poniedziałek, 14 lipca 2014

(133) Wasiuczyńska przechodzi samą siebie, a już na pewno wszelkie pojęcie!

     Niedawno Ela Wasiuczyńska, matka Pana Kuleczki poprosiła o nasze, czyli czytelników, złote myśli, którymi zostaliśmy obsypani przez mentorów. Zapytała tutaj o "rady, które wracają do Was jak memento w dorosłym, zawodowym życiu. Paradoksalne, ale słuszne aż do bólu".

     Zachęcona licznymi komentarzami, ale onieśmielona ich treścią, zebrałam się w sobie i postanowiłam w końcu podzielić się czymś, o czym wiedzieli tylko nieliczni bliscy, a co stało się moją latarnią, cytuję:

"Och, Wy Artyści! Uwielbiam Was!
To teraz ja, prosty, ścisły mgr inż:
Jakoś wykładowcy nie zahaczyli się w mój mózg haczykami wysublimowanych sentencji.
Mam kilka, które mi przyświecają, trzymam się tego, co mówił mi tata. Że miłość zwycięża, że zło dobrem zwalczaj i coś najprostszego, do czego musiałam dojrzeć - żyj i pozwól żyć innym.

I coś, co pojawiło się jakoś czas temu, a wtapia się gładko w lukier słów Kaczki.

Otóż.
Jakiś czas temu rozmawiałam z Musierowicz. Nie twarzą w twarz, bo nigdy nie miałam śmiałości. Raz stałam za nią kilkanaście minut w punkcie ksero i dreptałam z nogi na nogę, aż w końcu skserowała jakieś plany i poszłaaaaaaaaaa. Kolejny raz wlazłam na Jej klatkę schodową, na Słowackiego, pooglądałam poręcze, wycieraczkę, drzwi i ...poszłaaaaaaaaam...
Uwielbiam Jej książki, zaczęłam je czytać w późnym liceum. W wiadomościach prywatnych czasem dostaję sygnały, że piszę "jak Musierowicz". Napisałam do pisarki, przytoczę tu naszą rozmowę, esencję z kilku elektronicznej wymiany zdań, najważniejsze jest jak zwykle na końcu i na dnie :) Ale cała rozmowa jest skarbnicą wiedzy.

"Moniko, (...) jeśli chodzi o doradzanie w tej materii - powstrzymuję się do niego z jeszcze innych względów: autor, zwłaszcza początkujący, powinien polegać przede wszystkim na sobie.
I oto rada, jakiej udzielę Ci na odległość: skoro zarzucają Ci, że piszesz "jak Musierowicz", postaraj się tym zarzutem przejąć. Nie należy pisać "jak" ktoś, nawet "jak Dostojewski". Pisz "jak Monika". To o to przecież chodzi w tej całej zabawie: masz stworzyć własny świat I przedstawić go w jedyny, Tobie właściwy sposób.
Twórczość, która tylko naśladuje, zemrze na anemię.
Do dzieła!
I nie pytaj nikogo "czy to coś warte". Dopóki samej siebie nie zadziwisz I nie zachwycisz, dopóki sama nie uznasz, że to "już"- nikt Ci nie pomoże.
Przepraszam, ale taka jest prawda.
...
O, świetnie, że to rozumiesz, Moniko.
Ale w jednym się mylisz: to nie jest tak, że dziś nie potrzeba nikomu radosnych, słonecznych opowieści. Chyba zawsze są takie potrzebne. A im trudniejsze czasy, tym bardziej.
Nie poddawaj się, pisz, szukaj własnej drogi I własnych środków wyrazu! Warto!

...
Bardzo mądre to zdanie o zachwycaniu samego siebie, ale to przecież bardzo trudna rzecz! (...) Tylko, czy to nie takie uczucie, które przychodzi powoli, z mozołem?
...
To akurat jest oczywiste. Bez pracy nie ma kołaczy, że tak powiem. Namozolić się trzeba.
Bez mozołu piszą grafomani. No I oni właśnie łatwo siebie zachwycają.
Mozół nie wynika z tego, że się człowiekowi trudno pisze, lecz z tego, że tekst łatwo napisany trzeba jeszcze uczynić bardzo dobrym.
Bo kto nam niby obiecywał, że będzie łatwo?
Łatwo nie jest.
I nie ma być.
Wśród trudności zdobywamy siły I doświadczenie.

Pozdrawiam serdecznie!

....

Pani Małgorzato, no właśnie, ale jak odróżnić co grafomańskie a co nie? Jaka jest granica, kto ją ustala? Oceniają czytelnicy? A może krytycy? Koledzy Po piórze? Jak to jest?
Ciśnie MI się wręcz na usta głosem Ireny Kwiatkowskiej: "kto ptak, a kto nie ptak"?
:)

Moniu, ustalasz to sama.
To jest Po prostu zawód dla solistów.

A kolegów Po piórze NIGDY nie pytaj.
Każą Ci pisać tak, jak piszą oni, bowiem przyłożą do Twojego pisania swoją miarę.

A miara ma być Twoja.

Dlatego uważam, że najważniejszą osobą w życiu pisarza jest jego szkolny polonista. To do niego zależy (w ogromnym stopniu) Twoje poczucie miary I Twój literacki smak.
Całej reszty musisz nauczyć się sama (czytając I pisząc). I na nikogo nie liczyć."

O! :)


     Wyobraźcie sobie, że Ela wybrała mnie na prawną opiekunkę Kaczki Katastrofy! Powyższa złota myśl okazała się prawdziwie złota! Spostrzegawczy Czytelnicy Skorpiona z pewnością zauważyli nowe trofeum na półeczce z prawej strony ;)
Adopcja nastąpiła dzisiaj, w dzień zburzenia Bastylii! Mam ogromne szczęście, że to, co piszę, chwyta Was za serca i, że chcecie to czytać! To dla mnie bardzo ważne, bo tylko tym chciałabym się zajmować. Czy tak będzie? Chciałabym! Chciała! Trochę wiary mi trzeba i odwagi.

A teraz - stoliczku, nakryj się!

W życiu jak na sankach-
raz w górę, raz w dół.
Chcecie bajkę? Oto bajka!
zajmuje cały stół!


Tak grubaśna koperta wyglądała z przodu.
Zwróćcie uwagę na ten piękny charakter pisma,
na zróżnicowanie odcieni szarości w adresie!

Z tyłu Pan Kuleczka informował o stopniu ważności przesyłki.


W środku... kolejna koperta. Znak zapytania podwaja mą ciekawość.

Z tyłu stado znaków podziesiąciaja ją!

Lak na kopercie o ręcznie zaokrąglonych rogach wypłynął z serca.

A ze środka wypłynęło morze pocztówkowych ilustracji!
Matulu! Wszystkie znam z książeczek chłopaków!
Niesamowite uczucie!

Moja ulubiona ilustracja, którą oglądałam z zachwytem... 9 lat temu!

Ilustracja z Bajki o rybaku i złotej rybce i fragment Jasia i Małgosi.
Piękne, co? Wytatuuję sobie na plecach!

Nie zgadniecie co jeszcze kryło się w kopercie głównej!
Kolejna koperta poboczna!

A w niej.... skarby i jeszcze jedna!
List miłosny w błękitach! Z kwietnym znaczkiem!

Kopertka z tyłu zdradzała Nadawcę!

W środku... co to może być? Ręcznie wyprodukowane znaki na ziemi i niebie!

A z tyłu...

W żółtej kopercie kryła się krewetka dla Mima!

A Mat gna na koniku!

No i clou przesyłki! Wygrana Kaczka Katastrofa! Z dedykacją na odwyrtce!

Ale to nie wszystko! Moja ulubiona książeczka, w wersji maxi i germańskiej!

A to wszystko tak po prostu - z serca do serca ♥

 DZIĘKUJEMY, ELU!

Moje piersi eksplodowały z radości! :)
Dzieciaki oszalały ze szczęścia! Obrazki zawisną w pokoju!
Mat rzekł, że wyprodukuje niebawem post na swoim blogu,
prosił przekazać Wszystkim wieść, która się niesie tymi słowy:
Proszę, odwiedźcie i skomentujcie moje
(klik!) "Fikoły na macie", co? ;)

Co niniejszym czynię.
(Co te dzieci robią z rodzicami, porządnymi blogerami! ;))
  

sobota, 5 lipca 2014

(132) Mim - chłopiec, który miał marzenia i pożądał wnętrzności

     Mim marzy, by być paleontologiem. Albo zoologiem. Albo podróżnikiem. Albo chce pracować w ZOO. Kocha zwierzęta miłością czystą i nieuprzedzoną. Nie ma zwierząt oślizgłych, obrzydliwych ani ohydnych. Owszem, niektóre są fascynujące w swej brzydocie, jak np blobfish, której portret jest ustawiony jako tapeta w komputerze dzieci. 


     Dla nich jedne zwierzęta są po prostu inne, nie klasyfikują zwierząt jako gorsze czy lepsze ani ze względu na powierzchowność, ani z uwagi na zachowanie. Pająk nie jest w niczym lepszy od muchy, a koliber od kameleona. Ot, są inne. Jak ludzie. Tylko tyle.
Moich dzieci raczej nic nie zdziwi. Mają ciocię, która ma niedowład, szynę na nodze i problemy z wysławianiem się. W dłuższe trasy wakacyjne używa czasem wózka. Druga ciocia wyrwała się z choroby nowotworowej, ma sztuczną pierś. Albo w ogóle jej nie nosi. W rodzinie jest osoba o imieniu jak kwiat, której tata pochodzi z egzotycznego kraju. Jedni są zamężni, inni są singlami. Mają sztuczne szczęki, peruki, albo protezy. Do wyboru do koloru. 

Pomyślałam o Marku Kamińskim, o jego zmaganiach ze zdrowiem i o Jaśku Meli. Do poduchy czytamy teraz to:


     Książka zaczyna się dosyć mrocznie, bo opisem wypadku małego Marka podczas beztroskiej i niebezpiecznej zabawy na bramie. Bardzo realistycznie ukazane są tam dziecięce strachy i obawy, osamotnienie, które odczuwał pięcioletni chłopczyk w szpitalu w obcym mieście. Podziwiam zarówno hart ducha małego człowieka, jak i odwagę jego rodziców i dziadków. Nie wyobrażam sobie bym pozwoliła Mimowi jeździć po zamarzniętym jeziorze na łyżwach, czy Matowi machać nad głową siekierą i rąbać drewno. Ja, chuchająca matka jestem zdruzgotana myślą o długich tygodniach rozłąki i wielokrotnych i długotrwałych pobytach synka w sanatorium.
     Odnoszę wrażenie, że z jednej strony Marek Kamiński już jako chłopaczek czuł się pionierem, wojownikiem, podróżnikiem i odkrywcą w jednym. Zmuszony był szybko dorosnąć i się usamodzielnić. Z drugiej - jakże inaczej mogłaby wyglądać ta sama historia usłyszana z ust jego mamy. Mogłaby ukazać ona Marka jako chłopca nieusłuchanego, chorowitego, o którego ciągle drżała. Po wypadku z pewnością bez przerwy o nim myślała, nie mogła być z nim w szpitalu całą dobę, bo pracowała, poza tym nie można było być z dziećmi w placówce poza wyznaczonymi kilkoma godzinami. Musiałą cierpieć, musiała płakać, na pewno się zamartwiała, gdy w otwarte złamanie wdało się zakażenie, gdy mówiono o amputacji, gdy przez głupi wypadek, głupie dwie minuty nieuwagi, syn cierpiał fizycznie i psychicznie przez długi czas. Kamiński musiał się do tego przyzwyczaić i zaakceptować status quo. Świetnie ujął to w maksymę, która i mi przyświeca:
"Człowiek najbardziej się rozwija, kiedy pokonuje trudności,
bada granice swojej odporności
i znajduje sposoby na przełamanie własnych słabości".


Marek Kamiński

Równie ważną dla mnie sentencję wygłosiła Małgorzata Musierowicz:
"Uśmiech by­wa ak­tem męstwa, smu­tek to słabość i pos­ta­wa zbyt wy­god­na.
Być ra­dos­nym i dob­rym, kiedy świat jest smut­ny i zły, to do­piero odwaga".


Małgorzata Musierowicz
Podczas lektury natrafiłam na cudowny fragment przeżyć małego Marka:

"Włożyłem kurtkę i wyszedłem przed dom. Powoli oddalałem się od ciepłego światła w oknach. Niedaleko domu był duży staw. Doszedłem nad brzeg i kucnąłem nad twardą taflą lodu. Cały świat wyglądał tak, jak gdymym nagle znalazł się w środku bajki. Cisza, biały, skrzypiący śnieg, noc granatowa jak moja kurtka. Dalekie gwiazdy odbijały się od gładkiej, wychłostanej przez wiatr tafli lodu. Oddalone od świateł miasta i latarń świeciły bardzo jasno i wydawały się ogromne. Zsunąłem się na lód i położyłem na plecach. Patrzyłem w gwiazdy, wyciągnąłem rękę  i księżyc zmieścił się w mojej dłoni. Zdawało mi się, że jestem ziemią i niebem. Wszędzie dookoła mnie gwiazdy i dwa księżyce, więc pływałem w nocy, zanurzałem się w granatowym aksamicie nieba. Starałem się rozpoznać Drogę Mleczną i znane mi konstelacje, Wielki i Mały Wóz, Kasjopeję, Gwiazdę Polarną. A kiedy je odnajdywałem, czułem się im bliski i z nimi związany. Może tam zapisane jest moje przeznaczenie?
     Przytuliłem się do niebieskiego lodu, dotknąłem go policzkiem, ale nie poczułem zimna. Było mi dobrze, ciepło i pomyślałem, że jestem częścią nieba, kawałkiem wszechświata. Wiedziałem, że mam swoje miejsce w tej wielkiej przestrzeni. A ta ciepła, żółta smuga światła z okna, układająca się na śniegu, to też mój świat. Byłem tam i tu. W niebie i na ziemi. (...)
Leżałem i słuchałem. Poczułem bardzo silne wzruszenie, uczucie, jakbym połączył się ze wszystkim, co mnie otacza. Nagle ogromnego sensu nabrało istnienie moje i otaczającego go świata".

     Ja sama również czegoś takiego doświadczyłam, znam to uczucie, opisałam je w jednym z moich ulubionych postów, który znacie i zilustrowałam filmem: KLIK! (myślę, że Ela Wasiuczyńska, matka po pędzlu Pana Kuleczki, świetnie by to zilustrowała - mam tu na myśli doskonałe ilustracje do Jasia i Małgosi, ostatnia jest moją ulubioną KLIK!) Elu, jestem zaszczycona Twoją obecnością u mnie :*

     Mnie to uczucie dorwało w Egipcie. Płynęliśmy w górę Nilu. Statek sunął bezszelestnie wśród szmaragdowych, opalizujących wód wiecznej rzeki. Im bardziej się ściemniało, tym gęstsza i ciemniejsza stawała się woda i powietrze. Po zmroku dopłynęliśmy do Esny, gdzie statek zatrzymał się w śluzie kanału. Śluza zamknęła nas, a pod kadłub zaczęto wlewać hektolitry wody. W pewnym momencie woda osiągnęła gęstość i kolor nieba. Ogarnęła nas czerń tak gęsta, że można by wyrąbać w niech schody i wspiąć się wysoko, wysoko! Położyłam się na plecach na ciepłych deskach górnego pokładu. Świat dookoła rozpłynął się i zniknął w lepkich, nieprzeniknionych egipskich ciemnościach. Nagle z nadbrzeżnego minaretu rozległ się śpiew muezina. Był przeszywający i tak piękny! Równocześnie statek zaczął się unosić i zbliżać do gwiazd. Wyciągnęłam ręce i w locie rwałam rozżarzone winogrona. Dojmujące, przenikające do szpiku kości uczucie jedności ze światem. Dookoła delikatnie błyskały światełka miasteczka, a my doświadczaliśmy wniebowstąpienia ;)



A tu drugi filmik, piękny i straszny:

 

Tak sobie teraz pomyślałam, czy chcielibyście u mnie cykl z przygodami podróżniczymi, ze mną i Małżem w roli głównej? Takie, dajmy na to, wakacyjne, cotygodniowe spotkanie weekendowe pt.:

Skorpion na globusie ;) 

hę?


***

     Ale do czego zmierzam tymi pokrętnymi ścieżkami zwojów mózgowych? Otóż. Po wieczornej lekturze i rozwałkowaniu problemu dziury ozonowej na cienki placuszek, Mim wrócił na ziemię:

- Mamo, czy mamy pod domem mrowiska?

- Wątpię synu, by jakieś mrówki zdołałyby przegryźć fundamenty, by osiedlić się nam pod podłogą.

- A co było na tych fundamentach zanim wybudowano nasz dom? Był inny?

- Nie, ten jest pierwszy.

- Szkoooooda... Bo chciałbym znaleźć pod fundamentami wiesz co? TRUPA! I wyjąłbym z niego wiesz który organ? - Mim oblizuje wargi.

- Aż dygoczę ze strachu i pożądania wiedzy, który, o mój Drugorodny! - zatapiam oczęta w kolorze bławatków w dziecięcym ciałku.

- Wyjąłbym mu z czaszki MÓZG! Naoliwkowałbym go (WTF?!) i włożył do butelki. Ale bym się wkurzył, gdyby się okazało, że to PTASI móżdżek! Nie mógłbym się zamienić z nikim, chyba, że z komś, kto ma równiez ptasi móżdżek. Albo jest bezmózgowcem.

- O.o


Hmmm kogo jak kogo, Synku, ale na świecie chyba nie będzie brakowało ewentualnych kontrahentów...


wtorek, 1 lipca 2014

(131) Queen - żona Kinga w Mercedesie oraz radości czerwca, czyli podwójna wygrana


Nad nimi czerwone.
Ocaleją ci, który patrzą inaczej. Jeden na milion, pod kawałkiem suchego, ciepłego błękitu.



 Ta  i inne animowane okładki TUTAJ

***

     A więc jednak to koniec. Zostawił ją. Elen, przygryza dolną wargę, wierzchem dłoni ociera mokre oczy. Od deszczu, od łez, od ich błękitu. Od tej pory nie ma już nic. Świat się zawalił, a nad jego zgliszczami pulsuje rytmicznie czerwone światło. Spływające strumienie migoczą na zaparowanej przedniej szybie samochodu, a zmoczone, długie włosy Elen, nie są tak jasne jak w pełnym słońcu.  Automatycznym ruchem przekręca kluczyk w stacyjce. Silnik i jej dusza równocześnie wyją, przed nimi ogromna czarna dziura, nic poza tym. Nie ma światła, nie ma ruchu, nie ma życia. Nic. Pustka.
     
     Czuje niepokój, a jej ciałem szargają żywe i bolesne wspomnienia czasu spędzonego z Marc'em.
Wyjeżdża do miejsca, które kocha. Kilkadziesiąt kilometrów pod miastem w dalszym ciągu stoi ich wspólny Eden. Skarbnica ich szczęśliwych lat.
 Po dotarciu na miejsce, Elen staje nad urwiskiem. Patrzy.

 

Chwilę się waha, spod stóp wykrusza się kilka kamyczków, które podskakując na stromiźnie, wpadają z cichym rozpryskiem do jeziora.

                                                       Plum!
                                                               
                                                              
                                                                   plum!
                                                                
                                                            
                                                            plum!
                                                            
                                                           
                                                             
                                                             
                                                            plum!

     

     Elen zaciska pięści, nabiera powietrza do płuc, zatrzymuje je i - skacze. Wiatr próbuje ją jeszcze chwycić za włosy, ale wyślizguje mu się z powietrznego uchwytu. Próbuje jeszcze objąć ją w pasie, rozdmuchując sukienkę, ale smukłe ciało łączy się z taflą wody tak gładko, jakby składało się z niej w stu procentach.

***

     Ciemność i zimno znikają, ustępując miejsca przyjemnemu ciepłu i jasności. Woda, co mile zaskakuje, jest cieplejsza, niż zazwyczaj i bardziej gęsta. Elen nie widzi w niej tak wyraźnie, kontury są zniekształcone, jak gdyby patrzeć przez szklankę z wodą. Pod jej brzuchem przepływają nierealnie olbrzymie, śliskie okonie i muskają jej skórę chłodnymi, gładkimi płetwami wielkości dłoni. Patrzą na nią swoimi nieruchomymi, rybimi oczami, w których zastyga nieme pytanie. Wokół nóg owijają się galaretowate wodorosty, głaszczą jej stopy i uda. Wodę przeszywają smugi błękitnego blasku, w świetle którego widać strukturę dna pokrytego po podwodny horyzont malachitową łąką. Elen płynęła tuż nad nią, nawet nie zauważając, że nie musi oddychać. 

     Wychodząc na brzeg, nawet się nie zdziwiła, że czekają na nią przyjaciele, przecież już od kilku dni próbowali ją pocieszyć. Bardzo spodobało jej się to, że przez jakiś czas pomieszkają razem. Uśmiechnęła się w duchu - a jednak udało im się wyciągnąć ją z takiego życia. Jest zmęczona i od razu kładzie się do łóżka. Pościel jest tak miękka i przytulna, że Elen zapada momentalnie w sen.
     Nagle budzi się i zauważa, że nie jest sama. Obok niej leży Marc. Wspomnienia odżyły. Co się dzieje?! Przecież Marc jej nienawidzi! Jakim cudem mógłby się znaleźć tutaj? Razem z nią? Palące uczucie wypala jej dziurę w mózgu, a gorąca błyskawica przeszywa boleśnie ciało, przypominając w ułamku sekundy, gdzie jest i co się stało. Pragnę go zatrzymać, najbardziej na świecie, lecz wie, że stało się nieodwracalne i nie jest w stanie nic zrobić, by zmienić stan rzeczy.
    
     Podczas, gdy Elen siedzi skulona w pogniecionej pościeli i gorączkowo tasuje myśli, słyszy, jak jej znajomi bawią się w... co? W "transy"? Dziwne. Co u licha się tu dzieje? Co to za nowa zabawa? Przecież wszyscy są już trzeźwi, na wczorajszej imprezie było tylko trochę niskoprocentowego alkoholu, zero dragów. Słyszy podniesione głosy, z których wyławia strzępy informacji, łącząc je zgrabnie w jednorodną całość. Podczas jednego z transów, któraś z dziewczyn ginie w gęstej, zielonej, żyjącej mazi. Maź wciągnęła ją. Po dziewczynie nie ma śladu. Rozpłynęła się. Odeszła.
     Elen jest przerażona, ale uzmysławia sobie, że zniknięcie w tym świecie oznacza pojawienie się w innym. Bingo! A jednak istnieje możliwość zjednoczenia z Marc'em! Zjednoczenia duchowego, kojącej współobecności, zrozumienia i akceptacji.
Przecież przyjaciele często namawiali ją do przejścia w inny stan świadomości. To jest właśnie ta zabawa w transy! Niech i tak będzie. 
 

     Po wielu próbach, z Elen zaczyna się coś dziać. Ze strachem przekracza próg świadomości. Przechodzi przez bramę z własnego, wygiętego w łuk, ciała. Zapada się w siebie... Otwiera oczy i stwierdza, że jest w komnacie z luster. Czuje wewnętrzny przymus, by przejść przez jakieś i dostać się do innej komnaty. Które lustro wybrać? Które stanowi bramę? To łatwe. Na każdym z luster jest napis z białego proszku, które widzi tylko ona. Aby przez nie przejść, musi go zdmuchnąć. Elen wydmuchuje powietrze z piersi, a pył migocząc układa się na kształt tornada i po chwili rozpływa się w powietrzu, tak jak i wybrane lustro. Elen śmiało wchodzi do trójkątnej komnaty. Rozgląda się wokoło, gdy wtem, ze wszystkich stron oblewa ją niemal namacalny, ANIELSKI śpiew. Jest tak piękny! Każdy dźwięk dotyka innego fragmentu jej ciała, obmywa ją krystalicznymi fluidami o zmiennym natężeniu siły i temperatury. Niespotykane połączenie dźwięków, smaków, ciepła, zimna. Fluidy oplatają jej ciało, wpełzają do uszu i ust. Zostawiają na języku smaki, kolory i wibracje, wprawiając ją w duchową ekstazę. Elen uśmiecha się i czuje, że uśmiech przenika do realnego świata, o którym teraz nie chciała nawet myśleć. Ktoś pyta,  dlaczego się uśmiecha.  Widzę anioły - odpowiada.

Znajomi wołają Marc'a. Pojawia się momentalnie, siada naprzeciwko Elen.

- Ty idiotko! Nie pozwolę się wciągnąć w twój świat!

Elen nie dowierza. Czuje się tak, jakby ktoś uderzył ja w twarz. Nie, to nie może być prawda! Nie teraz, nie po tym, co przeszła! Musi być jakiś sposób, by go przyciągnąć do siebie! By skończyć tę makabryczną huśtawkę nastrojów, to frustrujące życie na granicy jawy i snu i przeplatającej się tęsknoty z ukojeniem. Te męczące, bolesne fluktuacje, gdy jedno znika, a pojawia się drugie. 
Elen patrzy z napięciem w jego twarz. Marc pochłonięty jest rozmową z kolegą. Patrzy dalej, nie odrywając od niego wzroku. Napięcie rośnie, a ona czuje, że nie ma już własnej twarzy, że jest tylko dwojgiem ogromnych, okrągłych oczu. Dostrzega, że Marc jest rozproszony, nie skupia się na rozmowie, co chwila zerkając na nią. Elen zdaje sobie sprawę, ze coś go w jej twarzy przyciąga. Patrzy w nią coraz częściej i nagle widzi, jak mężczyzna unosi się nad krzesłem, przechyla się i wpada głową w jej głowę. Widzi, jak cały w niej znika - po głowie tułów, za nim nogi. Marc znajduje się teraz w jej brzuchu, a Elen doznaje olśnienia. Tak! Jakie to proste! Przecież tak niewiele trzeba, by mnie znowu pokochał! Muszę go tylko urodzić! 
Teraz wydarzenia nabierają tempa. W okamgnieniu Elen rodzi Marc'a. Noworodek rośnie w zastraszającym tempie, dojrzewa w kilka minut, staje się dorosłym mężczyzną w kwadrans. Nowym, z czystą pamięcią, którą można zapisac od nowa.Jakie to proste! Ogromna ulga.

     Elen i Marc żyją już na zawsze w jej świecie, chodzą ulicami, nie odróżniając się od innych par. Jest pięknie. W drodze do teatru Elen kupuje od znajomej lodziarki masę ciastek i lodów. Marc się śmieje, wie, że za Elen przepada za słodyczami tak samo, jak za nim. Jest bosko, wokół nich powietrze aż skrzy się od miłości. W Edenie pada ciepły, rzęsisty deszcz. Elen, wypełniona szczęsciem po czubek głowy kątem oka dostrzega czerwony neon. Śmieszne, ale czy tam jest napisane... Niemożliwe. Mruży oczy, ale litery żyją własnym życiem, wiją się jak węże i zamieniają się z sobą miejscami. Marc i Elen? Merci? Eden? MercElen? MercEden? Mercedes!. Mr Mercedes! To jego sprawka!

***

     Elen patrzy z góry na sterylne, ciche pomieszczenie. W jej głowie tańczą efemeryczne wspomnienia, a może to tylko sny. Kluczyki, głęboka dziura, ryby, lustra, oczy, Marc. I nagle doznaje olśnienia. Widzi z góry, jak wygląda to naprawdę. Obok siebie, ale na osobnych łóżkach leżą oni. Starzy, pomarszczeni. Szpital, czerwony, jarzący się w półmroku wykres EKG na aparaturze podtrzymującej życie, wkoło ludzie, bardzo smutni. Synowie pochyleni nad rodzicami. W kącie ociekający niebieski parasol. Elen śmieje się i bezgłośnie krzyczy spod sufitu:

 - Hej, co wy robicie?! Przecież nas tu nie ma!!!.


***


Nad nimi czerwone. Ocaleją ci, którzy patrzą inaczej.



  Jeden na milion, pod kawałkiem suchego, ciepłego błękitu.





 ***

DIDASKALIA:

     Właśnie dowiedziałąm się, że oba teksty... Wygrały!!!!!

Książkówka tak to pięknie opisała:



     Długo nie wiedziałam, czy wystartuję w konkursie Książkówki, w którym prosi Ona czytelnika o opisanie tego, co widzi na okładce "Pana Mercedesa". Aż wreszcie w niedzielne przedpołudnie, w przeddzień zakończenia konkursu, doznałam olśnienia. Jak zwykle w łazience, podczas mycia włosów.
 Otóż 5 czerwca nad Poznaniem miało miejsce niecodzienne widowisko. Mieniący się kolorami zachód słońca. 9 czerwca nadciągała w sposób spektakularny, aczkolwiek mniej polichromatyczny, burza. Ale jaka! Aż dzieci chciały biegać boso po trawie! Musiałam to uwiecznić na zdjęciach.
A na deser, kilka dni temu odgrzebałam wspominki, wśród których znalazłam stenogram z mojego własnego, osobistego snu, który śniłam również całkiem samodzielnie, a który był wynikiem traumy, której doznałam po dramatycznym zakończeniu pięcioletniego związku. Moje kości zostały rzucone. I to wilkom na pożarcie. Bez podania powodu. Moje 22-letnie kosteczki! A wydawało się, że byłam królową życia! ;)

To ja, jeszcze przed rzuceniem kosteczek ;)
Kartę z damą serca zrobiłam samodzielnie ze swoich zdjęć i znalazłam pierwszy
i jedyny punkt w Poznaniu, gdzie robiono nadruki na koszulkach.
Na początku lat '90 była to mało znana nowinka!
Wybranek serca nosił tę koszulkę ze mną na piersiach ładnych parę lat ;)


A to sen, spisany prawie 20 lat temu :)

     (Małżu, nie powinieneś być poirytowany, bo z Tobą łączą mnie o wiele gorętsze momenty, np. gdy nasz samochód buchnął żywym ogniem na ul.Szewskiej, a więc w samym sercu miasta, przy Starym Rynku).

     Te wszystkie elementy wskoczyły mi na swoje miejsce podczas masażu głowy szamponem rumiankowym. Podskoczyłam na milimetr i poukładałam puzzle w kołtunie - czerwone niebo, deszcz, Mat i Mim pod - akurat, niebieskim, parasolem i na dokładkę Dwójca z zeszłego roku, z niebieskimi balonami w Warszawie. Przypadek? Nie sądzę :)

     Ponadto nareszcie mogłam się wykazać raportem z małymi szczęściami czerwcowymi w comiesięcznym rozdaniu kuferkowym, również u Książkówki. Przez długi czas nie udzielałam się w nim, z oczywistego powodu, braku jakichś spektakularnych radości. Czekając na Godota, mającego przybyć w przykrótkim płaszczyku wielkiego szczęścia - pracy oraz zrażona brakiem reakcji na moje wielomiesięczne udzielanie się w kuferku (a była i poezja, i liryka, i dramat - bez efektu) być może nie doceniałąm tak bardzo, bardzo tych pomniejszych radości. Bo tak ich wiele! Pozwolę sobie je tu przytoczyć, gdyż jutro znikną jako sen jaki złoty:

     "Dzień Dziecka z hukiem otworzył bramy czerwca, pachnącego truskawkami i kuszącego corocznie obietnicą wakacji, do których prowadzi zarośnięta bluszczem furta. Tego dnia były lody. Takie prawdziwe, robione domową metodą, najlepsze w mieście. Po takie lody stoi się w klejącym się asfalcie 45 minut, podczas których orgiastyczne wizje smaków rozpływają się w gorących oddechach. Usiedliśmy na drewnianych piramidach przed lodziarnią, w chłodnym cieniu. Mim zajadał waniliowe, brudząc esencjonalnymi kroplami bluzeczkę. Pozostali - czekoladowe w wariantach z truskawką i maliną. Pestki wesoło trzaskały pod zębami. Mam nadzieję, że smak tych lodów pozostanie nam w pamięci na zawsze.

9 czerwca było parno. Powietrze stało nieruchomo, a drżąc zamazywało kontury drzew. Wieczorem niebo nabrało w usta najpierw różu w liliowych odcieniach, potem purpury i fioletu, by z hukiem piorunów chlusnąć nam na głowy zawartością chmur. Dzieciaki biegały po trawie na boso i wesoło piszczały. Filtrat dnia i esencja szczęścia w czystej postaci. Chwila.

10 czerwca to imieniny mojej Mamy. Tego dnia Służba Zdrowia obsypała Ją hojnymi darami w postaci zespołu lekarzy, pigułkami i kroplami we wszystkich odcieniach tęczy. Zabieg na oku trwał niespełna 15 minut, ot rutyna. Rutynowo uszkodziła się część siatkówki, zator, problemy z widzeniem, izba przyjęć. Na razie jest lekka poprawa w widzeniu, choć leczenie będzie długotrwałe.

11 czerwca zachorował młodszy. Atak alergii. Ostatni kaszel alergiczny trwał kilkanaście miesięcy. Wielka radość, bo przechodzi, a nie minęły nawet 3 tygodnie.

23 czewca Dzień Ojca. Ciepło przy sercu, Tato, opiekuj się mną z Góry, jak przez ostatnie 18 lat.

23 czerwca, wieczór. Lód w sercu. Wujostwo w drodze nad morze uległo drastycznemu wypadkowi. Przy prędkości 90km/h koleina wybiła ich w powietrze, koziołkowali i dachowali w polu. Wygrali los na loterii życia. Kolejny raz, bo ciocia 22 lata po wylewie, prawostronny niedowład, afazja. Teraz tylko podbite oko, potłuczenia i zadrapania. Samochód zwinięty w harmonijkę. Umrą za sto lat w ciepłym łóżku :)

Jutro zakończenie roku szkolnego. Mat jest patentowym leniem, nie uczy się nawet do sprawdzianów, chroni się jak może, by nie zaczęli uważać go za kujona. Bez najmniejszego wysiłku, z lekcjami robionymi na kolanie w niedzielę wieczorem, średnia 5,6 i wzorowe zachowanie. Kilka wygranych konkursów ogólnopolskich, wojewódzkich i szkolnych. Młodszy bardzo podobnie, chociaż to maluszek, druga klasa. Pierwsze miejsce spośród klas drugich oraz 57 miejsce na 468 z całej Polski - z angielskiego. Matma w małym palcu, zresztą jak wszystko. Mam dwa żywe cuda w domu.

Co jeszcze optymistycznego? Żyję. Mimo ciągłego wiatru w oczy, do przodu. Nie mogę inaczej. :)"


     Dorzuciłabym do puli jeszcze jedno - ciepło i wsparcie, które otrzymałam od Braci Blogerskiej. I najważniejszy telefon miesiąca - Inwentaryzacjo, istoto o kryształowym głosie,  wrzucam do kuferka nasze 56 minut :) 

Cmok w kok!

PS
Pozwolę sobie tu zamieścić pracę konkursową Inwentaryzacji, bo szkoda, by przepadła w mrokach dziejów. Inwentaryzacja powinna pisać opowiadania!

     "Kiedy pan Stefan po raz ostatni przed weekendem przypominał o czekającej jego podopiecznych poniedziałkowej wycieczce, wspomniał też o konieczności zabrania ciepłych kapotek i...parasolek.
- Pan chyba żartuje! – wykrzyknęła mała Królewska z pierwszej ławki. – To najcieplejszy, najbardziej upalny czerwiec od lat!
- Zobaczymy – mruknął pan Stefan.
Oczywiście w poniedziałek żadne z dzieci nie przyniosło ze sobą parasolki, mimo, iż od rana niebo było pochmurne, ołowiane. Pan Stefan był zmuszony rozdać całej klasie jednakowe, czarne parasole szkolne. Tylko jedna jedyna Królewska miała ukrytą w tornistrze śliczną, niebieską parasolkę, ale pan Stefan odebrał ją dziewczynce stanowczo, wręczając nieodróżniający się od innych parasol.
- Dla dobra ogółu – powiedział oschle.
Zanim wyruszyli ze szkoły rozpadało się na dobre. Kiedy już stali przed drzwiami wyjściowymi, pan Stefan przekrzykując grzmoty i szum ulewnego deszczu nawoływał:
- Uformować zwarty szyk! Parasole razem!
Wyobrażał sobie, iż dowodzi armią małych żołnierzy, która tarczami osłaniała się przed gradem mokrych strzał z nieba.
- Podążać za niebieską parasolką! – wrzeszczał, kiedy ruszyli i podniósł niebieską parasolkę Królewskiej trochę wyżej, żeby dzieci ją widziały.
Pan Stefan całe życie uczył przysposobienia obronnego i nie miał zamiaru się poddawać czemuś tak banalnemu jak zła pogoda. A o deszczu zawsze wiedział wcześniej, bo go łamało w kościach".


poniedziałek, 23 czerwca 2014

(130) Kiedyś nigdy

     
Pójdźmy już spać. Jestem taka zmęczona nocnym czuwaniem.
Poczytaj mi jeszcze książkę, której nie napisano, moją ulubioną.
Nie zagrasz mi na gitarze. Nie możesz znaleźć nut, ja nie znajduję słów. Tak uwielbiam ich dźwięk.
Świetnie, gorzej już nie będzie.
Popieść mnie fantomową dłonią, kochaj, kolejny raz stanę się nie Twoja.
Spojrzysz na mnie pustymi oczami z zielenią łąki wokół czarnych studni, na której my, przezroczyści, lśnimy odbitym blaskiem słońc i zielonym cykaniem świerszczy.
Uczesz włosy, które wypadły dawno temu. Zwiąż w kucyk, słyszę galop więc jesteś nieistniejącym jednorożcem.
Zrób dla grających marsza dusz obfite śniadanie zero kalorii na rozbitym talerzu w kwiatki. Nazbierałam i włożyłam do wazonu, wazon do albumu.
Album stoi na półce i pachnie fiołkami.
Na górze róże, na dole fiołki.
My jak aniołki.
Mówimy różnymi językami, na których jednakowo rozpływa się smak dymu i pieczonej ryby, tnącej ośćmi ocean na pół. Jedna połowa oceanu przepłynęła ze mnie zimą ciepłą czerwienią wypływając źródłem wprost na prześcieradło na polskiej amerykance. Czerwony kapturek prezentu, cieszę się jak dziecko, że od Ciebie i z Ciebie. Twój uśmiech zawieszony pod sufitem na ostrym profilu. Księżyc bezzębny pod zjawiskiem halo. Halo? W słuchawce na końcu spiralnego kabla Twój głos, że wystarczy być.
Jak w to wierzyć, skoro nad łopatką nóż, a nie skrzydło. Po równo - ja jedno i Ty ćwierć w butelce. Procentowo wyszło, że miało unieść dwa ciała do nieba. Tymczasem z nieba za ścianą lasu spadła nasza maleńka wymyślona córka lat 19 i siedząc na spalonym w kaflowym piecu stole, czyta moje wiersze, które wyrzuciłam przed jej nienarodzeniem. Zimny czerwiec przyniósł wysoką temperaturę i burze w szklance. Nie napijmy się z niej herbaty, słodzę już mniej, bo wcale. Tak, z cytryną, ściśnij mnie w pasie. Kwaśna mina, bo nasz pies nie żyje od czterech lat, nie zapomnij go wyprowadzić na spacer. Pokaż mu nasze drzewa, te najpiękniejsze spaliłam w kominku.
Skoczę w ogień, mogę wszystko.
Nie mogę nic więcej.


sobota, 21 czerwca 2014

(129) Sekrety garażu

     Dwa lata w nowym domu minęły jak dwa miesiące. W dalszym ciągu nie mam uporządkowanych dokumentów, a garaż nie widział jeszcze nigdy czterech kółek, nie licząc rowerów i hulajnogi. Garaż, jak sama nazwa wskazuje, służy do magazynowania kartonów z zaskakującą zawartością i zawartości kartonów bez kartonów. Samochód koroduje pod chmurą.
    
     Pierwszą rzeczą, którą Małż zrobił po wprowadzeniu się, było zainstalowanie dłuuuuuuuugaśnej półki, którą wymontował z poprzedniego garażu. Po dwóch latach postanowiliśmy odgruzować pomieszczenie, z uwagi na poniedziałkowego nowego lokatora, mającego uwić sobie gniazdko, a jakże, w garażu. Lokator jest słusznych gabarytów i ma kółka. Cztery. Nie licząc jednośladów, a z dwuśladów wózka i spacerówki, to będą pierwsze cztery kółka moich synów. Jest gładziutki i zielony. Nowiuśki i jeszcze pachnący lakierem. Stół do ping ponga! Babcia Małgosia, zwana na blogu Maminą, ma zawsze świetne pomysły.

     Przepakowaliśmy więc na tę okoliczność zawartość kartonów w taki sposób, że upychaliśmy ich zawartość do mniej wypełnionych. Mój pomysł sprawdził się o tyle, że uzyskaliśmy tą metodą kubaturę, a pozbyliśmy się około dziesięciu pustych pudeł. Już wiem, jak wygląda raj dla kota. 

     Małż, po abdykacji w pracy spakował swoje rzeczy, których dorobił się przez 17 lat, do ogromnego kartonu, a ja ich bogactwo odkryłam teraz, gdy wypadło z niego dno na wysokości metr dziewięćdziesiąt, na podniebnej drabinie. Dość niespodziewanie, a przy tym z hukiem i pompą, obsypał mnie rzęsisty deszcz konfetti skoroszytów, spinaczy, koszulek i akt. Wszystko, furkocząc, malowniczo opadło i pokryło posadzkę. Po czym nastała elektryzująca cisza.

-Hmmm - zamyśliłam się, patrząc na dwie gliniane kopulujące świnki, bezwstydnie zwieńczające to pandemonium, imieninowy prezent od koleżanki z biura - dużo tego tam nagromadziłeś Małżu. Chciałeś to umieścić pod sufitem i zapomnieć o zawartości na wieki wieków? Chyba czas się pozbyć wspomnień, odciąć korzenie i spalić te 17 lat w kominku. A Ty chciałeś to upychać na tej wątłej półeczce?

- Co Ty mówisz! Jakiej wątłej? O zobacz, jaka so-lid-na! - skandował Małż, jednocześnie wprawiając półkę w cykliczne drżenia swą silną prawicą. - Widzisz? To porządna, silna półka! Utrzyma trumnę z za-war-toś-cią!

Ledwo skończył, a już, stojąc na drabinie, próbował w locie łapać kartony, które jak w zwolnionym tempie, zsuwały się jeden za drugim. Tetris 3D. Stałam zafascynowana w progu i poczułam, że widzę wszystko w czerni i bieli, a my nazywamy się Marx.

Zgadnijcie kogo Małż obciążył winą za ten kataklizm? Brawo, znacie się na rzeczy.

Pokaż grabarzu, co masz w garażu.

     Do późnego wieczora z garażu dochodziło wycie wiertarki i Małża. Już każdy na uliczce się domyśla, że czekamy na nowe. A ja się tak zmobilizowałam, że uporządkowałam swoją i małżową szafę z odzieżą oraz bielizną. Albowiem odkryłam, że Małż chyba strasznie szoruje zadkiem po krzesłach i ma firankę. Oczami wyobraźni zobaczyłam Małża na SORze, gdzie wkłuwają mu wenflony, podwijając rękawy wyprasowanej i pachnącej koszuli w biało-niebieskie paseczki, a usiłując się dostać do jędrnego pośladka, by wkłuć się w jego lewy górny kwadrant, doznają uszczerbku na psychice na widok jego genderowych,  muślinowych koronek, tak pracowicie wytworzonych z bieliźnianej bawełny.


    Korzystając z okazji - może ktoś chciałby stać się właścicielem spacerówki, fotelika samochodowego produkcji francuskiej do 18kg, rowerka i osła na biegunach? 


środa, 4 czerwca 2014

(128) Hell's Kitchen wersja hard.

     Jestem przerażona, Nie wiem, gdzie popełniłam błąd. Kiedy? Mój świat legł w gruzach.

     Zawsze żywiłam ich prawidłowo. Mat uwielbia zieleninę, kaszę, owoce. Jesteśmy ostatnimi ludźmi w tak zwanym cywilizowanym świecie, których noga nie postała w Macu czy innym KFC. Jedyny mój pobyt w pierwszym w Polsce McDonaldsie (albo jednym z pierwszych, poprawcie mnie, jeśli się mylę), uwieczniony został na fotografii, gdy stoją przed ladą, a fakt ten podniosły miał miejsce na studiach, w 1992 roku, kiedy to z koleżanką Kingą i jej siostrą pojechałyśmy zwiedzić Zoo we Wrocławiu. A i wtedy, w Macu, zakupiłam tylko milk szejka.

     Tymczasem Mat, który prócz mrożonej pizzy nie miał fastfooda w ustach, dzisiaj pierwszy raz w życiu kupił sobie gazowaną oranżadę. Nic, to, że Fanta produkowana jest na soku owocowym, to nie nie pociesza. Witaj chemio!

     Mim natomiast, wychowany w tej samej rodzinie, ba! z tych samych rodziców i tymi samymi metodami wychowawczymi (nie wiem jakimi, nie pytajcie, jadę na czuja) ma bardzo ubogie menu i odżywia się jak na stepie w Mongolii, tyle, że bez mleka. Podobieństwo widzę w niezróżnicowanym jadłospisie i spaniu ze zwierzętami. Menu Mima składa się prawie wyłącznie z suchego pieczywa i zupy jarzynowej. Suche płatki kukurydziane, suche bułki, suchy chleb, suche herbatniki. Kasza gryczana, ziemniaki, naleśniki. Do picia sok malinowy z Herbapolu. Od niedawna menu zostało poszerzone o kukurydzę z puszki, rzodkiewki i berlinki. Chyba się upiję z radości kumysem. Moim marzeniem jest, by skosztował masła lub jakiegokolwiek owocu. Nie. Dlaczego? Owoce są dziwne, są ohydne, dziwnie wyglądają, są mokre, wilgotne, śliskie. Nie to, co stonoga. Stonoga?!

Mim stanął w progu tuląc słoik do piersi. Słoik niepusty, jak się okazało, a wręcz z zawartością.  Żywą i nader ruchliwą. W środku słoja rekordy prędkości biła skolopendra - ukochane zwierzę Mima. (Po chińsku skolopendra to "U" z akcentem wznoszącym, jak mnie Wieprz oświecił. Bo Mim sprawdza jak nazywa się każda rzecz w siedmiuset narzeczach i dwustu dialektach). Stonogę złapał, by skolopendra miała co jeść. Faktycznie, jakby nie patrzeć, miała konsumpcyjne zamiary względem koleżanki. (Stonoga brzmi po chińsku tak samo, jeśli ktoś byłby zainteresowany). 




- Mamo, mogę zjeść stonogę? - pyta zafrapowany Mim

- No pewnie, zjedz sobie.

Mim wygrzebuje z dna słoja szamoczące się i przebierające licznymi odnóżami zwierzę i ładuje sobie do ust.

-Jezus Maria, wypluj!!!

-Dlaczego? Przecież pozwoliłas mi ją zjeść - patrzy pożądliwie na oślinionego skorupiaka.

-Dziecko, bo nie myślałam, że ty tak na poważnie! Oszalałeś?!

-Nie rozumiem, dlaczego nie mogę jej zjeść?

-Nie je się stonóg!

-Ale dlaczego? Są niesmaczne?

-Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć.

-A ja chcę to sprawdzić.

-Ani mi się waż!

-Ale dlaczego? Kot je stonogi i mu bardzo smakują.

O_o   Tlenu!

Rozumiecie więc moje przerażenie. Dziecko nosi do szkoły suchy chleb i wygrzebuje robactwo spod kamieni. I to w celach konsumpcyjnych. Bida, panie, bida! NIc, tylko wypatrywać MOPSu.


A rano złapał dziecko brudnicy nieparki. Przyłapałam go, jak ją całuje.

Dziecko (żywe) brudnicy nieparki złożone na liściu mniszka, a mniszek na futrze Limy.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

(127) skrawki nieba - epilog plus elektrowstrząsy gratis

     Dwa posty temu rozwinęłam dywan południowoamerykańskich krajobrazów, rozpyliłam zapachy dżungli z atomizera i wypuściłam dźwięki dzikiej zwierzyny z CD ukrytego w doniczce z paprotką. Aż się poczułam jak mały Kolumbik w kabinie wycieczkowego busa. Uśpiłam zmysły, ukołysałam czujność, karmiłam w sobie sielskie poczucie wiary w ludzi i ich czyste intencje. Jak zwykle. Tak Was otumaniłam, a i siebie odurzyłam, że zakończenie tej historii swoim tadam! zdmuchnęło mi laczki i szlafmycę.

A było to tak.
Zapuszczając wędkę oka w odmęty mojej ulubionej, a równocześnie jedynej konkursowej strony, którą  nawiedzam, wyłowiłam konkurs na bajkę. Konkurs już z chwilą wyjęcia z sieci z lekka śmierdział, bo wydawnictwo trzynastego apostoła wydało mi się mocno podejrzane. Święty Maciej wybrany został przez Apostołów do ich grona na miejsce Judasza. Z braku laku chyba święty ten wzywany jest w przypadku pryszczy i niepłodności. To już mówi co nieco o jego kompetencjach.
Przeczesałam nitki sieci i dowiedziałam się wiele z niewielu dostępnych informacji. Już z samego początku coś mi zgrzytało w niebiańskim akordzie.  
Wydawnictwo to malutkie, zmienne i burzliwe zapowiedziało światową zbiórkę bajek i zagroziło wydaniem Almanachu. Ponadto mój niepokój wzbudził fakt, że nie było mowy o korekcie tekstu, żadnych rzeczowych informacji dotyczących zasadności umieszczenia wszystkich, nawet nienajlepszych bajek. Jak to tak? Wszystkie, jak leci do almanachu? Jaki poziom będzie reprezentował zbiór opowieści, które napisze zwykła gospodyni domowa (to ja), pani profesor, polonista i emerytka (nie ja, nie ja, jeszcze nie ja)? Hm. Niemniej złapali mnie jak anorektyczkę na wacik swoim apetycznym regulaminem który zawsze czytam po dwakroć, więc machnęłam szybko Skrawki nieba ostatniego wieczoru i na dwie godziny przez zatrzaśnieciem na wieki bram konkursu, na skrzydłach inei poleciały moje dwie strony A4. A4 były upakowane jak zip, dlatego zipały mikro interlinią i brakiem akapitów. Ale cóż. Regulamin!

Pozwolę sobie go tu zamieścić, gdyż będzie elementem kluczowym. Regulamin ma dwa combo w punktach nr 3 i  nr 8. Profeska!


Regulamin konkursu na bajkę z przesłaniem
1. Konkurs na napisanie bajki z przesłaniem organizuje Wydawnictwo św. Macieja Apostoła z siedzibą w Lublińcu.
2. Przedmiotem konkursu jest napisanie w języku polskim bajki promującej wartości moralne, chrześcijańskie, humanistyczne. Opracowany tekst może być napisany wierszem lub prozą.
3. Bajka może być napisana dla dowolnego wiekowo odbiorcy.
3. Napisany tekst czcionką 12 Times New Roman nie powinien przekroczyć 2 stron formatu A4.
4. Uczestnikiem konkursu może być każdy pełnoletni twórca, niezależnie od miejsca zamieszkania; autor z Polski, a także z zagranicy.
5. Bajka może być zgłoszona do konkursu wyłącznie przez jej autora. Uczestnik może zgłosić tylko jedną bajkę. Bajka może być dotychczas publikowana w prasie bądź w internecie, nie może być jednak nagradzana w innych konkursach. Zgłoszona do konkursu bajka bezwzględnie musi być własnego autorstwa. Każda bajka powinna być podpisana (imię i nazwisko Autora, wiek /zawsze się zastanawiam - po kiego?!- dopisek autora/, adres korespondencyjny i telefon kontaktowy). Dane tylko do użytku Organizatora konkursu.
6. Termin nadsyłania zgłoszeń upływa 18 kwietnia 2014. Zgłoszenia należy nadsyłać wyłącznie na adres e-mailowy Wydawnictwa św. Macieja Apostoła: wydawnictwomacieja@gmail.com w pliku Word jako załącznik do e-maila. Nadesłane teksty nie będą zwracane.
7. Rozstrzygnięcie konkursu i ogłoszenie wyników nastąpi w maju 2014. Wszyscy uczestnicy zostaną powiadomieni  e-mailowo o werdykcie jury.
8. Jury konkursu po dokonaniu oceny nadesłanych prac przyzna nagrodę główną: publikację zwycięskiej bajki w formie książkowej.  Do zwycięskiej bajki zostaną wykonane kolorowe ilustracje, a książka zostanie wydana w 2014 roku. 
8. Przewidziana jest promocja książki w miejscu zamieszkania Autora, o ile takiej promocji będzie sobie życzył. Za zorganizowanie promocji odpowiedzialny jest Autor. /WTF?!/ Na promocji, w terminie uzgodnionym z Autorem, obecny będzie przedstawiciel Wydawnictwa św. Macieja Apostoła.
9. Wszystkie nadesłane na konkurs bajki opublikowane zostaną w Pokłosiu konkursowym – książce, która ukaże się w 2014 roku. O szczegółach publikacji uczestnicy konkursu zostaną powiadomieni drogą e-mailową.
10. Zgłoszenie swojego udziału w konkursie jest jednoznaczne z akceptacją zasad regulaminowych. Uczestnik wyraża zgodę na przetwarzanie danych osobowych w zakresie związanym z regulaminem konkursu.  Uczestnik poprzez nadesłanie zgłoszenia do konkursu wyraża tym samym zgodę na publikację bajki na stronach internetowych Organizatora, w formie książkowej i oświadcza, że udziela Organizatorowi nieodpłatnej licencji na korzystanie z bajki na następujących polach eksploatacji: wprowadzanie do pamięci komputera, sporządzanie cyfrowego zapisu utworu i jego wydruku komputerowego, zwielokrotnienie poprzez nagranie na nośniku elektronicznym, publikację i rozpowszechnianie poprzez publikację książkową, sieć internet oraz wykorzystanie utworu w celu promocji i reklamy Organizatora, publiczne wykonanie lub publiczne odtworzenie.


     Już następnego dnia rano czekał w skrzynce mail od organizatora z soczystymi podziękowaniami i zaproszeniem do współpracy. Jak miło.
Ale po tygodniu wydawnictwo odezwało się do mnie poniższymi słowy, które rozwiało we mnie wszelkie złudzenia:

"Zapraszamy do publikacji nadesłanej bajki na konkurs „Bajka z przesłaniem” w pokłosiu konkursowym - książce, którą chcemy wydać w czerwcu br.
Ponieważ na konkurs wpłynęło aż 220 prac (prawie każda o maksymalnej objętości konkursowej, czyli 2 strony A4) niemożliwym staje się fakt wydania wszystkich bajek w jednej pozycji książkowej (książka liczyłaby ok. 900 stron – format A5).
Postanowiliśmy zatem wydać jedną książkę pt. ”Almanach współczesnej bajki polskiej”, która ukaże się w czerwcu 2014, z ograniczona liczbą jej współautorów, przyjmując za kryterium kolejność zgłoszeń oraz wybór jednej z 3 opcji zamówienia, przedstawionego poniżej. Uczestnictwo w publikacji nie jest obowiązkowe.

Wyrażeniem  zgody na druk nadesłanej bajki w pokłosiu konkursowym jest wybór jednej z opcji zamówienia książki z własną bajką:

 5 egz. = 100 zł (1 egz. 20 zł) plus 10 zł na przesyłkę pocztową, czyli razem 110 zł

10 egz. = 180 zł (1 egz. 18 zł) plus 15 na przesyłkę pocztową, czyli razem 195 zł

15 egz. = 240 zł (1 egz. 16 zł) plus 15 zł na przesyłkę pocztową, czyli razem 255 zł
                        
I tu dane wydawnictwa, z najważniejszym punktem, czyli numerem konta.

do dnia 23 maja 2014 równoznaczna będzie z zadeklarowaniem się Autora bajki do publikacji w pokłosiu konkursowym.
Laureatowi głównej nagrody w konkursie, którego poznamy pod koniec maja 2014, wpłacone pieniądze zwrócone, a jego bajka ukaże się w osobnej książce, zgodnie z regulaminem konkursu./pisownia oryginalna!/
Lista współautorów książki na bieżąco zamieszczana będzie na stronie internetowej Wydawnictwa:

       Podpisano: pan redaktor (świecki, hm. Chyba, bo nie było ks.)"



No i sprawa się rypła!

A więc ja do nich pismo, że żeby wygrać, trzeba zapłacić!? I że pewnie wybierają bajkę z puli tych, którzy autorzy wpłacili sumkę. Dostałam odpowiedź, że oczywiście czytają wszystkie 220 bajeczek (kto je czyta, pozostało tajemnicą aż do ogłoszenia werdyktu) i że wszystkie prace mają równe szanse. Wpłata dotyczy jedynie zamieszczenia w publikacji. A jeżeli okaże się, że zwyciężyła bajka z puli opłaconych, wydawnictwo zwraca haracz autorowi.

No to ja im na to między oczy, że "Dziękuję, rozumiem. Niestety, nie stać mnie na publikację... Oboje  z mężem jesteśmy bezrobotnymi magistrami, a trzeba jeszcze wyżywić dwóch synów."


Myślałam, że na tym poprzestaniemy i na tym skończy się nasz ulotny romans. Ale nie! Dostałam nie lada propozycję:

"...Wobec takiej sytuacji Państwa proszę złożyć wniosek o wydanie Pani bajki jako tomiku charytatywnego. We wniosku trzeba udokumentować trudną sytuację finansowa Państwa (wystarczy ksero czy skan), jakieś zaświadczenie, a jest szansa, by bajkę wydać w opcji tomiku charytatywnego (zapraszam na naszą www, na odpowiednia podstronę "Tomik charytatywny). Oczywiście biorę pod uwagę opcję, ze np. bajka Pani nie zwycięży w konkursie. Wtedy możemy ja dać do planu wydawniczego na 2015 rok."

Ha! Co Wy na to? :) Nie martwicie się o poziom literatury dla Waszych pociech?

P.S.
Powiem tylko, że 70 osób zapłaciło, co daje okrągłą sumkę między 7000,00 zł a 16800,00 zł, w zależności od tego, czy literaci zamówili dla siebie 5 czy 15 egzemplarzy dzieła.