poniedziałek, 2 czerwca 2014

(127) skrawki nieba - epilog plus elektrowstrząsy gratis

     Dwa posty temu rozwinęłam dywan południowoamerykańskich krajobrazów, rozpyliłam zapachy dżungli z atomizera i wypuściłam dźwięki dzikiej zwierzyny z CD ukrytego w doniczce z paprotką. Aż się poczułam jak mały Kolumbik w kabinie wycieczkowego busa. Uśpiłam zmysły, ukołysałam czujność, karmiłam w sobie sielskie poczucie wiary w ludzi i ich czyste intencje. Jak zwykle. Tak Was otumaniłam, a i siebie odurzyłam, że zakończenie tej historii swoim tadam! zdmuchnęło mi laczki i szlafmycę.

A było to tak.
Zapuszczając wędkę oka w odmęty mojej ulubionej, a równocześnie jedynej konkursowej strony, którą  nawiedzam, wyłowiłam konkurs na bajkę. Konkurs już z chwilą wyjęcia z sieci z lekka śmierdział, bo wydawnictwo trzynastego apostoła wydało mi się mocno podejrzane. Święty Maciej wybrany został przez Apostołów do ich grona na miejsce Judasza. Z braku laku chyba święty ten wzywany jest w przypadku pryszczy i niepłodności. To już mówi co nieco o jego kompetencjach.
Przeczesałam nitki sieci i dowiedziałam się wiele z niewielu dostępnych informacji. Już z samego początku coś mi zgrzytało w niebiańskim akordzie.  
Wydawnictwo to malutkie, zmienne i burzliwe zapowiedziało światową zbiórkę bajek i zagroziło wydaniem Almanachu. Ponadto mój niepokój wzbudził fakt, że nie było mowy o korekcie tekstu, żadnych rzeczowych informacji dotyczących zasadności umieszczenia wszystkich, nawet nienajlepszych bajek. Jak to tak? Wszystkie, jak leci do almanachu? Jaki poziom będzie reprezentował zbiór opowieści, które napisze zwykła gospodyni domowa (to ja), pani profesor, polonista i emerytka (nie ja, nie ja, jeszcze nie ja)? Hm. Niemniej złapali mnie jak anorektyczkę na wacik swoim apetycznym regulaminem który zawsze czytam po dwakroć, więc machnęłam szybko Skrawki nieba ostatniego wieczoru i na dwie godziny przez zatrzaśnieciem na wieki bram konkursu, na skrzydłach inei poleciały moje dwie strony A4. A4 były upakowane jak zip, dlatego zipały mikro interlinią i brakiem akapitów. Ale cóż. Regulamin!

Pozwolę sobie go tu zamieścić, gdyż będzie elementem kluczowym. Regulamin ma dwa combo w punktach nr 3 i  nr 8. Profeska!


Regulamin konkursu na bajkę z przesłaniem
1. Konkurs na napisanie bajki z przesłaniem organizuje Wydawnictwo św. Macieja Apostoła z siedzibą w Lublińcu.
2. Przedmiotem konkursu jest napisanie w języku polskim bajki promującej wartości moralne, chrześcijańskie, humanistyczne. Opracowany tekst może być napisany wierszem lub prozą.
3. Bajka może być napisana dla dowolnego wiekowo odbiorcy.
3. Napisany tekst czcionką 12 Times New Roman nie powinien przekroczyć 2 stron formatu A4.
4. Uczestnikiem konkursu może być każdy pełnoletni twórca, niezależnie od miejsca zamieszkania; autor z Polski, a także z zagranicy.
5. Bajka może być zgłoszona do konkursu wyłącznie przez jej autora. Uczestnik może zgłosić tylko jedną bajkę. Bajka może być dotychczas publikowana w prasie bądź w internecie, nie może być jednak nagradzana w innych konkursach. Zgłoszona do konkursu bajka bezwzględnie musi być własnego autorstwa. Każda bajka powinna być podpisana (imię i nazwisko Autora, wiek /zawsze się zastanawiam - po kiego?!- dopisek autora/, adres korespondencyjny i telefon kontaktowy). Dane tylko do użytku Organizatora konkursu.
6. Termin nadsyłania zgłoszeń upływa 18 kwietnia 2014. Zgłoszenia należy nadsyłać wyłącznie na adres e-mailowy Wydawnictwa św. Macieja Apostoła: wydawnictwomacieja@gmail.com w pliku Word jako załącznik do e-maila. Nadesłane teksty nie będą zwracane.
7. Rozstrzygnięcie konkursu i ogłoszenie wyników nastąpi w maju 2014. Wszyscy uczestnicy zostaną powiadomieni  e-mailowo o werdykcie jury.
8. Jury konkursu po dokonaniu oceny nadesłanych prac przyzna nagrodę główną: publikację zwycięskiej bajki w formie książkowej.  Do zwycięskiej bajki zostaną wykonane kolorowe ilustracje, a książka zostanie wydana w 2014 roku. 
8. Przewidziana jest promocja książki w miejscu zamieszkania Autora, o ile takiej promocji będzie sobie życzył. Za zorganizowanie promocji odpowiedzialny jest Autor. /WTF?!/ Na promocji, w terminie uzgodnionym z Autorem, obecny będzie przedstawiciel Wydawnictwa św. Macieja Apostoła.
9. Wszystkie nadesłane na konkurs bajki opublikowane zostaną w Pokłosiu konkursowym – książce, która ukaże się w 2014 roku. O szczegółach publikacji uczestnicy konkursu zostaną powiadomieni drogą e-mailową.
10. Zgłoszenie swojego udziału w konkursie jest jednoznaczne z akceptacją zasad regulaminowych. Uczestnik wyraża zgodę na przetwarzanie danych osobowych w zakresie związanym z regulaminem konkursu.  Uczestnik poprzez nadesłanie zgłoszenia do konkursu wyraża tym samym zgodę na publikację bajki na stronach internetowych Organizatora, w formie książkowej i oświadcza, że udziela Organizatorowi nieodpłatnej licencji na korzystanie z bajki na następujących polach eksploatacji: wprowadzanie do pamięci komputera, sporządzanie cyfrowego zapisu utworu i jego wydruku komputerowego, zwielokrotnienie poprzez nagranie na nośniku elektronicznym, publikację i rozpowszechnianie poprzez publikację książkową, sieć internet oraz wykorzystanie utworu w celu promocji i reklamy Organizatora, publiczne wykonanie lub publiczne odtworzenie.


     Już następnego dnia rano czekał w skrzynce mail od organizatora z soczystymi podziękowaniami i zaproszeniem do współpracy. Jak miło.
Ale po tygodniu wydawnictwo odezwało się do mnie poniższymi słowy, które rozwiało we mnie wszelkie złudzenia:

"Zapraszamy do publikacji nadesłanej bajki na konkurs „Bajka z przesłaniem” w pokłosiu konkursowym - książce, którą chcemy wydać w czerwcu br.
Ponieważ na konkurs wpłynęło aż 220 prac (prawie każda o maksymalnej objętości konkursowej, czyli 2 strony A4) niemożliwym staje się fakt wydania wszystkich bajek w jednej pozycji książkowej (książka liczyłaby ok. 900 stron – format A5).
Postanowiliśmy zatem wydać jedną książkę pt. ”Almanach współczesnej bajki polskiej”, która ukaże się w czerwcu 2014, z ograniczona liczbą jej współautorów, przyjmując za kryterium kolejność zgłoszeń oraz wybór jednej z 3 opcji zamówienia, przedstawionego poniżej. Uczestnictwo w publikacji nie jest obowiązkowe.

Wyrażeniem  zgody na druk nadesłanej bajki w pokłosiu konkursowym jest wybór jednej z opcji zamówienia książki z własną bajką:

 5 egz. = 100 zł (1 egz. 20 zł) plus 10 zł na przesyłkę pocztową, czyli razem 110 zł

10 egz. = 180 zł (1 egz. 18 zł) plus 15 na przesyłkę pocztową, czyli razem 195 zł

15 egz. = 240 zł (1 egz. 16 zł) plus 15 zł na przesyłkę pocztową, czyli razem 255 zł
                        
I tu dane wydawnictwa, z najważniejszym punktem, czyli numerem konta.

do dnia 23 maja 2014 równoznaczna będzie z zadeklarowaniem się Autora bajki do publikacji w pokłosiu konkursowym.
Laureatowi głównej nagrody w konkursie, którego poznamy pod koniec maja 2014, wpłacone pieniądze zwrócone, a jego bajka ukaże się w osobnej książce, zgodnie z regulaminem konkursu./pisownia oryginalna!/
Lista współautorów książki na bieżąco zamieszczana będzie na stronie internetowej Wydawnictwa:

       Podpisano: pan redaktor (świecki, hm. Chyba, bo nie było ks.)"



No i sprawa się rypła!

A więc ja do nich pismo, że żeby wygrać, trzeba zapłacić!? I że pewnie wybierają bajkę z puli tych, którzy autorzy wpłacili sumkę. Dostałam odpowiedź, że oczywiście czytają wszystkie 220 bajeczek (kto je czyta, pozostało tajemnicą aż do ogłoszenia werdyktu) i że wszystkie prace mają równe szanse. Wpłata dotyczy jedynie zamieszczenia w publikacji. A jeżeli okaże się, że zwyciężyła bajka z puli opłaconych, wydawnictwo zwraca haracz autorowi.

No to ja im na to między oczy, że "Dziękuję, rozumiem. Niestety, nie stać mnie na publikację... Oboje  z mężem jesteśmy bezrobotnymi magistrami, a trzeba jeszcze wyżywić dwóch synów."


Myślałam, że na tym poprzestaniemy i na tym skończy się nasz ulotny romans. Ale nie! Dostałam nie lada propozycję:

"...Wobec takiej sytuacji Państwa proszę złożyć wniosek o wydanie Pani bajki jako tomiku charytatywnego. We wniosku trzeba udokumentować trudną sytuację finansowa Państwa (wystarczy ksero czy skan), jakieś zaświadczenie, a jest szansa, by bajkę wydać w opcji tomiku charytatywnego (zapraszam na naszą www, na odpowiednia podstronę "Tomik charytatywny). Oczywiście biorę pod uwagę opcję, ze np. bajka Pani nie zwycięży w konkursie. Wtedy możemy ja dać do planu wydawniczego na 2015 rok."

Ha! Co Wy na to? :) Nie martwicie się o poziom literatury dla Waszych pociech?

P.S.
Powiem tylko, że 70 osób zapłaciło, co daje okrągłą sumkę między 7000,00 zł a 16800,00 zł, w zależności od tego, czy literaci zamówili dla siebie 5 czy 15 egzemplarzy dzieła.



niedziela, 25 maja 2014

(126) Nocnik ze starym druhem i dużo lania wody

     Mój przyjaciel mówi całkiem spokojnie. I spokojnie, bez drżenia ręki zapala papierosa tym samym, machinalnym ruchem, wyćwiczonym do perfekcji całe dziesiątki lat temu. Obserwując krótki kurs płomienia, z prędkością światła uzmysławiam sobie, jak bardzo jesteśmy starzy.

Patrzę jak znajomo zaciąga się dymem, chwilę zatrzymuje go w płucach i na wydechu pisze szeptem w noc:

-Zostawię to i odejdę. Odejdę tak jak stoję, gdziekolwiek, gdzie oczy poniosą.

-Dlaczego? - pytam obserwując jak druk rozpływa się w chłodzie wieczoru.- Masz wszystko, co tylko człowiek może chcieć.

-Ale nie mam miłości.







- Czy żona Cię kocha?





- Tak.


- A Ty ją kochasz?
















-Tak



To o to tu chodzi.
On ciągle czeka na miłość.

     Jest zawiedziony, że jej nie czuje tak jak mógłby czuć. Że woda nie wpływa pod górę sama. Wie, że potrafi. Że gdyby tylko to poczuł, mógłby wycisnąć kwiat paproci z kawałka węgla, trzy krzywe drzewka pod domem podarować jej z asparagusem, wykulać kota z kości i nie dostać wylewu. Wszystko. Gdyby tylko poczuł.



     Mój przyjaciel siedząc nad brzegiem małego jeziorka umiera z pragnienia. Marzy o oceanie, który przykryje go z impetem swoją orzeźwiającą falą, zmywając z niego grubą skorupę, którą wytworzył dla ochrony przed światem. Pokrywa go Sahara grubej, szorstkiej skóry. Zagłębienia w łokciach są suche od lat. Między palcami nie przepływały strumienie łez. Nie wiem, czy płaczesz przyjacielu, może do wewnątrz wpłakałeś już wszystkie morza twojego wszechświata. A może masz kamień. A może robisz za duże przerwy między tak.







     Mój przyjaciel siedząc na brzegu nie wie, że żeby to wszystko poczuć trzeba samemu wejść do małego jeziorka. To ta sama woda. Połóż się i nie wierzgaj, leż spokojnie. Wody jeziora rozpuszczą twój pancerz, a zasolenie się wyrówna. Musisz się odmoczyć. Twoimi zmarszczkami płyną zielone strużki i wpadają do oczodołów. Pod górę, jak chciałeś. Kiedyś przecież miałeś zielone oczy. Pamiętasz?

rys.Paula Bonet


czwartek, 22 maja 2014

(125) Skrawki nieba - prolog

SKRAWKI NIEBA

pamięci ks.Pawła Piotrowskiego

zakonnika, księdza i egzorcysty.
I mojego Wujka.
    

     Za lazurowym oceanem, w którego toni majestatycznie unoszą się ogromne wieloryby, a ławice  sardynek wesoło migoczą w grzywach fal, tam, gdzie przewalają się one z hukiem nad rafami koralowymi, wśród których kryje się niezliczona ilość morskich stworzeń, rozpościera się kraj tak piękny, że jego widok zapiera dech w piersi od pierwszego wejrzenia – Brazylia.
Pośród porastających ją gęstych tropikalnych lasów deszczowych wiją się dzikie rzeki: Amazonka, Parana i Rio Negro. W ich ciemnych wodach kątem oka można wychwycić błyskające grzbiety piranii, a nawet cętkowane ciała przepływających nad splątanymi konarami zwalonych i zatopionych drzew, anakond. Gałęzie przybrzeżnych drzew zwieszają się nad lustrem wody, tworząc naturalne mosty, po których wesoło harcują zwinne małpy. Głębiej, w soczystej zieleni lasu, słychać cichutki, ale bezustanny tupot milionów maleńkich nóżek – to przebiegają po ściółce i liściach hordy mrówek, ogromne pająki ptaszniki i gekony. Pachnące ściółką, duszne i wilgotne powietrze raz po raz rozdziera głośny ryk jaguara, a wysoko w koronach drzew, słychać donośne, odbijające się echem, krzyki bajecznie kolorowych papug.
 
     Mama skończyła czytać i poprawiła kołdrę na plecach swojego ośmioletniego synka.
 
- Mamo, tak bardzo chciałbym pojechać do Brazylii na polowanie! Przywiózłbym ci pięknego motyla. Takiego, który mieni się błękitami, jak niebo. Mielibyśmy wtedy w domu kawałek własnego nieba – Miłoszek ziewnął, lekko uśmiechnął i… usnął.

Ledwie zamknął oczy, poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Rozejrzał się dookoła i zobaczył, że znajduje się w małym, drewnianym domku. Domek stał na palach i składał się tylko z jednej izby. Wzdłuż ściany stało zwykłe, drewniane łóżko, dokładnie przykryte szorstkim, wełnianym kocem w kolorze spłowiałego pomarańczu. Pod oknem było biurko, na nim sterta papierów, ołówki, różaniec i ramki ze zdjęciami. Na jednym z nich rozpoznał siebie i swojego starszego brata, Mateusza.
 
- Mam ciągle przy sobie wasze zdjęcie – powiedział wujek Paweł. Gdy piszę homilię, patrzę na was i to dodaje mi młodzieńczej siły i mnóstwo nowych pomysłów do pracy w mojej parafii!
 
- Wujku! Ty żyjesz!?

- No pewnie, że żyję! – wujek uśmiechnął się serdecznie i mocno przytulił do siebie chłopczyka.- Dawnośmy się nie widzieli, co? Chodź, pospacerujemy. Pokażę ci coś.

Wąska dróżka wiła się wśród bujnej ogrodowej zieleni i znikała za furtką, za którą przejeżdżał mężczyzna na rowerze wesoło krzycząc:
  
-Bom dia, padre Paulo!
 
Wujek Paweł pomachał mu ręką i uśmiechnął się szeroko.
Przed domem rozpościerał się prawdziwy raj Na drzewach umieszczone były poidełka ze słodkim płynem dla kolibrów. Maleńkie ptaszki zawisały tuż przy nich i zanurzywszy swoje długie, łukowato wygięte dziobki, spijały słodki nektar.
 
- Chodź, Miłoszu, przedstawię ci kogoś. – wujek Paweł wskazał palcem na pale, na których stoi dom. – widzisz, że pod domem mam lokatora? To skunks, mieszkamy tu razem od wielu lat. Ja na górze, on z rodziną na dole. Już kilka razy mieliśmy powód do zwady, bo zdarzyło się, że opryskał mnie swoją cuchnącą wydzieliną, gdy wchodziłem po schodach. Na nią nie ma siły, odór nie znika po praniu, ubrania trzeba spalić. Ale lubimy się i opiekujemy sobą wzajemnie.
 
- Jak może się tobą opiekować skunks, wujku?- zdziwił się chłopiec.
 
- Kiedy zbliży się jaguar, skunks mnie ostrzeże, odczytam to z jego zachowania. A teraz spójrz na ścianę!
 
Miłosz wyciągnął szyję jak czapla i wbił wzrok we fragment ściany widoczny przez przymknięte drzwi. – Wujku, to jaszczurka! Złapmy ją!
 
- Tak, to gekon. Mieszkamy razem. Nie trzeba go łapać, nie ucieknie.
 
- Jak to „mieszkamy razem”?
 
- Hahaha! – roześmiał się wujek Paweł. – to proste. W Brazylii jest tak wiele owadów, że w domach trzyma się gekony, które je wyłapują. W Polsce w domu trzymało się koty, by łowiły myszy, tu trzyma się gekony, żeby polowały na owady. – w tym momencie jaszczurka z prędkością błyskawicy przebiegła wzdłuż ściany i zatrzymała się na suficie.
 
- Niesamowite! – zaklaskał w dłonie chłopiec. – opowiedz mi coś jeszcze, wujku!
 
- Widzisz, synku. Wszystko jest tak pomyślane, że chodzi jak w szwajcarskim zegarku – wujek Paweł mrugnął do Miłosza okiem - Wielki Zegarmistrz stworzył takie cuda, które nigdy nie przestaną nas zachwycać . Wszystko jest powiązane niewidzialną nicią przyczyny i skutku. Jeżeli zerwiesz liść, dla ciebie będzie to tylko liść jakich wiele. Ale może byś tak, że akurat ten gatunek drzewa jest jedynym pokarmem nieznanemu nauce owada. Z kolei owad ten może być składnikiem pożywienia ptaka, który raduje właśnie Twoje oczy. Albo inny przykład: zrywając tropikalne kwiaty możesz przyczynić się do tego, że wszystkie motyle odżywiające się ich nektarem umrą z głodu. Jeśli nie będzie motyli i owadów, nie będzie miał kto zapylać kwiatów, z których powstają owoce. A owoce z kolei są pożywieniem ptaków i innych zwierząt. Tak samo jest w świecie ludzi – jeden jest zależny od innych. To, co zrobisz jednemu człowiekowi, wróci do ciebie z każdym kolejnym. Nikt nie jest samotną wyspą. Pomagając sobie wzajemnie tworzymy  niebo. Miłoszku, nie musisz przywozić z podróży motyla, by mieć w domu kawałek nieba. Niech on sobie żyje w spokoju, ciesząc nas swoim widokiem. To ty, pomagając innym, sprawiasz, że Twoje małe niebo się rozrasta. Ja także żyję na jego skrawku. „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”, pamiętasz? Zwierzęta to nasi mniejsi bracia. Nawet groźny jaguar i wielki słoń. Kto nie okazuje dobra i serca zwierzętom, jakże może je okazać ludziom?  
    
 Miłosz zadumał się nad słowami wujka Pawła. Zacisnął oczy, a gdy je otworzył, leżał w swoim łóżku. Obudził Mateusza i pobiegli razem do sypialni rodziców. Wskoczyli między nich z młodzieńczym porannym zapałem.
 
- Kocham was! Mamo, namaluję dla ciebie pięknego motyla! Wujek Paweł zbudował kawałek nieba w Brazylii, a ja spróbuję je budować w Poznaniu! Kawałek po kawałku! Już wiem, co mam robić! Na początek nakarmię rybki, a w szkole pomogę Julce w matematyce!

Wujek Paweł z Matem i Mimem '2007
Ostatnia wizyta w Polsce.


piątek, 16 maja 2014

(124) MAT - życie i twórczość

     Nadejszła wiekopomna chwiła, żeby wyprowadzić ze stajni jednego z koników Mata. Mat jest miłośnikiem sportu, zarówno biernym jak i czynnym. I pobocznym, jak się okazuje, bo zbiera autografy. Kolekcja tak się rozrosła, że w końcu tama puściła i wylała się nowym blogiem Blogspota. Inwentaryzacja ocierając łezkę, załkała w rękaw, że oto nowe pokolenie blogerów rośnie, kąsa po piętach staruchów i że generalnie chyba czas skierować się powolnym i dostojnym krokiem na fotel bujany (to ja). Ciocia Newa jak zwykle w formie, zaszczyciła nas tymczasowo dziełem swych rączek, piórka i PSa. Dziękujemy!





    Jeśli macie dzieci, które lubią sport, Discovery i różne takie, to zapraszam do odwiedzin, komentowania, wielbienia, podlinkowywania, a co, niech chłopaczek się ucieszy. Albo jeśli sami macie takie hobby. Oferty matrymonialne w drugiej kolejności, z Kaczką wstępnie jesteśmy już bowiem umówione na podwójny mariaż Dynia-Mat, Biskwit-Mim. Tak, więc przyszłość międzynarodowa wydaje się być zapewniona, jak i zacieśnianie związków polsko-niemieckich w pokoleniach przeszłych, obecnych i następnych, tudzież. Optymistyczne. Cóż za wnuki byśmy miały! Aż się zabojałam i zadrżałam jelitem wewnętrznie. Polecam tym, którzy myślą o dzieciach, własnych lub cudzych, naprawdę niezapomniane wrażenia, lepsze niż wesołe miasteczko i szalety miejskie w jednym.

Mat jest gotów uraczyć Was takimi nowinami, jak ta, dlaczego Cesarstwo Rzymskie upadło. Otóż wykoncypował, że przyczyną śmierci Rzymian były ołowiane rury w akweduktach O_O.

Albo:
R.I.P. oznacza Spoczywaj w Groszku.

Mat czasem skarży się na brata:

-Mamo! A Mim użył brzydkiego słowa na "ch" i to w narzędniku!
(nawet nie chcę wiedzieć jakiego, wmawiam sobie, że to cholipka ).

Ostatnio przydybałam Małża w łóżku Mata, na końcu domu. Łaknął spokoju i ciszy. Jako, że i ja bardzo lubię takie mariaże i jestem dobra jako kompan do różnych wspólnych inicjatyw, zaległam również. Po chwili przyszedł kot. Wlazł na plecy Małża. Zaraz potem jedyną wolną flankę Małża zdobył Mat. Potem przycwałował Mim, no i rozgorzała regularna bitwa. Nie będąc rodzicem, człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, jak krzepiące mogą być dwie minuty snu. Wychodząc z pokoju, po którym fruwały poduszki, okulałam, myśląc, że to starość i osteoporoza  nadeszła w trybie przyspieszonym, ale okazało się, że to tylko kopyści w skarpetkach, które mi tam brać wetknęła. 

Mimochodem przypomnę, że jestem równocześnie na Kręgosłupie Oralnym i prezentuję tam swoją twarz w poście tym razem modowym :) Zapraszam :)

Wszystko, co pociągające
jest albo szkodliwe, albo nielegalne


piątek, 2 maja 2014

(123) raz dwa trzy most budujesz Ty!

     Mosty są dobre. Z mostów widać to, co przed i co za. Może i wydają się niepotrzebne, gdy się jest po jednej stronie. Ale kiedy się znajdzie po drugiej... Owszem, można sobie siedzieć na brzegu i krzyczeć do tych, co zostali. Albo wręcz przeciwnie, obserwować ich zza krzaka. Albo, co gorsza, pójść sobie dalej.

     A ja lubię się cofać. Lubię patrzeć na to, co za mną, na tych ludzi, którzy kiedyś blisko, a teraz bliżej. Porównywać, czy trawa faktycznie zieleńsza. Patrzeć na to samo niebo, które wtedy i dziś i jutro. Nie, stanowczo nie jestem z tych, co palą mosty.


    Ja lubię wracać i szukać zarośniętych już ścieżek. Z radością odkryć, że w miejscu zgliszczy urosły nowe wioski, że coś poszło tak,  a nie inaczej. Co miało być, a miało z założenia być inaczej, a nie tak. Chociaż kto to wie, co by było gdyby.

Wiecie, że na świecie są ludzie, którzy do niedawna żyli w przekonaniu, że wojna trwa? Że trzeba się bać i chować w lesie? Warto ich odszukać!

Mnie wystarczy świadomość, że most jest. Taka, zbita z desek, tęczokładka. Że, gdyby co, mogę pobiec i pogadać ze swoim odbiciem w rzece. A może ktoś wyjdzie z lasu.

 I tak sobie myślę, że dużo ludzi siedzi przy brzegu rzeki zamiast budować mosty.
 Bo mosty są dobre.

niedziela, 27 kwietnia 2014

(122) ZBIÓRKA MARZEŃ

Dzisiaj krótko. Opowiadać będziecie Wy.  

Zupełnie spontanicznie zagaiłam Was dzisiaj rano na FB tymi słowy:

Dzisiaj jest pierwszy dzień reszty mojego życia!
Jupi!
Poświęćcie 20 minut dla swoich marzeń. 20 minut dziennie - codziennie!
Co chcielibyście robić przez tę chwilę? Skorpion jest ogromnie ciekawy! Zapraszam, usiądźcie, pomyślcie. Kawy? Herbatki?


     Rozsiądźcie się wygodnie. O czym marzyliście jak mieliście naście lat? Czego nie wiedzieliście? Co chcielibyście wiedzieć? Czy zrobilibyście coś inaczej? Czy dobrze czuliście się we własnej skórze? Czy łatwo przypominacie sobie te uczucia, które nosiliście w sobie? Czy łatwo Wam cofnąć się w czasie? A Wasze dzieci? Jak z nimi?

Zależy mi na Waszych odpowiedziach, dlatego możecie się przełączyć na Anonimy, jeśli chcecie. Zbieram marzenia do kosza!Nawet najkrótsze, nawet dziwne, nawet, gdy wydaje się Wam, że głupie i nieistotne!

Mogę zacząć:

Kolega zapytał mnie ostatnio o moje marzenia z dzieciństwa.

Pamiętam kilka.

Jednym z pierwszych marzeń było znalezienie się (bo to tak dokładnie było, żadne tam dojazdy, podróże, ani inne micyje), właśnie znalezienie się, ot tak, na bezkresnej łące pełnej kwiatów. Koniecznie takich, jakie rysuje 5 letnia dziewczynka - proste łodyżki, intensywnie nabrzmiałe kolorem płatki, wprost idealne na kwiaty cięte do wazonu. Z biegiem lat obraz był modyfikowany. Widziałam tę łąkę z wysokości metra, potem metra dwadzieścia, dzisiaj widzę ją z prawie metra siedemdziesiąt. Im bardziej rosłam, tym łąka stawała się rozleglejsza, a barwy kwiatów zyskiwały miliony odcieni. Pojawiły się cienie i krajobraz zyskał na różnorodności. Ale marzenie zostało to samo.

     Poza tym chciałam być lekarzem.

    Teraz marzę o kilku rzeczach, wśród nich czołowym jest marzenie o zobaczeniu na żywca zorzy polarnej, to marzenie tuli mnie od wielu, wielu lat. Z biegiem czasu staje się jakoś mniej osiągalne, ale nie tracę nadziei! Pisałam już o tym w tym poście.

     Ale od zawsze, od zawsze marzyłam, by nie mieć wady wymowy. Już nie wiem skąd moja wczesna samoświadomość o tym i niebotyczny kompleks. Och, jak ja chciałam móc tak pięknie i dźwięcznie wymiawiać eRRR. Pamiętam, gdy byłam w pierwszej klasie szkoły podstawowej, myślalam sobie – Boże, jeszcze tylko dRuga klasa męczarni, potem na chwilę luz, bo trzecia, potem fatalna czwaRta, ale od piątej mam cztery lata spokoju! W moim dziecięcym życiu było bardzo ważne, a wręcz kluczowe, że imię i nazwisko nie było skalane tą literą. Dzisiaj sprawa wygląda dramatycznie, gdyż połączenie RL w nazwisku  jest dla mnie najgorszym z możliwych. Ale marzenie pozostało to samo. Chciałabym kiedyś usiąść sobie wygodnie na krześle, spojrzeć na ten burdel dookoła i powiedzieć na wydechu oczyszczające i soczyste KURRRRRRRRRWA! :)))



A dla chętnych - można już głosować na cycki Skorpiona w kolejnym odcinku międzyblogowej zabawy literackiej Finka z kominka:




Dziękuję :)

sobota, 19 kwietnia 2014

(121) Piersi i jajka - Finka z kominka cz.5

     Obudziło mnie kląskanie makolągwy. Znowu coś gderała w kuchni. Spalona jajecznica, czy coś. Czy boczek. Czy coś tam innego. Nie wiem, nie jadam takich rzeczy. Nie trawię takich rzeczy. Ale ją ubóstwiam. I trawię.
 Jeszcze nie za bardzo wiedziałem, czy jeszcze śpię, czy już nie, przeciągnąłem się więc w łóżku, ale z racji, że bolały mnie jajka, wróciłem do rzeczywistości i przypomniałem sobie, że dziś Wielkanoc. O raju! Po TAKIEJ, bezsennej nocy będzie jeszcze większa? ŁAŁ. Przyglądam się jej, jak krząta się przy stole. Poprawia włosy, wkłada palec do ust. Na jej twarzy kładą się miękko cienie, a ona kładzie talerze, brzęczy sztućcami. Ale mnie tylko interesuje, kiedy będzie sie kładła obok mnie. 
Na stole stoi bukiet kwiatów, nie pamiętam ich nazwy, ale pachną zabójczo. Podobnie do jej skóry. Obok wazonu leży koszyczek z nakrapianymi przepiórczymi jajami. Nawet podobne do moich, kiedy miałem tam potówki.
Przymknąłem oczy i zdrzemnąłem się chwilkę. Od razu pomyślałem o jej piersiach. Są tam, czekają pod białą, rozpiętą o kilka guzików, koszulą. Małe, jędrne i takie ciepłe. W dotyku aksamitne, chyba, że zrobi jej się chłodno, wtedy stają się tak twarde, że z trudem można utrzymać sutek w ustach, a gęsia skórka łaskocze wnętrze dłoni.

fot.Wacław Wantuch

     Ona chyba też lubi, gdy mój język przesuwa się po jej brodawce. Gdy przypadkiem zgubię ją, sama szuka moich ust i całuje mnie przy tym w czoło. Słodka, co? Mmmm... Uwielbiam kiedy tak patrzy na mnie, ta czułość w lazurowych oczach doprowadza mnie do obłędu, wiem, że jest gotowa na wszystko. Za każdym razem, kiedy łączymy się w miłosnym splocie, skaczę na główkę i wpadam cały w ten ocean lazuru, po czym spijam jej nektar. Nasze dłonie łączą się w uścisku, a palce przesuwają po szyi. Znam ją na pamięć. Mógłbym z zamkniętymi oczami trafić do każdego miejsca na nim.  Za każdym razem marzę, by ta chwila trwała wiecznie. Gdy się kończy, momentalnie zaczynam tęsknić. Nawet gdy znika mi z oczu tylko na chwilę, dla mnie to wieczność. Choć wiem, że zawsze do mnie wraca, za każdym razem boję się, że się już nie pojawi. Chcę czuć jej ciało przy moim, blisko. Chce się ogrzewać jej ciepłem. Chcę czuć ją ustami i spijać z niej życie. Jesteśmy dwoma istotami, ale czuję się z nią jednością.
Gdzie ona jest? Musze ją mieć jeszcze raz! Teraz, natychmiast! 
O rany i jeszcze to między nogami! Och nie, nie teraz, jeszcze nie! Proszę, wytrzymaj! A niech to, mam mokro... i co teraz? Hm. Zawołam ją. Zawsze przychodzi.

- Mamaaaaaa!

 ***

Opowiadanko bierze udział w comiesięcznej zabawie Finka z kominka.
Tytułem w/w piątej wprawki było : "Obudziło mnie kląskanie makolągwy". 
W odpowiednim czasie poproszę Was, Czytelnicy, o głosy.


O, dzisiaj, 28.04. to jest właśnie ten czas :)
Głosować można do 3 maja godz. 23.59 :)


GŁOSOWANIE
Klikać namiętnie tutaj!


Moje poprzednie Finki tutaj. Każda inna! 


Tymczasem przyjmijcie, proszę, Moc świątecznych serdeczności.

Niech Wam się wiedzie! Smacznego zająca i zdrowych jajek!



wtorek, 15 kwietnia 2014

(120) Tuwim i burdel na kółkach

Kochani!

     Przesyłam Wam gorące pozdrowienia z Malediwów! Wasze słowa zdziałały cuda. Dziękując Wam z całego serducha informuję, że odpoczywam sobie w hamaku i nie wiem już sama, gdzie zaczyna się niebo, a kończy woda. Leżę na linii horyzontu, piję sok wprost z kokosa, zajadam ośmiornicę w sosie z awokado i patrzę na muskularne torsy autochtonów w spódniczkach z trawy morskiej, a ślina spływa mi strużką z kącika ust.

     Ale w tak zwanym międzyczasie wyszłam dziś sobie na wykład na Politechnikę. Tak, nie przesłyszeliście się. Na wykład. Dla studentów Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Nie mogłam sobie odmówić wysłuchania wykładu pt. "Tuwim – kolekcjoner dziwaczności, śmieszności, niezwykłości”.


     Po przekroczeniu progu budynku powitał mnie szpaler pobladłych studentów. Zasępiłam się nad swoim wiekiem. Trzecim lub w jego bliskich rejestrach. Za moich czasów na korytarzach widać było studentów z ćmikiem w kąciku ust, studentów rozmawiających, studentów uczących się (muhahahha).
Teraz byli tylko studenci na falach wifi
a) po lewej studenci z laptopem
b) po prawej studenci z telefonem
c) w tle samotne ksero (czy teraz można samemu kserować wykłady i to za darmola?)

Poczułam się jak dąb Bartek. Moja Mama jak młoda brzózka. Zaszeleściłam do Niej zbutwiałymi liśćmi w okolicach uszu, podcięłam korzenie i ruszyłyśmy na salę wykładową.
Wykład prowadził bardzo przystojny, a jednocześnie młody wykładowca w randze profesora doktora habilitowanego. Mujeju, że też moje wykłady prowadzone były przez zgrzybiałych starców! Ale może to i dobrze, bo mnie przystojni mężczyźni onieśmielają. Do tego stopnia, że na egzaminie z bardzo młodym i urodziwym profesorem jeden jedyny raz doznałam zjawiska pomroczności jasnej. W głowie zrobiła mi się zupa i nie odróżniałam już helisy DNA od dna, a locusa od fokusa. Dlatego, drogie panny, nie bierzcie sobie za mężów przystojniaków, z nimi to same problemy.


    Wracając do wykładu. Pobawiłam się przez chwilę wysuwanym stoliczkiem, ale moje zapędy ostudził widok przygodnie znalezionej pod blatem używanej i to długotrwale bądź wielokrotnie gumy do żucia. Przestudiowałam ryciny naskalne i flamastalne, opiewające pokolenia wykładowców i co poniektóre, hojnie uwarunkowane koleżanki. Pobawiłam się chwilkę roletą, obejrzałam emerytów, po czym zaczął się wykład. Nie dawał mi jedynie spokoju dziwny fakt umieszczenia w kącie sali wykładowej umywalki i kosza na śmieci (być może też maleńkiego pisuaru) i zasłonięcia tego przybytku z jednej strony ścianką działową. Połowa sali widziała zatem, co się dzieje za ścianką, druga połowa była pozbawiona tego widoku. Czyżby kadra zmuszona była do stróżowania tu w godzinach nocnych?

     Nie dość, że profesor mądrze i zabawnie gadał do maleńkiego narowistego i niechcącego nawiązać bliższej współpracy, mikrofonika, co było dosyć komiczne, to i oko było na czym zawiesić. Przez pierwsze 10 minut chłonęłam wykład z zachwytem. Do informacji, które od lat żyją we mnie jak tasiemiec bąblowiec, dołączyły kolejne. Tajemnica lewego profilu, śmichy chichy z drobnicy Leśmiana i stworzenie Wlazł kotka na płotka po leśmianowskiemu (hehehe), nocne życie Skamandrytów (hehehe), kto nadał imię Kubusiowi Puchatkowi (tłumaczka, siostra, Irena).
 Uwielbiam humor Jojne Tuwima, kocham go miłością dozgonną, ale dotrwałam w zdrowiu do czternastej minuty wykładu, podczas której wszystkich zaproszono w zakamarki mózgu Tuwima. I tu moje samopoczucie uległo gwałtownej demencji. Przy opisie podróży taksówkarskich zaczęło mi lekko wirować w głowie. Przy opisie agorafobii zaczęłam trzymać stolik przed sobą, przy informacji, że Tuwim nie wychodził sam z domu, wszędzie wlókł z sobą żonę - musiałam opuścić lokal i przebiec się po korytarzach, szukając tlenu, widoku trawy i wyjścia. Traf chciał, że niebo nad Politechniką pociemniało, chmury skłębiły się i gromowładny począł wrzucać mi w gacie lodowe kulki bez drinka.

 

W drodze powrotnej przeprowadziłam naprędce analizę porównawczą: studenci U3W alias ja. Powinnam teoretycznie wypaść in plus. Tu siwe niefarbowane lub łyse czaszki, tu moja, otulona anielskim natural blond nimbem. Tu skóra trzy numery za duża, tu leżąca jak ulał. Z jednej strony niedosłuch i atrofia, z drugiej słuch doskonały, acz wybiórczy i przerost tkanek z tłuszczową na czele. Notesiki, karteluszki kontra czysty blat i rycie rylcem w żywej pamięci. Ich pesel, mój pesel.
 Chyba starsze roczniki były bezawaryjne, to samo obserwuję w sektorze motoryzacji i AGD. Czyli w Ikei to nie zasłabnięcie. A więc jednak. Trzeba będzie sobie kopać dół saperką i powolnym krokiem udać się do lunaparku. 


Z drugiej strony cieszę się, że zwariowałam 10 lat później niż Tuwim.

    Po raz enty sprawdziła się maksyma, której orędownikiem był mój Tata: każdy ma swojego pierdolca. Ale geniusz Tuwima jest większy niż jego pierdolec, czego sobie i Wam życzę, cytując za księciem ostrego pióra wierszyk, który brzmi identycznie w dwóch językach, mimo, że co innego znaczy (o ile w ogóle), bo ja po francusku to tylko eeee, tego. Zapraszam.


Wersja polska:

Oko trę, że mam ból
Taki los komu żal?
oko trę, pali sól
O madame, kulą wal
Ile trosk, ile burz,
a krew kipi, wre ,
O madame, oto nóż
O, madame, oto mrę
Wersja francuska:

O, contrain je m'emboulle,
Taquilosse, comme ou jalle?
O, cotrain, polissoule
O madame, coulon valle!
Il est trosque, il est bouge,
A ma creve qui pis vrai
O, madame, o tonuche
O madame, o tome rain

A na zakończenie taka ciekawostka. Wyszukałam na Allegro najdroższą książkę  Tuwima. I wybieraj tu, człowieku, między fiacikiem a książką...



P.S.
I najtańszą...

http://allegro.pl/wiersze-wybrane-julian-tuwim-i4138292026.html

Hm.

wtorek, 8 kwietnia 2014

(119) niebezpieczeństwa Amazonii i francusko-szwedzkie SPA

     Choroby Mata i Mima (w ilości 3 szt na 2 łebki) przeplatały się z sobą oraz innymi problemami jak liany w lesie tropikalnym. W pewnym momencie nie widać było ani ich początku, ani końca. Dzień i noc przy ich łózkach, nocne inhalacje  i interwencje w trakcie trudności z oddychaniem nadwątliły mnie fizycznie i psychicznie. Dookoła czaiły się błyskające w ciemnościach oczy jaguarów, słychać było szelesty włochatych nóg ptaszników, twarz muskały błoniaste skrzydła nietoperza, a w gaciach hasały jadowite skolopendry i mrówki wielkości kota. Za dnia życie umilały złudne kolory motyli Morpho i śmiertelnie trujące dendrobatesy.  Gdy po trzech tygodniach wysupłaliśmy się z tropikalnego gąszczu na gładkie równiny zdrowia, z lekka tylko nakrapiane górkami kaszlu jak wulkanami w czasie erupcji, okazało się, że dzieciary zostały daleeeeeeko za ginącymi plemionami Yanomami. Na dwa wspomniane łebki przypada teraz gonienie po sawannie za kilkudziesięcioma stronami w ćwiczeniach, zeszytach i podręcznikach, za około 15 różnej maści sprawdzianami, kartkówkami, testami i konkursami, które trzeba upolować, poświęcić czas na ich oskórowanie, oprawienie i konsumpcję.
Mat, prócz tego, że jest świetnym myśliwym obdarzonym wrodzonym instynktem łowieckim, jest również mistrzem suspensu. Kilka dni temu, wieczorem przychodzi do mnie, grzejącej się przy ognisku i od niechcenia cedzi między zębami informację o jutrzejszym międzynarodowym konkursie matematycznym Kangur. Włos mi się zjeżył na czaszce, nie powiem. Miał kilka miesięcy na zgłębienie tematu. Ale opanowując się przed ukatrupieniem syna na miejscu z uśmiechem pytam:

- Jak,  dziecko, chcesz zdążyć rozwiązać przykładowe zadania z zeszłorocznego kangura, skoro jest on już za mniej niż 20 godzin, a po drugie jak chcesz to robić, skoro masz przed nosem włączony tv? 

- Spokojnie, ja sobie tu posiedzę, rozwiążę jakiś test z zeszłego roku i będę STUDIOWAŁ.

Faktycznie, uspokoił mnie. Trzeba mu to przyznać. Został sam w pokoju. Po czym okazało się, że studiowanie w wydaniu Mata obejmowało li tylko i wyłącznie oglądanie STUDIA sport przed Ligą Mistrzów.

Kiedy indziej zawziął się na grę w tenisa. Skutecznie. Wygrał i poznał Janowicza, zobaczcie: klik!

To samo dzisiaj. Mat startuje jutro w ogólnopolskim konkursie języka angielskiego klas 5-tych. Na tę okoliczność umówił się z kolegą na rower. Teraz ogląda mecz. Hm.
I tak jest ciągle. Mat nie poświęca nauce nawet 5 minut dziennie. Bo, jak sam mówi, nie chce wyjść na kujona.
Drży ze strachu, bo na koniec roku grozi mu średnia 5,7.

Mat w 2012r.

Mat na konkursie piosenki w 2011.
Śpiewał tę:



 Z Mimem jest trochę lepiej, przynajmniej pod względem ilościowym. W czasie choroby ominął go dwoma susami Kangur i konkurs piosenki angielskiej, nad czym Mim pochylał się w żalu i żałobie przez tydzień. Na pociechę przed nim, w piątek, taki sam konkurs języka angielskiego, jaki ma Mat, ale dla klas 2.(apdejt: zajął 1 miejsce w szkole)

A jeszcze turnieje szachowe, zawody sportowe (Mat jest również zagrożony tytułem Sportowca Roku w szkole) ...i sto innych..

Prócz tego, Mat zakłada swój blog!!!!!!!! O szczegółach wkrótce!!!!!!!

Mat startuje również w Ogólnopolskim Konkursie Mitologicznym KLIO-
właściwie dwóch - fotograficznym oraz wiedzowym.
Wymyślił, że najbliżej mu do Dionizosa...
(-Małżu przynieś z szafy prześcieradło! -
po czym pojawia się Małż z zielonym prześcieradłem frotte z gumką...)

apdejt:
zdjęcie zajęło 1 miejsce w etapie wojewódzkim, 4 w ogólnopolskim ;)

     Ludzie nie lubią jak komuś jest lepiej. Wiem o tym. Wstrząsającym przykładem było zdanie, które usłyszałam 2 lata temu od ówczesnego "kolegi" podczas naszej przeprowadzki z bloku do domku: Po co Wam dom, skoro i tak ciągle siedzicie w szpitalach?! Wiadomym jest, że z ust bliskiej osoby boli najbardziej, o czym przekonałam się jeszcze co najmniej dwukrotnie.

Tak więc także druga strona lustra:

     Dzień i noc, do końca moich dni, będę dziękować za takich synów. To, że Mat urodził się żywy jest cudem. A, że do tego jest zdrowy - to cud jeszcze większy. (Dla mnie 15-godzinny poród skończył się tylko wywichnięciem żeber, otwarciem miednicy poprzez zgruchotanie spojenia łonowego, wylewami wielkości Jangcy i niemożnością chodzenia przez długie tygodnie).
W wieku 3 lat trafił do szpitala w ciężkim stanie, pamiętam jak krzykami zwoływano wszystkich lekarz z oddziału, i nakłuwano ze wszystkich stron jego nieprzytomne, nagie ciałko.
Teraz Mat ma tez swoje zdrowotne problemy.
Gdy byłam w ciąży z Mimem, ciąży, której zresztą lekarze ortopedzi zakazywali, Mat najpierw rozbił sobie czaszkę o ławkę, a jakiś czas później dusił się. Tej nocy w szpitalu byliśmy rodzinnie - moja mama, Mat, a ja- przedwcześnie na porodówce.
Gdy Mim miał około tygodnia, bezwładny trafił do szpitala, a ja, po cesarce - z nim. Poddano go wszelkim możliwym badaniom i stwierdzono wadę serca, z która zmagaliśmy się prawie 4 lata.
W między czasie kilka lat mieli taką alergię, że z Matem musieliśmy chodzić o 1-2 w nocy po dworze, by go czymś zająć, bo wył z bólu.
Był długie lata na diecie bezglutenowej.
Mim dla odmiany po niezidentyfikowanych pokarmach, był obsiany czerwonymi punktami, dostawał przy tym temperatury i duszącego kaszlu. Ostatni kaszel trwał...19 miesięcy.
Tak więc nieobce nam medyczne peregrynacje po lekarzach wszelkich specjalizacji.

2012. Uwielbiam to zdjęcie :)

Teraz zmagamy się już tylko z moim zdrowiem, bezrobociem nas obojga i rachunkami. Nie licząc nieuleczalnych chorób kilku osób z najbliższej rodziny i paru innych spraw.

- Jesteś taką optymistką, uśmiechasz się. Czy zdarza ci się upadać i tracić nadzieję?  - pytają mnie.- Czasem tak - odpowiadam - ale nieczęsto. Jakieś 15 razy dziennie.

Ale z wierzchu jesteśmy milionerami. Taki polski paradoks - milionerami żyjącymi poniżej ustawowej granicy ubóstwa ;)


     W związku z tym, jak jestem uwiązana, Pi zaprosiła mnie w sobotę na pokaz florystyczny, abym odpoczęła i zrelaksowała się choć chwilkę. Pokaz był w Leroy Merlin. Trochę denerwował mnie nieprofesjonalizm prowadzących, ale ogólnie było bardzo fajnie. Zrobiłam dekorację z hiacyntów w szkle.  Pi po dwóch godzinach zaproponowała, żebyśmy pochodziły po Merlinie. Zakupiłam przy okazji kubeczek do kompletu łazienkowego, który 2 lata wcześniej kupiłam w sklepie tej sieci, w związku z tym zostałam zaspokojona zakupowo, dzięki czemu całość pozostawiła po sobie jak najlepsze wspomnienie. Niepokoiło mnie tylko moja nadmierna wrażliwość na zapachy emitowane przez wykładziny dywanowe i chemię do drewna. Nie zrażona, obejrzałam sto donic i trzysta leżaków, po czym Pi wyszła z brawurową propozycją, że skoro już nastąpiło to święto wyszłam z domu w innym celu niż zakup syropu, to może skoczymy do Ikei. Jako, że w Ikei nie byłam z rok (wiadomo, mam ją za blisko po prostu), przystałam z ochotą na propozycję skoku. Jak się później okazało, błędem było zignorowanie zapachów dywanów i gwałtownie uciekającego krajobrazu za samochodowym oknem.

Ikea powitała nas gęstością zaludnienia dorównująca prowincji Szanghaj przy zgodzie rządu na dwójkę dzieci. Już przy pościelach podłoga zaczęła falować, by przy talerzach radykalnie się unosić i niemal walić mnie sobą po plecach. Próbowałam utrzymać równowagę rozrzucając ręce na boki (w prawicy obrus SOLFINT z makrelą, w lewicy chusteczki papierowe z makrelą, a jakże, SOLFINT) i rozkraczając nogi jak rasowy bosman. Walcząc z żywiołem w trybie ekspresowym pokonałam odmęty Ikei, przy kasie doznałam wizualizacji własnego nagrobka na dmuchanym pontonie, więc wrzuciłam makrele do wazonów i pocwałowałam do samochodu Pi. Z Ikei droga do domu zajęła nam 2 minuty, podczas których zdążyłam wykonać telefon do Małża.

- Małżu, przygotuj mi, a chyżo, mocnej i gorącej herbaty. Osłodź mi ją 2 łyżeczki i nie dziw się, dlaczego w tak hurtowej ilości. Wiem, że cukier nie krzepi, ale zasłabłam.

- Noooooooo nooooooo - Małża głos nie wyrażał ani zaskoczenia, ani choćby troski. Jedynie lekko wyczuwalną nutę znudzenia.

- Ja też napiłabym się herbatki - nieśmiały głos Pi wplątał się między warkot silnika, a huk oceanicznych odmętów.

Po przyjściu rzuciłam się na łóżko na moment przed utratą świadomości, uniosłam ręce i nogi w górę i pozwoliłam sobie podać herbatę, którą wlałam w siebie na leżąco.

Nie zakrztuś się jeszcze do tego - Pi jest niezastąpiona - bo nie umiem przeprowadzać reanimacji!

Po chwili zaczęłam odzyskiwać drożność styków, różnymi otworami ciała zaczęły napływać do mego wnętrza sygnały ze świata - jednymi odurzający odór gotowanego bobu, a drugimi przebijający się przez smród okrzyk Mima: "Mamo, mamo, a kiedy będę mógł jechać monster-truckiem Pi?"

Wyjście do kawiarni z drugą koleżanką, z którą spotykam się (mam zamiar) już ze zmiennym szczęściem od roku (!) zostało zamienione na nasiadówkę domową. Boję się, że za progiem zaatakuje mnie Kraken i makrele.

***

     Post jest przydługawy, wiem. Mógłby być rozbity na co najmniej trzy. Podobno dobrzy blogerzy podsycają stopniowo ciekawość Czytelników, a także nie nadwyrężają ich wzroku i cierpliwości.  Ale piszę go w jednym celu - nie osądzaj książki po okładce, człowieka po wyglądzie ani piosenki po tytule.

     Ponoć rolą blogera jest służenie ludzkości i zabijanie cennego czasu Czytelnika nie smęceniem, co czynię ostatnio, ale ciekawą treścią, dowcipem, błyskotliwością, celnymi ropostami, generalnie - bloger to intelektualny umilacz czasu i okienko w inne światy. A nie vice Wersal, uuuu jaka szkoda! Jako, że nie czuję się na siłach sprostać tym wysublimowanym zadaniom, pozwolicie, że Skorpion w rosole uda się na nieokreślenie długi urlop na Malediwy :)