czwartek, 2 października 2014

(147) Jesień już... Reminiscencje wiosenno-letnie i poemat ku czci Targu Śniadaniowego

     Ach, jesień, jesień! Jesień, ach to ty! Tjaa. Jakże tęsknię to mokrych butów, przesłaniania widoków na świat czapą parasola, a uszu czapą. Co prawda w zeszłym roku jakoś tak jesień i zima szybko przeszły, że nie zdążyłam nawet wyjąć tych atrybutów z przepastnej szafy.
No chyba, że będzie nas rozpieszczać pogodowo pani jesień odziana li i jedynie w złoty szlafroczek z babiego lata i porannej mgiełki, paląc sobie z kominka w długiej fifce. Błękit nieba nad głową, złoto u stóp, a pomiędzy tym kowalik i inne ptactwo (miałam dzisiaj bliskie spotkanie z narzeczonym kowalikiem) na tle tarczy słonecznej, która nareszcie grzeje w normatywie akceptowanym przez mój organizm.
Czegóż będzie mi brakować w jesienne długie wieczory? Jako fotofilka zatęsknię (właściwie to już in progress) za jasnością. Co prawda dzięki małemu natężeniu luksów nie widzę swoich mętów, co mnie bardzo uspokaja, kołysze, a wręcz koi i usypia.
Będzie mi brakować fauny kipiącej i odurzającej narząd powonienia. Feerii barw i chromatografii chmurowej. Zachodów słońca pomarańczowo-koralowych. Ciepła piachu pod stopą i łaskotek trawnych. Wyjazdów weekendowych w nieznane, mniej znane i zupełnie znane. Już tęsknię za pomidorami! Niedługo nastąpi ten moment, kiedy zaśpiewam adijos pomidory! Witajcie atrapy o smaku dykty!
     Tęsknić będę do klapek i sukienek zwiewnych, chociaż, w tym roku moje ciało zrobiło mi psikusa i nic mi nie powiewało, hm. Chyba, że falbany z tłuszczu. Winą obarczam Małża, oczywiście, albowiem to on przynosi mi śniadanie i kawkę poranną do łóżka, a w przerwach między posiłkami (wiadomo, że trzeba jeść pięć głównych), przynosił mi a to lody, a to truskaweczki i to matkojedyna, z cukrem! A to wafelka, a to ciasteczko. A ja, jako posłuszna żona, cóż miałam robić? Jadłam pokornie! Co się ma zmarnować.
     Poza tym padłam w progu lata ścięta straszliwą chorobą. Choroba nazywała się baklawa. Z baklawą zakolegowałam się intymnie na niedzielnym Targu Śniadaniowym na Sołaczu. Idę sobie ja z familiją grzecznie, tu kwiatek, tam staw, tu drzewko kwitnące, tu kaczka nie całkiem dzika. Aż nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, staję oko w oko z blachami. A na blachach baklawy. Jezu. Słodki Jezu. Lubieżne marzenia, natychmiastowa poligamiczna konsumpcja, wybieranie miss-ternej baklawy ever. Obłęd zmysłów, rozkosz oralna, grzech obżarstwa. A intymność płatna, więc podwójnie potępiona. Przepadłam. Gdybym była Ewą, w życiu nie dałabym się skusić jabłkiem. Jeszcze szarlotką może, ale już na pewno baklawą! Bez dwóch zdań! 
Nie mogłam o nich przestać myśleć, schizofrenia baklawoidalna. Pożerałam wzrokiem zdjęcia na fb Targu, w końcu pękłam na połowy i skomentowałam... I szczerbaty los chciał, że Targ Śniadaniowy nieoczekiwanie zareagował na mój komentarz, zapraszając mnie na wyżerę! W dodatku nie tylko mnie, ale i moją rodzinę! I to po moim lojalnym uprzedzeniu, że mam zamiar pobić rekord wszechświata w ilości zjedzonych baklaw!

fot. Pi, Małż, ja.

Obiekty mych westchnień!

Były też kanapeczki pięciu przemian.
     
Dla ducha i dziecięcej duszy tez coś było! Stoisko Zakamarków.

     Radości nie było końca! Cały tydzień spałam na kocu z koszem piknikowym pod głową i termosem w garści (nauczona doświadczeniem, że nie można dopchać się po kawę, bo wpada się w korkociąg. Czekając w kolejce po kawusię zjada się już ciacho, potem dopycha się do początku kolejki, kupuje się kawę, a wiadomix, że jak kawka to i ciasteczko. Bo tu zonk, ciasteczko już zżarte. No i znowu trzeba stać po kolejne, popijając kawkę. To się nazywa choroba kolejkowa dwubiegunowa i stan kompulsywno-maniakalny).
     Aż wreszcie nadszedł dzień X, roboczo zwany sobotą. W soboty Targ Śniadaniowy rozkładał swe kuszące habasy w Parku Kasprowicza przy Arenie. Lokalizacja dla mnie bolesna, gdyż muszę minąć mój dom rodzinny, w którym od roku mieści się galeria sztuki. Na razie mam wyrwę zamiast serca przejeżdżając tamtędy, więc oczywistym było zasypać tę wyrwę taczką baklaw. A jak organ rozszarpany, to podatny na poezję.

Targu Śniadaniowy! Ty jesteś jak zdrowie;
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie
 widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.
Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną
do tych pagórków miejskich, do tych trawników zielonych 
szeroko nad Areną, Sołaczem rozciągnionych.
 Do tych kramów malowanych barwą rozmaitą,
pobielonych wapnem, niebiańskim błękitem.
Gdzie kwitnie lipa, tawuła jak śnieg biała,
gdzie panieńskim rumieńcem koniczyna pała.
A stoły przepasane kratką, toć to wszyscy wiedzą.
Przy nich, w ławach, zgłodniałe, wielkie tłumy siedzą.
I jedzą
i jedzą
i jedzą.

Ech, co tu kryć. Jako Nieanonimowej Baklawoholiczce będzie mi brakować Targu Śniadaniowego na świeżym powietrzu! Od października, na pociechę, jest pod dachem przy Cytadeli! Jupi!

Początek przyjęcia! Z 3xP czyli Przystojnym Panem Pankejkiem :)

Naleśnik wyglądał tak.

Soki tłoczone Dobrosza - mmmm niebo w gębie! Uwielbiamy!

No i ONE!!!!!!!

Był czas na lekturę.

I na braterskie nicierobienie.

Więc ja miałam wolne!
Skierowałam swe kroki po drugą porcję baklaw!
Pani Baklawowa miała pełne ręce roboty!

Po drodze rozmowa z Panią, która nas gościła.

I znowu ONE!!! Moja faworytka to ta po lewej ;)

Teraz pora relaksu starszawych i zabawę młodzieży.

...która hasała jak nigdy po trawnikach!

Po czym padła jak kawka. Z chlebem w dziobie.

Na kocyku obok pary mieszane.

A'propos kawki. Bombilla ma moc!

Obraz pt. Obżarta i szczęśliwa z paczką chrupek.

Żeby nie było, że na Targu taki luz i przyjęcie tylko dla nas.
Fotka od kulis.

To nasza ferajna na kocyku. Tyłem Pi.
Pytam, jak było? Kciuki w górę mówią wszystko :)
Pi, nie wiem, czy życzysz sobie figurować tu i przyznawać się, że nas znasz? ;)

niedziela, 28 września 2014

(146) Mój (s)pokój

     W mojej jaskini jest ciepło. Ze ścian spływają szemrzące cichutko wodospady, błyskają chłodnymi turkusami, chlapią pomarańczem, by zniknąć w szparze pod drzwiami. Miękka trawa przy każdym kroku otwiera szeroko mokrą paszczę i liże moje gołe stopy. Ma takie puchate rude języki, które falują i uginają się pod siłą grawitacji i wiejących nad nią prądów. Między przyściennymi gniazdkami przepływają iskrzące się zielono plazmatyczne chmury. Wyłaniają się nieśmiało pasmami z dwóch otworów, rosną, pęcznieją i zawijają się w wijące supełki. Z gracją rozplątują się u sufitu, zamierają na chwilę nad głową jarzącą się i migoczącą szafirami aureolą, po czym z impetem, celnie trafiają w gniazdko na przeciwległej ścianie. Zaskoczony pająk przerywa na chwilkę tkanie sieci ze srebrnego kurzu, patrzy na trzaskającą cichutko chmurkę, jak zwinnie wpływa do krętych zwojów kabla. Pstryk! Zapalam nad głową złoty księżyc o mocy 60 watów. Mam szczęście, znowu pełnia. Z kącika dochodzi plumkanie muz, dźwięki gładko i elastycznie łączą się w jedno fonijne doznanie. Nad biurkiem na straży pomrukuje baśniowy zwierz, układając pióra w wachlarz i przykrywając się nim jak barwnym ażurowym parawanem. Zielone oko łowi ruch na źreniczną błystkę. Koniec pulsującej malachitowej żyłki znika w szufladzie biurka. Gdzieś spomiędzy kartek wystaje noga małej dziewczynki. Kiwa się rytmicznie, obuta w czerwony sandałek. Wypływa żabką spomiędzy kartek, otrzepuje sukienkę w kratkę, prostuje na niej linie, które pod jej dłońmi układają się równiutko w paski. Dziewczynka plecie linę ze złotego warkocza, ześlizguje się z niej i wpada w morze płomiennej trawy. Zadziera głowę i rzuca okiem na perfekcyjny paryski błękit oprawiony w ramy okna, w których las parapetowych roślin z różnych stref tropikalnych wymienia się geograficznymi polichromatycznymi genami. widziała nie raz, że dowóz wody w gąszcz odbywa się ręcznie. Na błękicie formują się chmury, które nawija się na patyczek. Podczas tego procesu opary tlenu i wodoru zakochują się w sobie, tak bardzo, że, brzemienne, zmieniają stan skupienia. Tak zamyślone płynne chmury wysysane są ze sreber kranów do konewki i aplikowane cienkim strumyczkiem wprost do korzenia. Tam znowu rozdzielają się na zieleń i błękit.

Josephine Wall
    
   Tymczasem dziewczynka wspięła się już na czworonożną szalupę, w której leżę wpatrzona w niebiański sufit i rozgwiazdę żyrandola. Szalupa prycha i kopie jednym kopytkiem szukając wśród płomieni traw pieczonych ziemniaków. Pod płotami cichutkie wzgórza antyalergiczej waty w erzacu  pierza gęsiokaczki, która pasie się na bawełnianej łące. Nurkuję pod warstwą tej pachnącej polichromii, a dziewczynka gładko układa się we mnie. Wkłada swe palce w moje, wpycha nogi w moje skórzane nogawki, zasuwa błyskawicznie zamek na piersiach. Wyciąga ręce przed siebie i przebiega szybciutko palcami po klawiaturze. Głowa dziewczynki jest mniejsza niż moja, więc poprawia sobie co chwilę opadające na oczy czoło, przesuwa czerep do tyłu jak czapkę z daszkiem. Podciąga luźne żaluzje powiek.

-Mamo! Już wiem co chcę na komunię! - dochodzi zza huku wodospadu. Drzwi uchylają się, a woda spływa szybciutko jak cyna w łączenie wykładziny, która chowa swoje płomienne języki i zamyka paszczę. Rośliny wydychają tlen, plumkające muzy zamykają się w radiu, a czerwony sandałek znika w szufladzie. Kot zeskakuje z parapetu, przeciąga się i strząsa pawie piórko.- Na komunię chciałbym ŚWINIĘ! Będę ją zabierał na spacer, a ona mi będzie kopać trufle!

apdejt:
A oto jak zobaczył to Diabeł w buraczkach  >>>tutaj:



wtorek, 23 września 2014

(145) nie ze mną te numery, Bruner!*

*Bruner, tu: synonim procesu zwanego życiem, zwłaszcza, gdy procesy katabolizmu przewyższają już o dwa kilo procesy anaboliczne.


     W survivalu jestem obecnie na poziomie master. Odkryłam, że mogę funkcjonować zarówno bez dopływu materii organicznej z zewnątrz, jak i bez snu, żywiąc się li i jedynie praną, adrenaliną i kortyzolem. Żarcie i sen są dla mięczaków.

     O dziwo, podczas, gdy ja przedzieram się  maczetą przez dżunglę wewnętrzną, ociekam krwią i potem, wydaję z siebie nieartukułowane okrzyki wojenne wśród wichrów i gradobicia, za granicą skóry świat zewnętrzny perkocąc kolejką sunąca z otwartym dachem pod czystym błękitem nieba, ukazuje w swych oknach przyklejone nosy i gapiące się oczęta czyściutkich dzieci z lizakiem w pulchnej łapce, ludzi z wystająca włoszczyzną w siatki ekologicznej, kobiet drugim okiem czytających prasę oraz tysięcy zwyczajnych panów pod krawatem. Ku mojemu osłupieniu, świata nie pogrążył w chaosie żaden potop, nie spadł nawet deszcz żab, a zapasów makaronu w marketach nie zutylizowała chmara szarańczy. Nie dostrzegłam, by jakaś czwórka jeźdźców ujeżdżała konie na parkingu, a między chmurami pojawił się piramidion z okiem. Dziwne.

A było to tak.
Strasznym jest fakt, że Małż zamienił zawodowy ogląd tego, co piętrzy mu się za biurkiem. Wcześniej były to piksele ukryte w monitorze i furmani z kalafiorem ukryci pod filcową derką, teraz wpadł w polipropylenowy XXII wiek i branżę medycyny estetycznej. W związku z powyższym za biurkiem paznokieć żelowy, napompowane chemią usta uformowane w namiętny dziubek. Pod spódniczką pręży się mezoterapeutyczna szynka. Przyczernione do granic możliwości oko nawadnia górna powieka z kępkami sztucznych rzęs generując magnetyczny urok i ciągnąc powłóczysty woal tajemnicy 2.0. Dekolt nabrzmiały mlecznym silikonem, w zmarszczce doliny łez rzeka kwasu hialuronowego. Obłok drogich perfum, ciała zapakowane w obwolutę z prawdziwego sklepu, a nie jego atrapy z napisem Kupciuszek. A na środku tego morza estrogenów pływa Małż w służbowym jachciku. W okamgnieniu (mojego) ewoluował w samca alfa, klata urosła mu od testosteronu, mózg spuchł od pomysłów i pochwał.

A z drugiej strony ja - rozepchana dwoma ciążami i górą tortów, bez szans na biust wielkości choćby wyrośniętej śliwki, z okiem maślanym nad ranem, przyozdobionym sztucznym włosiem z kota, z kołtunem na głowie, bez tytułu prezesowskiego, bez awatara w komórce (włosy blond spływające po biuście 70H, odzianym w czarny stanik, ręka zalotnie za głową, buzia w ciup). Taaak, Małż nazajutrz po telefonicznym incydencie KLIK!, po latach nienoszenia zegarka, komórki, GPSa oraz innych gadżetów, które pętają wolność ludzką, dostał nowiuśkiego ajfona w charakterze smyczy:

Dzwonię do Małża, dzwonię, dzwooooooooonię, dzwooooooooooooooooooooooooooonię:

- Halo? No co tak długo, pewnie miałeś problem z odebraniem połączenia, co?

- Yhy :)


     Ale w końcu to ja 17 lat wytrzymuję to chrapanie i to mi Małż przynosi kawusię o poranku. A taki szok czasem dobrze robi. Schudłam 2 kilo, więc szkoda byłoby taki efekt rzucić w diabły, co? Jeszcze tylko 25 kilo i powrócę do wagi z czasów przedmałżeńskich! 


 KLIK!


 PS.
Zobaczcie, co wczoraj mi przysłał Diabeł w buraczkach!



PS2.
Przypomina się, że na Kręgosłupie Oralnym przyjęcie urodzinowe z rozdawnictwem nagród!



 

sobota, 20 września 2014

(144) POEZJA I PROZAc

     Powiem wam, dlaczego znikam.

Moje życie raz stajenką Pegaza, raz stajnią Augiasza. Dwanaście prac boleśnie rozciągniętych w dwieście. Blizny cesarki, stłuczonych kolan i wyciętych słów. Alergia na kłamstwo, ponadnormatywne IgM empatii. Brak synchronizacji pomiędzy być i chcieć. Z tym co wewnątrz mnie i co na zewnątrz. Ręce wyłamane ze stawów, kiwające się na dwóch biegunach, a ciągle ze szmatą jak sztandarem. I świadomość, że jestem prochem.
Nie mam siły oglądać sowieckich samolotów nad Szwecją, ran dzieci i jęków kobiet oblanych kwasem. Nie mam siły myśleć, że jednak nie ma żadnego bezwojennego pokolenia w RP, gdzie RP jest tyle co leków na Rp.  Nie mam już siły drzeć pierza i dzioba, dawać mleka i mięsa co dzień od nowa. Nie mam siły być uwiązanym Perseuszem codzienności i smażyć wątrobę na próżno. Gdy najbliżsi karmią niewiarą i polewają kwasem. Gdy po pięćdziesięciu głaskach więcej waży jeden policzek wylewający się rumieńcem na poduszkę.

     Niech mi ktoś przestawi potencjometr z nano na centy choćby. Nie chcę odbierać wibracji z epicentrum oddalonym o sto tysięcy kilometrów stąd. Nie chcę, by drżenie w domowych posadach grzebało mnie pod Pompejami filiżanek. Niemogę jest gorsze od niemamnie.  

Mimo, że przez lata zmieniłam się. Nabrałam masy, urosły mi jaja do kolan i z filigranowego rączego araba o wadze 55 kg stałam się perszeronem.

to teraz

nie mogę
sorry


Ja wewnątrz nieprzezroczystej siebie noszę rozmiar 36 i jestem pod ścisłą ochroną.
Bardzo chciałabym wypłakać Wam w rękaw, tym, co mi kością w gardle.

Wbito mi kołkiem osinowym w serce, że nie nadaję się do niczego prócz orania od płotu do płotu. Z zachodu na wschód, od brzasku do zmierzchu. Obsiać, zebrać, zaorać, olać. Zawstydzić się, że się olało i gołymi rękami wybierać gówna ze skib. 

     Brakuje mi Skamandrytów dnia codziennego, Papuszy niedzielnej i czwartków nad herbatą. Chcę wyrwać balanse z zegarów, skoczyć do Sevres i zrobić tam demolkę. 


Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy.


Zbyt wiele razy.




Chcę już do Taty.


 ***


A po normalnemu.

     Wkurza mnie rynek pracy. Wkurza mnie, że nie ma miejsca dla takich jak ja. Idealistów, którzy zdobywali wiedzę w kierunku, który kochali. Z góry skazanym na niepowodzenie. Że zamiast wymienić oko za oko i płyny ustrojowe, wymienia się tylko CV. Że po 25 latach jedzenia z jednego talerza mówi mi się, że nie ma przyjaźni. Że zaprasza się mnie, modląc się, czy aby nie przyjadę. Że obrócone tyłem plecy mówią, że nie taką synową chciały. Wkurza mnie, że nie wierzy we mnie ten, który powinien, że nóż, dla sportu, wchodzi w z góry upatrzone i wytrenowane miejsce pod lewym obojczykiem. Boli mnie, że przez to nie ufam w 100%. Że mam na sobie czador. I wkurza mnie, że jesteście tak daleko.
I dlatego zadziwiają ludzkie bezinteresowne i przyjazne odruchy. Przyzwyczaiłam się, że na nie nie zasługuję.

Dina Goldstein


     Nie. Nie mogę po prostu wziąć torby na plecy i pójść, bo trzaśnie mi kręgosłup tuż za progiem. Nie polecę już nigdzie samolotem, bo mam ataki paniki. Nie usiedzę w autokarze. W związku z tym  nie zobaczę już nic poza tym, co w najlepszym wypadku w promieniu Polski. I zdaję sobie sprawę oczywiście, że marzenie, by zobaczyć zorzę polarną jest tylko mżonką. Nie usiedzę z tymi pieprzonymi plecami 8 godzin w pracy. Nie zarobię na siebie. Gimnastykuję się i ryczę, żeby tylko móc usiedzieć w kinie, z którego i tak uciekam, no bo zamknięte pomieszczenie. Dla mnie Wasza codzienność jest tylko marzeniem. Siedzieć, dźwigać, być w ciąży? Niewykonalne. Podczas, gdy dla mnie kichniecie było niespełnionym przez 3 miesiące pragnieniem.

 Jestem tylko wolna, gdy zamknę oczy. Gdy żegluję tam, gdzie chcę. Kiedy nie mam kotwic.  Mój świat istnieje tylko we mnie. Z odgórnie narzuconym terminem przydatności do spożycia.


piątek, 12 września 2014

(143) Krótkie i słodkie słowo - zakupy!

     Korzystając z tego, iż Małż opuścił zwarte szeregi bezrobotnych, co objawiło się w postaci wyższego menisku w garnku z zupą i pojawieniu się w  jej odmętach wkładki innej niż obuwnicza, postanowiłam i ja dotrzymać kroku reformom i transformacjom, zasilając nasze stadło w niezbędne artefakty. Zakupiłam więc żwawo via eter następujące niezbędne do życia precjoza:

- powłoczki na poduszki sztuk dwie,

- wypełnienie poszewek, bo cóż mi po samych poszewkach,

- mając już poduszki obleczone w poszewki, już tylko formalnością było nabycie pledu w konweniującym kolorze ecru,

- mając już taki wypas pościelowy, grzechem by było nie wyeksponować tego dobra na szezlongu. Zatem zakupiłam szezlong - skóra naturalna, kolor piasek Bałtyku. Okazja! Za 15% wartości rynkowej! Ja to potrafię robić zakupy!

- skoro fortunę zaoszczędziłam na szezlongu, a w momencie, gdy kupowaliśmy pled, okazało się, że wazon nie kosztuje 19,90, lecz 9,90, w związku z powyższym żal było nie kupić. Kolejna dyszka w kieszeni!

- z poczynionych przeze mnie oszczędności można było zakupić coś nie za 8zł, ale za 49. Staliśmy się więc właścicielami nowego zegara ściennego. Staremu cyferblat popękał, cóż- ząb czasu i ciepło kominka przyczynia się do każdego rozkładu z możliwych. A mówią, że plastik jest wieczny!

- nabyłam też 5 motków wełenki. Pierwotnie chciałam sobie zrobić wspomniany pled na drutach, ale pomyślałam, że 5 motków to za mało. Potem pomyślałam też, że chyba nie zmieszczę się w pięciolatce, a po trzecie i dość ważne dla procesu - musiałabym się nauczyć robić na drutach

- idąc za ciosem zakupiłam 2 pary drutów bambusowych i 5 takichże szydełek. Oraz jedno ogromne, z którego można uwić pufy i dywany. W planach.

- no i kupiłam sobie buty. Śliczne, w kwiatuszki, cacuszko. Co z tego, że numer za duże. Jak wiadomo, noszę buty w trzech numeracjach. Jeżeli kiedyś byłabym na miejscu przestępstwa, umknę wszelkim podejrzeniom i niechybnie wyślizgnę się z kręgu potencjalnie podejrzanych o zabójstwo. Ha! W tym szaleństwie jest metoda!


- no i zakup stulecia- po urodzinowej uczcie z serc prawie filcowych i obejrzeniu kosmicznych zielonoskórych mieszkańców innych światów, zaświatów i półświatka, nastąpiło clou programu, czyli magiel. Ela Wasiuczyńska, przepytała zgromadzonych nad tortem, koralikami i porozrzucanymi częściami ciał, kto jest autorem poematu, cytuję:

"Zachodzi słońce nad Wędzarnią krwawo,
Słychać krzyk drobiu Więckowskiej nieświeży,
Sezon skończony, żegnaj, sławo!
Na zwiędłych liściach znokautowany bokser lezy.
Twarz mu wykrzywia uśmiech żałosny,
Byle do wiosny!
Kiedy ci walka na pięści zbrzydła,
Poezji rozwiń skrzydła!"

Po wygraniu Eli-ktroluksu, gnana wspomnieniami, pocwałowałam ochoczo do biblioteki domowej, gdzie, O ZGROZO! Zobaczyłam nadwątlony księgozbiór Niziurskiego! Osłupiałam! Wobec takiego stanu rzeczy nie mogłam pozostać obojętna! Jak tu kontynuować sielskie życie w rodzinie jak gdyby nigdy nic?! Jak żyć?! Tak więc po wnikliwej inwentaryzacji posiadanych dzieł Edmunda N. i porównaniu spisu z dorobkiem życiowym, odejmując pozycje, które posiadam, wyrywając sobie pukiel i dzieląc włos na czworo, pomnażając księgozbiór i DNA, pomniejszony o wypływ gotówki, wyszło mi, że muszę dokupić kilkanaście ksiąg. Co też niniejszym uczyniłam. 

Bo tak w sumie, to dla SIEBIE kupiłam wyłącznie buty. Czyli wyszło jak zwykle.

wtorek, 2 września 2014

(142) Małż odzyskuje wzrok i mnie rzuca!

     Przemówię teraz matczynym milionem udręczonych ust: błogosławię dzień 2 września i każdy następny, z wyłączeniem sobót i niedziel. Nareszcie wakacje! Gdyby jeszcze nie to poranne wstawanie i wrzucanie Mima w gardło ryczącego głosem kilkuset sprawiedliwych i trzaskającego dziesiątkami drzwi, potwora.
 Ale już o 8.30 robi się całkiem przyjemnie. Czas na drugie śniadanko - pierwsze, z kawusią, ZAWSZE dostaję do łóżka.
 Na początku roku szkolnego, człowiek biega po chacie z niedowierzaniem rozkoszując się ciszą i spokojem. Nic oczywiście z tego szczęścia nie robi. Bo oto nastał dzień, kiedy nikt się nie wydziera, kłaków ze łbów nie wyrywa garściami, nie chce żreć, ani pić herbatek o smaku mandarynki z nutką wanilii, soku malinowego oraz bułeczki z masłem (warstwa masła o grubości dokładnie 1mm) lub suchej, zależy kto zamawia. Nikt nie włącza odbiorników medialnych i nie rzuca skarpet na podłogę. Nie organizuje meczy z markizą w roli bramki. Czy mówiłam, że nikt nie chce żreć? Krótko mówiąc, mężczyzn brak. Człowiek zdejmuje sobie chomąto z karku, spluwa wędzidłem pod kaloryfer i wtacza kulę pod kuchenkę, do której jest zwyczajowo przykuty. Perseusz kuchenny!
Sytuacja jeszcze niezupełnie oswojona, bo Małża nie ma również. Małż oddala się z rańca ku pracy swej nowej, którą ukochał miłością czystą, aczkolwiek nie pierwszą. I to jest miłość z wzajemnością! Ha! Człowiek raz nawozem, raz podwoziem.

Nagle komórka podśpiewuje. Dziwne, rzadko ktoś dzwoni o tak rannej porze. Któż to? Bo jako, że prastara Nokia jest telefonem rodzinnym (czyli jeden telefon na całą rodzinę), mógł dzwonić każdy, od kolegi Mata począwszy, skończywszy na... No właśnie, realizowała się, jak zwykle, wersja najmniej prawdopodobna:


  -Tak, słucham? Halo?

- ....

- Halo???

- ......Yp??
Dzień dobry, czy zastałam Małża Wspaniałego? Mówi Pani Prezes.

-......Yp!!
Dzień dobry, nie. Małż Wspaniały jest bowiem w pracy. Od dobrej godziny... Eee...? A... Aaaa!
(O jezusmariamatkoboska, wypadek miał! Przecież wyjechał 2 godziny temu! O jasny gwint, tak pada, na pewno ktoś w niego wjechał! Albo zawał! Tak, zawał albo wylew, matkojedyna, trzeba jechać do szpitala! Jechać! Jechaaaać!!!! Ratować! O borze szumiący, a co z dziećmi będzie?! A ja taka młoda!!!!)

- Aa, to ja zadzwonię na stacjonarny do firmy, bo jestem poza.

- Ufff. A wie Pani Prezes, jak ja się zdenerwowałam?!

- A wie Pani, jak JA się zdenerwowałam?!

Odkładając słuchawkę oczami imaginacyjnymi widziałam, jak dymek nad głową Pani Prezes staje się bardziej przezroczysty, a potem pęka rozpryskując się maleńkimi tęczowymi kropelkami na jej loki. Kątem oka zdążyłam zobaczyć w nim sylwetkę Małża, który trzymając w ustach słomkę pociąga drinka z kokosa, a jego kochanka robi dziubek i poprawia opadające Małżowe okulary. W godzinach pracy. A kysz! Apage!

Bo Małż ma nowe okulary.
Wkroczyliśmy bowiem w ten wiek, nazwijmy go umownie pregeriatrycznym, w którym protezuje się oko w sposób dodatkowy. Oko staje się jakieś niezborne i nierozgarnięte i trzeba wstawić je za grubszą (Małż) lub cieńszą (ja) szybkę. Oko Małża w plusy, przez co za szybką wygląda na większe. Ja tam Małżowi nie skąpię, niech mu rośnie, niech ma sobie te gałki większe, zwłaszcza, że w pięknym kolorze khaki. Koloru tęczówki teraz jakby więcej, a i podkreślonej przez oprawki w dwóch kolorach zieleni wojskowo/leśniczej. Małż ma, co zauważyłam właśnie z pełną, nota bene, mocą, lewe oko większe, a okular walor ten jeszcze uwypuklił. Ba! Mało tego! Grubość szkieł wszystkich obu oczu jest różnorodna na tyle, że Małż wygląda jak nadepnięta, bardzo zdziwiona tym faktem ropucha. Z nadciśnieniem śródgałkowym. I parciem na pęcherz.

Ale za to jak teraz Małż widzi!

- Ależ ja teraz wyraźnie widzę! Nigdy w życiu  cię tak wyraźnie nie widziałem, Małżowino!

- I co? Teraz mnie rzucisz?

- Tak! Na kolana!

Żabie zieloności coś w ten deseń.

Buzi żabiasta!

czwartek, 28 sierpnia 2014

(141) Znowu zoologicznie, za co przepraszam!

     Teraz każdą wolną chwilę poświęcamy na łapanie owadów do nowego domku. Dziękujemy Wam, Kaczko i Bebe za te spacery z nosem w trawie! Za te godziny spędzane w chaszczach, w których grasują tabuny kleszczy! Jak przyjemnie jest przedzierać się z lupą przez mokre, nadmaltańskie zarośla, pod czujnym okiem spokojnie kroczących spacerowiczów i bywalców parków linowych! 

     Rotacja mieszkańców insektarium Mima jest kilkugodzinna. Po przetrzepaniu kieszeni, spisaniu dowodów osobistych, wykonaniu zdjęć portretowych z profilu i an face oraz prześledzeniu drzewa genealogicznego do pierwotniaków włącznie, na bruk wyrzucono w kolejności alfabetycznej:
ćmy róznych gabarytów i gatunków, muchy domowe, muszki drosofilki, osy, pszczoły, stonogi, trzmiela i wija drewniaka.

Mieszkańcy potencjalni, tj tacy, których Mim z chęcią by przygarnął, ale niestety, mają wilczy bilet to:
-zaskroniec,
-ślimaki,
-myszy,
-ryby,
-tasiemce,
-żaby,
-ropuchy,
-pijawka,
-papuga, najlepiej gadająca żako,
-oraz zabłąkany diplodok (młody)

Akcja rozwijała się brawurowo:
Mim chciał świerszcza. Widział kto z Was świerszcza w mieście? Albo w ogóle czy ktoś widział? No właśnie. A Mim widział. W sklepie zoologicznym. Cóż było robić. Pojechaliśmy nabyć.  W sklepie były jedynie świerszcze karmowe i to w ilościach hurtowych. Matko jedyna, przecież nie kupię stada owadów do chaty! (chociaż przymierzam się do straszyków) Mim asertywnie prowadzi dialog ze sprzedawczynią i pyta trzeźwo, czy nie można by wyłowić z terrariów czyjegoś drugiego dania. Niestety, po terrariach węży biegały tylko zupy opakowane w białe gustowne futerko i długi różowy ogonek.
Tymczasem przy ladzie zaczęła się już tworzyć kolejka niby normalnych ludzi: trzymających w dłoniach wędki z barwionym piórkiem dla kota, z łypiącą na boki scyraną rybką w napompowanym worku foliowym, nogą kury dla psa (chyba suszoną), świńskim uchem pakowanym próżniowo oraz łopatką do kociej kupy. A my powoli dobijaliśmy targu nad pudełkiem. Licytowana nekropolia obejmowała 14 sztuk świerszczy w nienajlepszej formie, co tu kryć, powiedzmy szczerze - trupów-  oraz sześć osobników dychających. Ledwo, bo ledwo, ale jednak. Mim chciał od razu przesiedlać je ze zbiorowej mogiły do luksusowego pomieszczenia z moskitierą i izolatki z lupką, z którymi się nie rozstaje, ale wybiłam mu to z głowy, zapraszając go podstępnie na lody Grycanek. Mim, który ma fobię bakterii, podskoczył ni to z obrzydzenia ni to z pożądania i mogliśmy opuścić lokal, uiszczając opłatę z udzielonym nam 50% rabatem na sarkofag ze świerszczami.
Nadmienię tylko, że eskalacja fobii miała miejsce podczas uroczystej Wigilii. Mim, przepychając się przez tłumek kilkunastu osób, zgromadzonych przy śnieżnym obrusie i kolędach sączących się złotym pyłem z głośników, podszedł do cioci-babci i zapytał tubalnym głosem: Przepraszam, ale czy toaleta jest ZDEZYNFEKOWANA?

NO. 
Mim nie tknie nic, kiedy ja jego dłoniach są bakterie albo jady grzybów i węży.

Udaliśmy się do domu i dokonaliśmy introdukcji owadów do środowiska naturalnego. Środowisko naturalne, owszem, ale nie dla owadów hodowanych od pierdyliona pokoleń w plastikowych izolatkach. Świerszcze zarżały radośnie, ale unosiły nogi z obrzydzenia, że coś zielonego oplata się wokół ich ciał. Pełzały we wszystkie strony jak karaluchy i chciały włazić do chaty. Po chwili jakby doszło do nich, że oto są wolne i dzikie i powlokły się pod liście piwonii i w fugi w płytkach. Ach, ten zew hemolimfy, ta burza hormonów i atawistycznych zachowań! Ta kipiel dzikich genów! Ale jakoś chyba się ogarnęły i wieczory od tej pory mamy obłędne! Warto było wywalić 3,50 PLN w trawę!

     A wczoraj złapałam dla Mima wija drewniaka! Wypasiony, kilkucentymetrowy czyhał na mnie pod umywalką! Jako, że Mim biegał już po wiszących ogrodach Semiramidy i rozmawiał z muszlami i Markiem Kamińskim, odłowiłam go w kwikach do Insekten haus (tak, wstyd mi, ale on biegał tak szybko po moich rękach) i odłożyłam w chłodne i zacienione miejsce, czyli przy wannie. Rano przynoszę do łóżka Mima trofeum, które spoczywa nieruchomo na bocznej siatce i wlepia w nas czerwone spojrzenie małych oczu. Mim chwyta domek, ale wij odpada od ściany i z łoskotem pada na podłogę swej kwatery. Pada  i zastyga w pozie na wioślarza lub na robiącego brzuszki. Przy próbie reanimacji odpada mu jedna rączka. Wij nie zmienia pozycji. A więc to śmierć. Mim w płacz. Ja w konsternację. Mat do kuchni na śniadanie. Zieeew. Stoję tak w piżamce i słucham steku wyrzutów, jakoby Mim jakiś czas temu wypuścił tego lokatora na NASZE salony (dla przypomnienia jak wyglądał KLIK!), że żył sobie, nikomu nie wadząc, że spokojny był, że niehałaśliwy i nieuciążliwy, a tu nagle pojawiam się ja, wpycham go za kraty i podstępnie morduję po nocach. 
(Jezuniu, ile to dni z nim mieszkaliśmy, wertuję tylko mózg. Wychodzi mi, że prawie 3 miesiące! Nie dziwota, że go nie poznałam! Był już wielkości małego węża ogrodowego) To chyba rzuca jakiś cień na jakość porządków. Hm.

Dzisiaj nie będzie zdjęcia wijów, ani świerszczy, bo już były. Ale trzymajmy się nurtu zoologicznego, a nawet, idąc dalej i głębiej w ten animalistyczny las, entomologicznego. Będzie to bogata dokumentacja, jak życie po śmierci może być piękne!











po wnikliwych poszukiwaniach udało się spisać dane autora:
Magnus Muhr


     Bo ja taka jestem rozkojarzona i roztargniona. Co się dziwić, tyle przygód, a jeszcze rok szkolny za pasem ugniata pachwiny.
     Siedzę sobie ja, piszę ody do wija, a tu włazi do mnie Lima. Lima jakoś dziwnie pachnie. Stęchlizną, czy węglem. Czy tam czymś równie niemiłym. Kontroluję podogonie, miziam i wyjmuję kilka sfilcowanych kulek z kryzy. Franca się filcuje jak wełniany sweter uprany w 60C. Skubię, skubię, jem mizerię, jem mizerię, pukam, pukam, a swąd coraz większy jakby. Ze smrodem spada równocześnie poziom przejrzystości powietrza. Pędzę dostojnie do kuchni ruchem posuwistym jednostajnym, po czym stwierdzam, że owszem, nastawiłam obiad. Na kuchence wyłażą z siebie brokuły zamienione w zupę o gęstej konsystencji kremu, patelnia od dwóch godzin smaży nicość na 0%-owym niczym, generując kłęby gryzącego dymu a ziemniaki z zimna tłuką się po ścianach zimnego gara. Zadumałam się nad tym zdarzeniem i zjadłam w afekcie kolejną porcję mizerii. Z kołtunami Limy. Myślicie, że będę rzygać kłaczkami?

piątek, 22 sierpnia 2014

(140) Dzień dobry, poproszę książkę obrazkową! Czyli Kaczka i Bebe w natarciu!

Tego dnia nic nie mogło pójść nie tak. 


Wylazłam spod prysznica, suszę włosy, gdy wtem do łazienki wpada Miłosz. 

- Mamo, mamo, tęcza! 

- Jak?! Gdzie?! - pytam. Przecież gdy właziłam pod prysznic było jeszcze słoneczne lato!

- Nad naszym domem! Szybciej! Co tak stoisz na golasa?!

Wybiegłam zatem do ogrodu w locie naciągając gatki. Zadzieram głowę, a tam rzęsisty deszcz kapie prosto do paszczy i zgodnie z nazwą, zawisa wielkimi soczewkowatymi kroplami na rzęsach. Rozpryskuję powiekami wodę i co me oczy krótkowidza widzą spod zamazanych szkieł? TĘCZA. A nawet dwie! Podskoczyłam jak rącza łania i pokłusowałam po aparat. Wyginam się jak kobra, by uchwycić cały cud natury. Cud w swym ogromie wylewał się poza kadr, a właził na to miejsce nasz ogrodowy mur, którego elewacyjna świetność jest już przeszłością. Można trochę poprawić na nim grzywkę z pnącej róży i glicynii, które osiągnęły wybitnie wysoki poziom symbiozy i piękno warkocza.
Mur ewidentnie burzył moje poczucie estetyki, toteż pokłusowałam z aparatem na szyi dalej w knieje. Mokra głowa, koszula i gacie. A ja w szczerym polu, w deszczu i z rozdziawionym otworem gębowym wpatruję się jak cielę w malowane wrota. Po chwili gatki przemokły do skóry, a deszcz przestał padać. Okazało się, że mieszkańcy okolicznych bloków dostawali zeza rozbieżnego. Dumnie zadarłam głowę i, podkuliwszy puszysty ogon, dostojnym krokiem przy wtórze kłapiących kroksów, udałam się na swoje włości.








     Po tęczy było już tylko lepiej. Bo co to za dzień! To drugi dzień pracy Małża! Ach, gdybyż Skorpion w rosole był elektronicznym pamiętniczkiem! Ale jako, że nie ma takiej funkcji, pozwolę sobie zainstalować tę informację. Na razie cieszymy się leciutko podskakując i chłodząc szampana w kałuży, nauczeni zeszłorocznym doświadczeniem, że nie należy się cieszyć pracą, dopóki nie minie trzymiesięczny okres próbny. Albowiem jesienią, korpo wyssawszy Małża, wyrzuciła jego suche truchełko na bruk bezrobocia. Ponownie. Podobnież jak kilku innych swoich sezonowych najemników. Podczas tego czasu zaznaliśmy, prócz chłodu 17C w domu, chłód państwa, ale i ciepło rodziny i znajomych. Dzięki nim mieliśmy rosół, a Małż mógł być stróżem nocnym i ogacać rury. To już drugie wakacje, zorganizowane dzięki ciociom małżowym. W zeszłym roku nasze wakacje to 5 dni w Warszawie, a w tym - 3 dni w Gliwicach. Dzięki rodzicom mogliśmy być 4 dni w Zakopanem i pokazać dzieciakom po raz pierwszy w życiu, jakie polskie góry są piękne.
     W lipcu mój wujek i ciocia w drodze nad morze mieli poważny wypadek samochodowy. Małż jechał do Koszalina, do szpitala. Pomagał im zeszrotować samochód, zapłacić za lawetę, zawiózł na przesłuchania na komisariat. Wszystkie kursy pomiędzy Koszalinem, a Szczecinkiem. Potem zawiózł wujostwo nad morze. A następnie pojechał po nich ponownie na wybrzeże, by przywieźć ich do domu. Wymyśliłam, że po co ma robić pusty przebieg. I tak, niespodziewanie, mieliśmy czterodniowe wakacje nad Bałtykiem.

 Dziękujemy wszystkim :))))))

     Tyle dobra siedzi pod liśćmi wokół nas! Wystarczy się schylić i je zauważyć. Nawet to najmniejsze. Za co mnie spotyka tyle dobra? Za ten papierek, który włożyłam do kubeczka po lodach tego bezdomnego staruszka na Krupówkach? Boże, jak on się zdziwił! Jak spojrzał!

A Bebe mówi chwytaj dzień i otwieraj szampana! Bo teraz się trzeba cieszyć! Teraz właśnie jest ten moment. Nie za trzy miesiące!

     Myśląc o tym wszystkim przecinam z Małżem i chłopakami mokry od deszczu Poznań. Miłosz płacze, bo dzisiaj umarła jego rybka. Bojownik. Żyła dwa lata.

- Miłoszku, wiem, że Ci bardzo przykro. - mokry nos dotyka szyby - tak już jest, że zwierzęta żyją krócej niż ludzie i zawsze bardzo smutno, kiedy odchodzą. Ale pomyśl, jak dobrze miał u nas. Pływał w ośmiolitrowym akwarium, a nie w maleńkim plastikowym kubeczku. Miał towarzystwo ludzi i kota, było mu ciepło, miał pod dostatkiem jedzenia i na pewno czuł się kochany. Ta tęcza była na pewno tez specjalnie dla ciebie, w podziękowaniu od rybki.

Miłoszkowe ramiona drżą od płaczu, ale po chwili jest już jakby lepiej. 

- Mamo, pojedźmy jutro po nową rybkę. Uratujemy następną. I wiesz, mam takie marzenie, by mieć świerszcza. Żeby nam grał pięknie w ogródku.

Sapałam i uśmiechałam się, gdy wdrapywaliśmy się na szczyt kamienicy, z której widać domy Borejków i srebrne brzuchy samolotów. - Poczekajcie tu na tatę, pomoże mi tylko zanieść tę ciężką torbę.

Drzwi się uchylają, a w nich dziewczyna z perłą, Katachreza. Za Nią Jej piękny, dwuosobowy cd genotypu. Ludzka radość spotkania. Jak wspaniale w takim towarzystwie kosztować serów w stu smakach i kolorach, skubać soczyste kule winogron, żuć bosko słone suszone pomidory, pyszny chleb z hummusem mmmmm... Rozkoszować się małżeństwem pomidora z mozarellą i wlewać w siebie zielone wino. I gadać, gadać, gadać, prawie do północy, raz przy stole, a raz na balkonie skąpanym w lunatycznym blasku świecących choinkowych gwiazdeczek.

Wyszłam objuczona prezentami od Kaczki i Bebe! Tak po prostu, bezinteresownie, z serca do serca.








     Wtaczam się do domu, jak Kopciuszek, przed północą, a tu Mat czeka! Oszalał z radości, ale odpakował tego wieczoru tylko jeden prezent. 

Prawie północ, a Mat delikatnie rozpakowuje najmniejszy prezencik.

      Te dwie czarownice kochane, wespół z trzecią, utrafiły we wszystko: wiedziały, że ulubionym kolorem Miłosza jest żółty. Wiedziały, że kocha owady. Ale skąd u licha wiedziały, że chłopaki uwielbiają jeść opłatek? Że dla tego kawałka pseudopapieru gotowi są zrezygnować z lodów? Skąd wiedziały, że nie mamy piórników? Że Mat nosił swój od pierwszej klasy i się po prostu już podarł? Że tak samo było z piórnikiem Miłosza, co prawda tylko dwuletnim, ale widocznie słabszym?! I na Jowisza, jak wydostała się tajemnica poliszynela, że Miłosz jest znawcą i miłośnikiem dinozaurów?!
I skąd wiedziały, że kochamy Janoscha?! Że mamy jego książeczki, a nawet słuchowisko? Że marzeniem naszym było coś mieć z Misiem, Tygryskiem i pasiastą Kaczką! Marzenia się spełniają i trafiają nieoczekiwanie mokrym psim jęzorem w policzek! Ależ radość utrwalona!






Łzy w oczach Miłoszka są prawdziwe. Oni się zawsze tak wzruszają.
Tu, podobny do disneyowskiego pasikonika mówi:
-Mamo, spójrz dostałem piórnik z dinozaurem!!!!!!










A tu prezenty dla mnie! Notesik moleskin w ukochanym stylu ekologicznym (skąd wiedziały?!) I coś, co przyprawiło o atak śmiechu moją Maminę i chłopaczków (albowiem to JA mam nerwicę w tym domu - skąd wiedziały?!):

- O, mamo! Dostałaś sól ANTYSTRESOWĄ! Przyda Ci się! A co to grzechoce w drugim zawiniątku? Pewnie antystresant maxi!

Powiem Wam, moi kochani, że o mało po południu z rozpędu nie wypiłam tej czekolady! Matko, człowiek, jak widzi czekoladę, to chce ją sobie pchać od razu w jedynie słuszny otwór!

I tu zastanawiam się ponownie, skąd wiedziały o moim wieloletnim pierdolcu lawendowym, co? Ponadnaturalne i ponadnormatywne zdolności i empatia, ot co!

Ten ranek trwał nieprzerwanie do godziny 14. Łaziliśmy wszyscy jak wariaci w piżamach i z głupkowatymi uśmiechami przyklejonymi do twarzy. Miłosz buszował w ogródku w poszukiwaniu lokatorów swojego Insekten haus. Zaiste! Pierwszy był mały pajączek, który Zwiedził zarówno insektarium jak i pojemniczek z wieczkiem-lupą. Istne cudo!

Na prośbę Miłosza pod karmnikiem mamy domek dla owadów.
Rozmnożyły się w nim pasiaste błonkówki!

Drugim lokatorem była pszczoła, która bardzo spodobała się Limie:


Potem ranek upłynął obu chłopakom pod znakiem labiryntu w kuli:

Tak, ryba to pamiątka z Zakopanego.

Po obiedzie nareszcie udało nam się ubrać. Hm, udało? ;)


A gdy Małż przyszedł z pracy (z pracy!!!!!!!!), pojechaliśmy po rybkę. Jest cudna, młodziutka, turkusowa z czerwonymi płetwami piersiowymi.

I zgadnijcie co, wypuszczone w chaszcze, gra nam w ogródku? :)



DZIĘKUJEMY CIOCIU KACZKO I CIOCIU BEBE!