda to jednak może człowieka zmylić i otumanić.

Bo my z Małżem, to jakieś z innej planety jesteśmy.
  
Na pierwszy ogień i jako mięso armatnie omówimy Małża. 
Małż nie nosi zegarka. Nigdy. Odgaduje czas po koniunkcji planet, pi razy drzwi, z dokładnością do godziny zegarowej. To mu starczy. Uf, na razie nie uwiąd starczy, hosanna! Kolejna archaiczna cecha Małża to nienoszenie komórki. Małż wyswobodził się całkowicie z brzemion kapitalizmu i komórki nie nosił. Teraz komórka służbowa jest wyłączana po przyjściu do chałupy, albowiem robota to robota, dom to dom. Albowiem mieliśmy jedną komórkę do spóły, dla wszystkich członków rodziny, przedpotopową wierną Nokisię, która mruga niebieskim oczkiem, gdy ktoś coś od niej chce.

Ja.
Na moim lewym przegubie, prócz kajdan i żył tętniących cholesterolem zauważyć można chronometr, ciągle ten sam, który wygrałam za krzyżówkę w roku pańskim hmmm circa ebałt 1995. 
Zegarek jest ładny i ma światełko. A datownik stanął na liczbie 14, która jest dniem mojego urodzenia, mojego Taty, a także numerem domu. Generalnie znając moją datę urodzenia można mnie podrzucić pod wskazany adres. Bo tu pies pogrzebion. Patrząc na mój dowód osobisty, jestem od czerwca nikim znikąd. Termin przydatności do spożycia upłynął, a pod widniejącym na kawałku plastiku adresem od 2,5 roku mieszka zgoła kto inny. Gdyby mnie znaleziono bez zmysłów w parku, tulącą drzewo i wiewiórkę do łona, uznano by mnie z pewnością za NN.

     Basta, rzekłam. Skoro dowód osobisty mi się skończył, trzeba zmartwychwstać dla świata i Zusu! Chociaż dla Zusu, to jest się wiecznym i niezniszczalnym (dowód? Oto dowód: gdy wezwano mnie na rewizję L4, wzywano mojego nieżyjącego wtedy od 15 lat Tatę, dlatego wchodziłam z dreszczem jako ostatnia, czekając aż wreszcie mnie wyczytają. A tu - nic).

    Ażeby wyrobić nowy dowód osobisty, cóż trzeba zrobić? Bingo! Najpierw pójść do fryzjera, aby w terminie późniejszym, ale nie później niż fryzura oklapnie i zrobią się odwieczne rogi bawołu afrykańskiego, pójść wykonać zdjęcie lewego półprofilu. I tu już wszystko, co sobie wypracowałam, legło w gruzach. Zmuszona dostosować się do regulaminu III RP w zakresie co można, a czego nie, na zdjęciach dowodowych, musiałam założyć grzywę za ucho i odsłonić je w całej, imponującej okazałości, a także odkolczykować się. Wyglądałam więc tak jak wyglądam na co dzień. Czyli nic nadzwyczajnego.
 Pani zrobiła mi kilka/naście fotografii. Uf. Klęska urodzaju. Na pierwszy ogień - problem stulecia, czy mam się uśmiechać, czy być stateczną starszawą panią. Wersja z uśmiechem była godna politowania, był to uśmiech, za przeproszeniem końskiej dupy do bata. Tak więc powaga, z lekkim uśmiechem Mony Lisy. Kolejny problem, niestety już nierozwiązywalny, czy w okularach, czy bez. Nie mogąc się zdecydować i skuszona 50%-ową zniżką, zakupiłam dwa pakiety fotografii własnej facjaty. Będzie co położyć na kominek, chyba, że ktoś chce do pamiętniczka? Zbiór fotografii okularowych jest zbiorem pełnym i nierozdziewiczonym.

Ale.
Aaaby wyrobić sobie nowy dokument tożsamości, muszę zmienić na nim adres zameldowania. Ale aaaby to zrobić, muszę się zameldować. Aaaby się zameldować muszę posiadać akt. Niestety, nie artystyczny, tylko własności ziem, którymi władam pospołu z Małżem oraz szereg pomniejszych dokumentów, w postaci aktu (czułam się już jak w pinakotece) tym razem zawarcia małżeństwa, a także dowodu wymeldowania się z miejsca poprzedniego zameldowania.

Ażeby nie przedłużać i nie mięszać w zmysłach Czytelnika. Cudem znalazłszy się w posiadaniu analogowego pliku niezbędnych dokumentów, odważyłam się pobrać numerek (numerek, dwa akty i ja yhyhy, orgia!).
 Będąc w urzędzie od razu czuję się jak podejrzana i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mnie zamkną w areszcie na zapleczu i wyrzucą klucz do fosy. Znacie to uczucie? Człowiek jeszcze nic nie zrobił, a już chyłkiem przemyka pod ścianami bezowocnie szukając kawałka cienia, już czuje się jak podejrzany, a nawet oskarżony i skazany. Te urzędy są takie onieśmielające!
O dziwo, mój numerek zaczął migotać na czerwono, rozwinął się czerwony dywan i skierowałam swe kroki prosto do jaskini lwa. Wręczyłam lwicy dokumenta, a lwica ryczy zza krat:

- Dowód osobisty proszę!

- Nie dysponuję. Albowiem mi się skończył. Doprawdyż, patowa sytuacja. Ale numer pesel się chyba nie zmienił?

Lwica ryknęła, że nie mogę posługiwać się nieaktualnym dowodem osobistym i zażądała paszportu. Paszport też mam z bombażem od dłuższego czasu, pisnęłam skulona pod okienkiem.

- W takim razie nie mogę pani zameldować, skoro nie ma pani dowodu - zza pancernej szyby ryknęło.

- Jezu, a ja muszę być zameldowana, by móc posiąść dowód. Mam jeszcze prawo jazdy (z adresem poprzednim rzecz jasna, ale prawko nieśmigane i co najważniejsze, wystawione dożywotnio). To w takim razie mój jedyny dokument, stwierdzający że ja to ja - wyłkałam cichutko, leżąc wykrwawiona na kamiennej, zapewne bardzo drogiej, posadzce.

- Jeszcze nigdy nikt się nie legitymował prawem jazdy!

No i, drogi Czytelniku, wiedz, że ja jestem pierwsza!

     Na miękkich nogach opuściłam lokal, ściskając w ręku dowód, że oto mam dach nad głową. Stąd już tylko krok, by porzucić wstydliwe inicjały NN.
Wyszłam niedaleko, bo tylko do hallu, by pobrać kolejny numerek. Uf, teraz to już będzie bułka z masłem! I tu - ponownie skandal - bo znowu nie czekałam wcale, tylko od razu zaczął migać mój szczęśliwy numerek. Skandal, bo wykupiłam postój na godzinę, a minęło dopiero sześć minut!!!
Zdezorientowana, jak to się teraz w urzędach pracuje, że nie ma kolejek, lwice mają serca, choć nie wiem, czy nie wyrwane petentom, stanęłam przed okienkiem. Tutaj obsługiwała dla odmiany gołąbeczka. Podniosła pierzastą brew, zakokosiła się na krzesełku, bo już komputer jej doniósł z trzecią prędkością kosmiczną, że zameldowałam się na podstawie prawka (ja się boję pomyśleć ile wiedzą o mnie służby specjalne) i grucha mi w ucho:

- O, spóźniła się pani.

- No właśnie, czerwiec tak mi mignął, jak wypłata, której i tak nie mam.

- Pani ma nieaktualny dowód od dwóch lat z okładem! Gdyż/albowiem automatycznie traci ważność po upływie 3 miesięcy od momentu wymeldowania się.

Świat mi zawirował i poczułam jak podłoga uderza mnie z impetem w plecy.

***

     Po przyjściu do domu Mamina przynosi mi gazetę otwartą na artykule z migającym na czerwono tytułem:
"Od 1.01.2015 nowe wzory dowodów osobistych! Nie trzeba wpisywać adresu zameldowania".

***

Teraz muszę tylko Małżowi powiedzieć, że wzrośnie nam opłata za wodę i wywóz śmieci.



sobota, 11 października 2014

(148) Geriatryczne różowe rozrywki

Uwaga, transmisja danych!
Zdaję raport z zagospodarowania prezentu od Bebe i Kaczki (klik). Proces prezentował się nader malowniczo i tajemniczo, zwłaszcza, gdy w pewnych momentach aparat nie łapał ostrości, rekompensując sobie za to łapaniem w tych samych momentach czystej i zielonej magii reakcji chemicznej.





 A efekt finalny był taki, jaki głosił napis na torebce: Kąpiel antystresowa - lawenda, trawa cytrynowa i inne specjały obniżające prędkość przesyłów nerwowych, a także modyfikując ich zasięg, przenosząc odczuwanie bodźców z górnej połowy organizmu do dolnej.


 Następnie siup! Do łoża, z niedziałającą górną, peryferyjną częścią ciała i, jak ja to luuuubię, oboje z książkami:

 Małż:
Santo Fico – położone na uboczu, zapomniane toskańskie miasteczko, do którego, po dwudziestu latach, powraca z Ameryki Leo Pizzola, marnotrawny obywatel i "niebieski ptak". Wygnało go stąd poczucie winy, duma i miłosny zawód.
Życie w Santo Fico nadal toczy się powolnym, sennym rytmem, mieszkańcy wydają się ogarnięci całkowitą apatią. Dawna wielka miłość Lea, Marta, nie chce z nim nawet rozmawiać. Najbliższy przyjaciel, Topo, trzyma się na dystans. Tylko prawdziwy cud może ożywić miasteczko. Czasami jednak "cuda" będące dziełem ludzkiej inwencji pociągają za sobą cuda prawdziwe...
Magiczna, ciepła opowieść w klimacie słynnej "Czekolady" Joanne Harris.




Mua:
Lichotka. Dom nad rozlewiskiem to przy niej komórka na graty. Gotycka rozpusta budowlana, spełniony sen szalonego stolarza, a w środku: zasmarkany anioł stróż, tajemniczy Krakers z tiramisu na dokładkę, jakieś tragiczne widmo i utopce w łazience. Jeszcze nigdy w życiu Konrad Romańczuk nie czuł się równie bezradny. Dramatis personae: Konrad Romańczuk - “Dożywotni” w Lichotce. Rdzenny mieszczuch, wychowany w kulturze betonu, plastiku i ruchomych schodów. Z przyrodą obcuje wyłącznie za pośrednictwem Animal Planet i National Geographic. Licho - Anioł stróż świętej pamięci pana Wincentego, budowniczego i pierwszego właściciela Lichotki. Pomocne, czyściutkie, tylko by prało i pucowało. Alergia na pierze. Wiecznie zasmarkane z tego powodu. Krakers - Pradawny stwór z głębin odwiecznego zła. Przywołany w 1836. Panicz Zygmunt bawił się z nim w składanie ofiar. Po jego śmierci Krakers zadekował się w spiżarce i zajął gotowaniem. To mu wychodzi znacznie lepiej niż sianie zagłady. Widmo - Stan skupienia zmienny. Pozostałość eteryczna po paniczu Szczęsnym. Nieszczęśliwe zakochany w 1807 palnął sobie w łeb w kapuście. Ostatnio postanowił zostać odludziem i z pasją oddał się robótkom ręcznym. Poeta. Szymon Kusy - Człowiek od wszystkiego. I do wszystkiego. Zmora - Kotka. Charakterna, czasem gryzie, ale niezbyt mocno. Utopce - Lokatorzy łazienki. Przeczuleni na punkcie higieny Doprawdy, najbliższe miesiące w Lichotce zapowiadają się ciekawie. Aż nazbyt, gdyby kto pytał.

*Opisy z Empiku.

 Po lekturze zalotnie, jak przystało na podstarzałą lolitę będącą po kąpieli odcinającej dopływ bodźców natury wstrząsającej, pytam:

- Małżu, a co Ci się najbardziej we mnie podoba? - i mieszam różowy budyń w czaszce, trzepoczę długaśnymi rzęsami i nakrywam się kołderką. Jejku, jak rzadko ja ten budyń mieszam! Za rzadko! - Wymień pięć rzeczy! - mogłabym w zasadzie poprosić o dziesięć i lubieżnie w nich popływać, ale Małż zatnie się z pewnością po dwóch pierwszych, więcej niż pięć nie mogę ryzykować, żeby nie zszargać jego wizerunku bądź co bądź Małża, i tak nie wydusi. A pięć, to akurat, żeby rozbić jego najpewniejszą odpowiedź - że WSZYSTKO. - No więc, wymieniaj! - Czekam niecierpliwie żując falbanki.

- Mnie to najbardziej się w Tobie podoba...  - i zasysa chciwie powietrze nozdrzami jak elektroluks, długo i głośno -SŁUCH! - wypala i cichnie.

- Że co proszę?! - falbanka wypada mi z ust i o mało nie zostaje wessana do dwudziurowej otchłani elektroluksu.

- No słuch, głucha jesteś? Masz słuch idealny, słyszysz, kiedy pająk poruszy firanką, mogła byś być zatrudniona jako wykrywacz kłamstw, słyszysz jak zmienia się rytm serca i jak krew szumi w żyłach.

- Cholera. Słuch. I to nawet nie muzyczny! - myślę sobie. Nie moje trele słowicze, gra na flecie, plumkanie w słoniowe klawisze rodowego pianina, kanony i poranne przyśpiewki ludowe. O, nie, nie! Po prostu słuch. To tak jakby wymienił nogę, wątrobę, albo że włosy. No, że są. Albo, że ich nie ma, zależy gdzie.

Na drugie miejsce, nie mniej spektakularne, miała wybitny wpływ małżowa praca pełnoetatowa:
- Nie musisz się ostrzykiwać wypełniaczami i kwasem hialuronowym, przyklejać sztucznych rzęs i powiększać pośladów! Hosanna! - taki komplement globalny, nieprawdaż?

- Ech, myślałam, że powiesz mi, że lubisz to wklęsłe miejsce między biodrem, a żebrami, które czyni ze mnie ponętną klepsydrę, zwłaszcza, gdy leżę na boku. - Prężę zadek jak szczypawka i dla pewności wskazuję palcem wskazującym rzeczone miejsce ruchem Adama Słodowego.

- Hm, po prawdzie, to nie pomyślałem o tym. Nie mogę bowiem lubić czegoś, czego nie ma.

- Aaaaaa! Jak ciężko być różowym pustakiem! Dobranoc!!!!!!!!!!

czwartek, 2 października 2014

(147) Jesień już... Reminiscencje wiosenno-letnie i poemat ku czci Targu Śniadaniowego

     Ach, jesień, jesień! Jesień, ach to ty! Tjaa. Jakże tęsknię to mokrych butów, przesłaniania widoków na świat czapą parasola, a uszu czapą. Co prawda w zeszłym roku jakoś tak jesień i zima szybko przeszły, że nie zdążyłam nawet wyjąć tych atrybutów z przepastnej szafy.
No chyba, że będzie nas rozpieszczać pogodowo pani jesień odziana li i jedynie w złoty szlafroczek z babiego lata i porannej mgiełki, paląc sobie z kominka w długiej fifce. Błękit nieba nad głową, złoto u stóp, a pomiędzy tym kowalik i inne ptactwo (miałam dzisiaj bliskie spotkanie z narzeczonym kowalikiem) na tle tarczy słonecznej, która nareszcie grzeje w normatywie akceptowanym przez mój organizm.
Czegóż będzie mi brakować w jesienne długie wieczory? Jako fotofilka zatęsknię (właściwie to już in progress) za jasnością. Co prawda dzięki małemu natężeniu luksów nie widzę swoich mętów, co mnie bardzo uspokaja, kołysze, a wręcz koi i usypia.
Będzie mi brakować fauny kipiącej i odurzającej narząd powonienia. Feerii barw i chromatografii chmurowej. Zachodów słońca pomarańczowo-koralowych. Ciepła piachu pod stopą i łaskotek trawnych. Wyjazdów weekendowych w nieznane, mniej znane i zupełnie znane. Już tęsknię za pomidorami! Niedługo nastąpi ten moment, kiedy zaśpiewam adijos pomidory! Witajcie atrapy o smaku dykty!
     Tęsknić będę do klapek i sukienek zwiewnych, chociaż, w tym roku moje ciało zrobiło mi psikusa i nic mi nie powiewało, hm. Chyba, że falbany z tłuszczu. Winą obarczam Małża, oczywiście, albowiem to on przynosi mi śniadanie i kawkę poranną do łóżka, a w przerwach między posiłkami (wiadomo, że trzeba jeść pięć głównych), przynosił mi a to lody, a to truskaweczki i to matkojedyna, z cukrem! A to wafelka, a to ciasteczko. A ja, jako posłuszna żona, cóż miałam robić? Jadłam pokornie! Co się ma zmarnować.
     Poza tym padłam w progu lata ścięta straszliwą chorobą. Choroba nazywała się baklawa. Z baklawą zakolegowałam się intymnie na niedzielnym Targu Śniadaniowym na Sołaczu. Idę sobie ja z familiją grzecznie, tu kwiatek, tam staw, tu drzewko kwitnące, tu kaczka nie całkiem dzika. Aż nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, staję oko w oko z blachami. A na blachach baklawy. Jezu. Słodki Jezu. Lubieżne marzenia, natychmiastowa poligamiczna konsumpcja, wybieranie miss-ternej baklawy ever. Obłęd zmysłów, rozkosz oralna, grzech obżarstwa. A intymność płatna, więc podwójnie potępiona. Przepadłam. Gdybym była Ewą, w życiu nie dałabym się skusić jabłkiem. Jeszcze szarlotką może, ale już na pewno baklawą! Bez dwóch zdań! 
Nie mogłam o nich przestać myśleć, schizofrenia baklawoidalna. Pożerałam wzrokiem zdjęcia na fb Targu, w końcu pękłam na połowy i skomentowałam... I szczerbaty los chciał, że Targ Śniadaniowy nieoczekiwanie zareagował na mój komentarz, zapraszając mnie na wyżerę! W dodatku nie tylko mnie, ale i moją rodzinę! I to po moim lojalnym uprzedzeniu, że mam zamiar pobić rekord wszechświata w ilości zjedzonych baklaw!

fot. Pi, Małż, ja.

Obiekty mych westchnień!

Były też kanapeczki pięciu przemian.
     
Dla ducha i dziecięcej duszy tez coś było! Stoisko Zakamarków.

     Radości nie było końca! Cały tydzień spałam na kocu z koszem piknikowym pod głową i termosem w garści (nauczona doświadczeniem, że nie można dopchać się po kawę, bo wpada się w korkociąg. Czekając w kolejce po kawusię zjada się już ciacho, potem dopycha się do początku kolejki, kupuje się kawę, a wiadomix, że jak kawka to i ciasteczko. Bo tu zonk, ciasteczko już zżarte. No i znowu trzeba stać po kolejne, popijając kawkę. To się nazywa choroba kolejkowa dwubiegunowa i stan kompulsywno-maniakalny).
     Aż wreszcie nadszedł dzień X, roboczo zwany sobotą. W soboty Targ Śniadaniowy rozkładał swe kuszące habasy w Parku Kasprowicza przy Arenie. Lokalizacja dla mnie bolesna, gdyż muszę minąć mój dom rodzinny, w którym od roku mieści się galeria sztuki. Na razie mam wyrwę zamiast serca przejeżdżając tamtędy, więc oczywistym było zasypać tę wyrwę taczką baklaw. A jak organ rozszarpany, to podatny na poezję.

Targu Śniadaniowy! Ty jesteś jak zdrowie;
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie
 widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.
Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną
do tych pagórków miejskich, do tych trawników zielonych 
szeroko nad Areną, Sołaczem rozciągnionych.
 Do tych kramów malowanych barwą rozmaitą,
pobielonych wapnem, niebiańskim błękitem.
Gdzie kwitnie lipa, tawuła jak śnieg biała,
gdzie panieńskim rumieńcem koniczyna pała.
A stoły przepasane kratką, toć to wszyscy wiedzą.
Przy nich, w ławach, zgłodniałe, wielkie tłumy siedzą.
I jedzą
i jedzą
i jedzą.

Ech, co tu kryć. Jako Nieanonimowej Baklawoholiczce będzie mi brakować Targu Śniadaniowego na świeżym powietrzu! Od października, na pociechę, jest pod dachem przy Cytadeli! Jupi!

Początek przyjęcia! Z 3xP czyli Przystojnym Panem Pankejkiem :)

Naleśnik wyglądał tak.

Soki tłoczone Dobrosza - mmmm niebo w gębie! Uwielbiamy!

No i ONE!!!!!!!

Był czas na lekturę.

I na braterskie nicierobienie.

Więc ja miałam wolne!
Skierowałam swe kroki po drugą porcję baklaw!
Pani Baklawowa miała pełne ręce roboty!

Po drodze rozmowa z Panią, która nas gościła.

I znowu ONE!!! Moja faworytka to ta po lewej ;)

Teraz pora relaksu starszawych i zabawę młodzieży.

...która hasała jak nigdy po trawnikach!

Po czym padła jak kawka. Z chlebem w dziobie.

Na kocyku obok pary mieszane.

A'propos kawki. Bombilla ma moc!

Obraz pt. Obżarta i szczęśliwa z paczką chrupek.

Żeby nie było, że na Targu taki luz i przyjęcie tylko dla nas.
Fotka od kulis.

To nasza ferajna na kocyku. Tyłem Pi.
Pytam, jak było? Kciuki w górę mówią wszystko :)
Pi, nie wiem, czy życzysz sobie figurować tu i przyznawać się, że nas znasz? ;)

niedziela, 28 września 2014

(146) Mój (s)pokój

     W mojej jaskini jest ciepło. Ze ścian spływają szemrzące cichutko wodospady, błyskają chłodnymi turkusami, chlapią pomarańczem, by zniknąć w szparze pod drzwiami. Miękka trawa przy każdym kroku otwiera szeroko mokrą paszczę i liże moje gołe stopy. Ma takie puchate rude języki, które falują i uginają się pod siłą grawitacji i wiejących nad nią prądów. Między przyściennymi gniazdkami przepływają iskrzące się zielono plazmatyczne chmury. Wyłaniają się nieśmiało pasmami z dwóch otworów, rosną, pęcznieją i zawijają się w wijące supełki. Z gracją rozplątują się u sufitu, zamierają na chwilę nad głową jarzącą się i migoczącą szafirami aureolą, po czym z impetem, celnie trafiają w gniazdko na przeciwległej ścianie. Zaskoczony pająk przerywa na chwilkę tkanie sieci ze srebrnego kurzu, patrzy na trzaskającą cichutko chmurkę, jak zwinnie wpływa do krętych zwojów kabla. Pstryk! Zapalam nad głową złoty księżyc o mocy 60 watów. Mam szczęście, znowu pełnia. Z kącika dochodzi plumkanie muz, dźwięki gładko i elastycznie łączą się w jedno fonijne doznanie. Nad biurkiem na straży pomrukuje baśniowy zwierz, układając pióra w wachlarz i przykrywając się nim jak barwnym ażurowym parawanem. Zielone oko łowi ruch na źreniczną błystkę. Koniec pulsującej malachitowej żyłki znika w szufladzie biurka. Gdzieś spomiędzy kartek wystaje noga małej dziewczynki. Kiwa się rytmicznie, obuta w czerwony sandałek. Wypływa żabką spomiędzy kartek, otrzepuje sukienkę w kratkę, prostuje na niej linie, które pod jej dłońmi układają się równiutko w paski. Dziewczynka plecie linę ze złotego warkocza, ześlizguje się z niej i wpada w morze płomiennej trawy. Zadziera głowę i rzuca okiem na perfekcyjny paryski błękit oprawiony w ramy okna, w których las parapetowych roślin z różnych stref tropikalnych wymienia się geograficznymi polichromatycznymi genami. widziała nie raz, że dowóz wody w gąszcz odbywa się ręcznie. Na błękicie formują się chmury, które nawija się na patyczek. Podczas tego procesu opary tlenu i wodoru zakochują się w sobie, tak bardzo, że, brzemienne, zmieniają stan skupienia. Tak zamyślone płynne chmury wysysane są ze sreber kranów do konewki i aplikowane cienkim strumyczkiem wprost do korzenia. Tam znowu rozdzielają się na zieleń i błękit.

Josephine Wall
    
   Tymczasem dziewczynka wspięła się już na czworonożną szalupę, w której leżę wpatrzona w niebiański sufit i rozgwiazdę żyrandola. Szalupa prycha i kopie jednym kopytkiem szukając wśród płomieni traw pieczonych ziemniaków. Pod płotami cichutkie wzgórza antyalergiczej waty w erzacu  pierza gęsiokaczki, która pasie się na bawełnianej łące. Nurkuję pod warstwą tej pachnącej polichromii, a dziewczynka gładko układa się we mnie. Wkłada swe palce w moje, wpycha nogi w moje skórzane nogawki, zasuwa błyskawicznie zamek na piersiach. Wyciąga ręce przed siebie i przebiega szybciutko palcami po klawiaturze. Głowa dziewczynki jest mniejsza niż moja, więc poprawia sobie co chwilę opadające na oczy czoło, przesuwa czerep do tyłu jak czapkę z daszkiem. Podciąga luźne żaluzje powiek.

-Mamo! Już wiem co chcę na komunię! - dochodzi zza huku wodospadu. Drzwi uchylają się, a woda spływa szybciutko jak cyna w łączenie wykładziny, która chowa swoje płomienne języki i zamyka paszczę. Rośliny wydychają tlen, plumkające muzy zamykają się w radiu, a czerwony sandałek znika w szufladzie. Kot zeskakuje z parapetu, przeciąga się i strząsa pawie piórko.- Na komunię chciałbym ŚWINIĘ! Będę ją zabierał na spacer, a ona mi będzie kopać trufle!

apdejt:
A oto jak zobaczył to Diabeł w buraczkach  >>>tutaj: