wtorek, 8 kwietnia 2014

(119) niebezpieczeństwa Amazonii i francusko-szwedzkie SPA

     Choroby Mata i Mima (w ilości 3 szt na 2 łebki) przeplatały się z sobą oraz innymi problemami jak liany w lesie tropikalnym. W pewnym momencie nie widać było ani ich początku, ani końca. Dzień i noc przy ich łózkach, nocne inhalacje  i interwencje w trakcie trudności z oddychaniem nadwątliły mnie fizycznie i psychicznie. Dookoła czaiły się błyskające w ciemnościach oczy jaguarów, słychać było szelesty włochatych nóg ptaszników, twarz muskały błoniaste skrzydła nietoperza, a w gaciach hasały jadowite skolopendry i mrówki wielkości kota. Za dnia życie umilały złudne kolory motyli Morpho i śmiertelnie trujące dendrobatesy.  Gdy po trzech tygodniach wysupłaliśmy się z tropikalnego gąszczu na gładkie równiny zdrowia, z lekka tylko nakrapiane górkami kaszlu jak wulkanami w czasie erupcji, okazało się, że dzieciary zostały daleeeeeeko za ginącymi plemionami Yanomami. Na dwa wspomniane łebki przypada teraz gonienie po sawannie za kilkudziesięcioma stronami w ćwiczeniach, zeszytach i podręcznikach, za około 15 różnej maści sprawdzianami, kartkówkami, testami i konkursami, które trzeba upolować, poświęcić czas na ich oskórowanie, oprawienie i konsumpcję.
Mat, prócz tego, że jest świetnym myśliwym obdarzonym wrodzonym instynktem łowieckim, jest również mistrzem suspensu. Kilka dni temu, wieczorem przychodzi do mnie, grzejącej się przy ognisku i od niechcenia cedzi między zębami informację o jutrzejszym międzynarodowym konkursie matematycznym Kangur. Włos mi się zjeżył na czaszce, nie powiem. Miał kilka miesięcy na zgłębienie tematu. Ale opanowując się przed ukatrupieniem syna na miejscu z uśmiechem pytam:

- Jak,  dziecko, chcesz zdążyć rozwiązać przykładowe zadania z zeszłorocznego kangura, skoro jest on już za mniej niż 20 godzin, a po drugie jak chcesz to robić, skoro masz przed nosem włączony tv? 

- Spokojnie, ja sobie tu posiedzę, rozwiążę jakiś test z zeszłego roku i będę STUDIOWAŁ.

Faktycznie, uspokoił mnie. Trzeba mu to przyznać. Został sam w pokoju. Po czym okazało się, że studiowanie w wydaniu Mata obejmowało li tylko i wyłącznie oglądanie STUDIA sport przed Ligą Mistrzów.

Kiedy indziej zawziął się na grę w tenisa. Skutecznie. Wygrał i poznał Janowicza, zobaczcie: klik!

To samo dzisiaj. Mat startuje jutro w ogólnopolskim konkursie języka angielskiego klas 5-tych. Na tę okoliczność umówił się z kolegą na rower. Teraz ogląda mecz. Hm.
I tak jest ciągle. Mat nie poświęca nauce nawet 5 minut dziennie. Bo, jak sam mówi, nie chce wyjść na kujona.
Drży ze strachu, bo na koniec roku grozi mu średnia 5,7.

Mat w 2012r.

Mat na konkursie piosenki w 2011.
Śpiewał tę:



 Z Mimem jest trochę lepiej, przynajmniej pod względem ilościowym. W czasie choroby ominął go dwoma susami Kangur i konkurs piosenki angielskiej, nad czym Mim pochylał się w żalu i żałobie przez tydzień. Na pociechę przed nim, w piątek, taki sam konkurs języka angielskiego, jaki ma Mat, ale dla klas 2.(apdejt: zajął 1 miejsce w szkole)

A jeszcze turnieje szachowe, zawody sportowe (Mat jest również zagrożony tytułem Sportowca Roku w szkole) ...i sto innych..

Prócz tego, Mat zakłada swój blog!!!!!!!! O szczegółach wkrótce!!!!!!!

Mat startuje również w Ogólnopolskim Konkursie Mitologicznym KLIO-
właściwie dwóch - fotograficznym oraz wiedzowym.
Wymyślił, że najbliżej mu do Dionizosa...
(-Małżu przynieś z szafy prześcieradło! -
po czym pojawia się Małż z zielonym prześcieradłem frotte z gumką...)

apdejt:
zdjęcie zajęło 1 miejsce w etapie wojewódzkim, 4 w ogólnopolskim ;)

     Ludzie nie lubią jak komuś jest lepiej. Wiem o tym. Wstrząsającym przykładem było zdanie, które usłyszałam 2 lata temu od ówczesnego "kolegi" podczas naszej przeprowadzki z bloku do domku: Po co Wam dom, skoro i tak ciągle siedzicie w szpitalach?! Wiadomym jest, że z ust bliskiej osoby boli najbardziej, o czym przekonałam się jeszcze co najmniej dwukrotnie.

Tak więc także druga strona lustra:

     Dzień i noc, do końca moich dni, będę dziękować za takich synów. To, że Mat urodził się żywy jest cudem. A, że do tego jest zdrowy - to cud jeszcze większy. (Dla mnie 15-godzinny poród skończył się tylko wywichnięciem żeber, otwarciem miednicy poprzez zgruchotanie spojenia łonowego, wylewami wielkości Jangcy i niemożnością chodzenia przez długie tygodnie).
W wieku 3 lat trafił do szpitala w ciężkim stanie, pamiętam jak krzykami zwoływano wszystkich lekarz z oddziału, i nakłuwano ze wszystkich stron jego nieprzytomne, nagie ciałko.
Teraz Mat ma tez swoje zdrowotne problemy.
Gdy byłam w ciąży z Mimem, ciąży, której zresztą lekarze ortopedzi zakazywali, Mat najpierw rozbił sobie czaszkę o ławkę, a jakiś czas później dusił się. Tej nocy w szpitalu byliśmy rodzinnie - moja mama, Mat, a ja- przedwcześnie na porodówce.
Gdy Mim miał około tygodnia, bezwładny trafił do szpitala, a ja, po cesarce - z nim. Poddano go wszelkim możliwym badaniom i stwierdzono wadę serca, z która zmagaliśmy się prawie 4 lata.
W między czasie kilka lat mieli taką alergię, że z Matem musieliśmy chodzić o 1-2 w nocy po dworze, by go czymś zająć, bo wył z bólu.
Był długie lata na diecie bezglutenowej.
Mim dla odmiany po niezidentyfikowanych pokarmach, był obsiany czerwonymi punktami, dostawał przy tym temperatury i duszącego kaszlu. Ostatni kaszel trwał...19 miesięcy.
Tak więc nieobce nam medyczne peregrynacje po lekarzach wszelkich specjalizacji.

2012. Uwielbiam to zdjęcie :)

Teraz zmagamy się już tylko z moim zdrowiem, bezrobociem nas obojga i rachunkami. Nie licząc nieuleczalnych chorób kilku osób z najbliższej rodziny i paru innych spraw.

- Jesteś taką optymistką, uśmiechasz się. Czy zdarza ci się upadać i tracić nadzieję?  - pytają mnie.- Czasem tak - odpowiadam - ale nieczęsto. Jakieś 15 razy dziennie.

Ale z wierzchu jesteśmy milionerami. Taki polski paradoks - milionerami żyjącymi poniżej ustawowej granicy ubóstwa ;)


     W związku z tym, jak jestem uwiązana, Pi zaprosiła mnie w sobotę na pokaz florystyczny, abym odpoczęła i zrelaksowała się choć chwilkę. Pokaz był w Leroy Merlin. Trochę denerwował mnie nieprofesjonalizm prowadzących, ale ogólnie było bardzo fajnie. Zrobiłam dekorację z hiacyntów w szkle.  Pi po dwóch godzinach zaproponowała, żebyśmy pochodziły po Merlinie. Zakupiłam przy okazji kubeczek do kompletu łazienkowego, który 2 lata wcześniej kupiłam w sklepie tej sieci, w związku z tym zostałam zaspokojona zakupowo, dzięki czemu całość pozostawiła po sobie jak najlepsze wspomnienie. Niepokoiło mnie tylko moja nadmierna wrażliwość na zapachy emitowane przez wykładziny dywanowe i chemię do drewna. Nie zrażona, obejrzałam sto donic i trzysta leżaków, po czym Pi wyszła z brawurową propozycją, że skoro już nastąpiło to święto wyszłam z domu w innym celu niż zakup syropu, to może skoczymy do Ikei. Jako, że w Ikei nie byłam z rok (wiadomo, mam ją za blisko po prostu), przystałam z ochotą na propozycję skoku. Jak się później okazało, błędem było zignorowanie zapachów dywanów i gwałtownie uciekającego krajobrazu za samochodowym oknem.

Ikea powitała nas gęstością zaludnienia dorównująca prowincji Szanghaj przy zgodzie rządu na dwójkę dzieci. Już przy pościelach podłoga zaczęła falować, by przy talerzach radykalnie się unosić i niemal walić mnie sobą po plecach. Próbowałam utrzymać równowagę rozrzucając ręce na boki (w prawicy obrus SOLFINT z makrelą, w lewicy chusteczki papierowe z makrelą, a jakże, SOLFINT) i rozkraczając nogi jak rasowy bosman. Walcząc z żywiołem w trybie ekspresowym pokonałam odmęty Ikei, przy kasie doznałam wizualizacji własnego nagrobka na dmuchanym pontonie, więc wrzuciłam makrele do wazonów i pocwałowałam do samochodu Pi. Z Ikei droga do domu zajęła nam 2 minuty, podczas których zdążyłam wykonać telefon do Małża.

- Małżu, przygotuj mi, a chyżo, mocnej i gorącej herbaty. Osłodź mi ją 2 łyżeczki i nie dziw się, dlaczego w tak hurtowej ilości. Wiem, że cukier nie krzepi, ale zasłabłam.

- Noooooooo nooooooo - Małża głos nie wyrażał ani zaskoczenia, ani choćby troski. Jedynie lekko wyczuwalną nutę znudzenia.

- Ja też napiłabym się herbatki - nieśmiały głos Pi wplątał się między warkot silnika, a huk oceanicznych odmętów.

Po przyjściu rzuciłam się na łóżko na moment przed utratą świadomości, uniosłam ręce i nogi w górę i pozwoliłam sobie podać herbatę, którą wlałam w siebie na leżąco.

Nie zakrztuś się jeszcze do tego - Pi jest niezastąpiona - bo nie umiem przeprowadzać reanimacji!

Po chwili zaczęłam odzyskiwać drożność styków, różnymi otworami ciała zaczęły napływać do mego wnętrza sygnały ze świata - jednymi odurzający odór gotowanego bobu, a drugimi przebijający się przez smród okrzyk Mima: "Mamo, mamo, a kiedy będę mógł jechać monster-truckiem Pi?"

Wyjście do kawiarni z drugą koleżanką, z którą spotykam się (mam zamiar) już ze zmiennym szczęściem od roku (!) zostało zamienione na nasiadówkę domową. Boję się, że za progiem zaatakuje mnie Kraken i makrele.

***

     Post jest przydługawy, wiem. Mógłby być rozbity na co najmniej trzy. Podobno dobrzy blogerzy podsycają stopniowo ciekawość Czytelników, a także nie nadwyrężają ich wzroku i cierpliwości.  Ale piszę go w jednym celu - nie osądzaj książki po okładce, człowieka po wyglądzie ani piosenki po tytule.

     Ponoć rolą blogera jest służenie ludzkości i zabijanie cennego czasu Czytelnika nie smęceniem, co czynię ostatnio, ale ciekawą treścią, dowcipem, błyskotliwością, celnymi ropostami, generalnie - bloger to intelektualny umilacz czasu i okienko w inne światy. A nie vice Wersal, uuuu jaka szkoda! Jako, że nie czuję się na siłach sprostać tym wysublimowanym zadaniom, pozwolicie, że Skorpion w rosole uda się na nieokreślenie długi urlop na Malediwy :)

środa, 2 kwietnia 2014

(118) Senne imaginarium


Leah Saulnier The Painting Maniac

     Zauważyłam przez brudne okna, że wiosna przyszła, o? Promyk słońca przebija się z oporem przez pajęczyny i muska jakiś zielony z lekka pęd, fiołek tu i ówdzie wystawia swą fioletową główkę i pochylając się nad kupką zwiniętych, mokrych liści dziwi się ich corocznej śmierci. Jaka niespodzianka. Czas wstawać? A takie miałam sny! Zieeeeeew. Wiem, wiem. Ja też nie lubię jak mi ktoś opowiada, co też mu się przyśniło. To zawsze jest takie żenujące i idiotyczne. Niestety, skoro tu wdepnęliście, to musicie swoje odsiedzieć i posłuchać.

     Przebudził mnie w środku nocy stłumiony rechot. Chwilę to trwało, zanim zlokalizowałam jego źródło. A źródło, ku memu najwyższemu zdziwieniu, tkwiło we mnie. Z drugiej strony, zaraz tylko, gdy przypomniałam sobie, co mi się przyśniło, przyznałam sobie rację, że dobrze się jednak stało, że sama siebie obudziłam tylko po to, by zapisać ten sen w pamiętniczku. Otóż w moim śnie spotkałam Czechów. Czesi stali wokół mnie i rozprawiali o czymś z uczonymi minami, ale z ust ich wynicowywało się tylko smrt, brt, frfcl tudzież frt, st i hrwt. Ha! A najlepsze, że ich rozumiałam i to było podwójnie śmieszne.

     Kolejny sen. Otóż los tak chciał, że dostałam pracę. Krótko jednak trwałą moja radość, bo praca nie była biurowa, ani nawet siedząca. Miałam objąć posadę primabaleriny. Zgodziłam się, ale pamiętam tę wewnętrzną walkę, którą toczyło moje zwierzęce Id z anielskim Superego. Z jednej strony zmuszałam się do milczenia, żeby pod żadnym pozorem nie zdradzić się, że nie znam się na tańcu, a baletowym w szczególności. Z drugiej strony, gdybym powiedziała prawdę, straciłabym tę posadę zanim bym ją otrzymała. Wyszłam więc na scenę. Ale pech chciał, że z boku było lustro. Oczom mym ukazał się widok zatrzymujący w miejscu krew w żyłach. Na scenie stała kolubryna o masie tucznika t=120kg w tiulowej różowej sukience i satynowych pointach rozmiar 42. Szerokie biodra, deska z przodu, cellulit ściśnięty rajtkami. Dobrze, że miałam przekrzywione, stare okulary, przez które bardzo źle widziałam co dzieje się na proscenium. Jak się okazało później, wzrok mój  pogorszył się drastycznie i w sposób nagły, ponieważ bryle przykryte były drugimi, wielkimi jak talerze, w czerwonych oprawkach. Chociaż szkła były in minus, to cała optyczna kabała in plus, bo przynajmniej nie dane mi było widzieć wyraźnie tej żenady.

     W następnym śnie, nieco starszym chronologicznie, Małż pił bawarkę ze znicza. Doradziłam mu przezroczysty, bo pierwotnie sączył z czerwonego z archaniołem Gabrielem.

     Znowuż kiedy indziej brałam udział w ślubie. Na szczęście nie własnym. O dziwo ktoś nieopatrznie poprosił mnie o piastowanie roli świadkowej. Wszystko poszłoby w miarę gładko, gdybym nie musiała gonić pary młodej po całym mieście. Nie pamiętałam w którym kościele jest uroczystość, więc wpadłam w nerwowym popłochu do Bazyliki św.Piotra, ale okazała się pusta. Po czym doznałam olśnienia, pacnęłam się w czoło i z ulgą pognałam do Asyżu.

     Dzisiaj rano Małż obudził się i obwieścił, że śniło mu się, jakoby dostał pracę. Praca okazała się o dziwo być biurową. Biuro Małża było nieduże, a nawet tak malutkie, że mieściło się w kontenerze na śmieci. Miało gustownie wycięty otwór podawczy, przez który było widać stosik papierków piętrzący się na biureczku. Ni z gruszki ni z pietruszki zmaterializował się Szef, a Małż jak nie zacznie mu płakać w rękaw! Jak nie zacznie prosić! Panie Szefie, ale ja się chcę uczyć!! Uczyć! Jak to tak, na szeroką wodę od razu, ja się muszę najpierw nauczyć! A Szef na to: Przecież ma pan skończoną podstawówkę! Po czym Małż oznajmia, że jest w szóstej klasie i że chyba znalazł swoją pasję: będzie dokarmiał bezpańskie koty na placu. Koty i gołębie gwoli ścisłości.
A tak bałam się o naszą przyszłość! Zupełnie niepotrzebnie!



A jak już wpadliście i dotrwaliście do końca, to przed wyjściem możecie kliknąć w poniższą sondę, by zagłosować na konkursowe opowiadanie Skorpiona w rosole.


Dziękuję :)

piątek, 28 marca 2014

(117) Powrót


            - To jesteśmy umówieni! W takim razie pięć po nieparzystej i najlepsze kasztany są na Placu Pigalle. Poznasz mnie po fluorescencyjnych skarpetkach i kaktusie w zębach.
            Oliwka mimowolnie uśmiechnęła się na samo wspomnienie oryginalności mrożkowego sposobu umawiania się Konrada na pierwszą randkę, będącą bezpośrednim skutkiem współczesnej e-epistolografii. Nareszcie. Chociaż starała się nie liczyć na zbyt wiele, spotykając się z nim po niespełna miesiącu pisaniny na przemian rzewnych, dowcipnych i podniecających zmysły maili, to jednak wewnętrzny, schizofreniczny głos skrzeczał jej do ucha, że być może, kto wie, nono... Oj, tak, Konrad miał pisane. Była niesamowicie ciekawa, czy osobnik, który urósł w jej głowie do rangi kapitana Heyerdahla, i któremu bez wahania mogłaby oddać ster swojej życiowej Kon-Tiki, cnotę i pół królestwa, jest nim naprawdę. Z drugiej strony wlewało się w nią legato obaw: to niemożliwe, nie ma przecież idealnie pasujących do siebie połówek jabłka - zawsze jedna jest a to mniej czerwona, a to z kaprawą plamką, a to z robakiem,  a to z jakimś ohydnym parchem.
             Oliwka owszem, była romantyczna, ale zawsze, ale to zawsze, w chwilach, gdy oglądała lub co gorsza, sama przeżywała ckliwe, melodramatyczne sceny, jej umysł gładko i z uporem maniaka wtryniał swoje trzy grosze. Dajmy na to - taniec. Cóż za kretyństwo. Te śmieszne ruchy, które oboje z tancerzy muszą wykonywać, by wspólnie ukształtować jakiś choreograficzny twór. Żenujące. A jeszcze niech główna bohaterka ma na imię Beatrycze. Pal licho, jeśli umysł Oliwki generowałby naprędce slogan: Beatrycze, szoruj prycze!, ale zawsze było to coś deprecjonującego podniosłość i romantyzm chwili, jak druga, równoległa projekcja filmu, tym razem w stylu parodio-groteski. Oliwka momentalnie wizualizowała eleganckiego dżentelmena w surducie i atłasowym fularze, kierującego się dostojnym krokiem ku siedzącej cicho w kątku dystyngowanej, bladej, niebotycznie wysoko zadaszonej edwardiańską panamą, niewiasty, zakutanej w kilometry tiulu i koronek, z zamiarem poproszenia jej do tańca. Dżentelmen wyciąga ku niej prawicę lekko i płynnie jak lord, otwiera usta, ale z jego krtani zamiast powolnie i melodyjnie wypływającego pluszowego głosu, wydobywa się papuzi skrzek: Beatrycze, pierdzisz w stołek, a ja kwiczę! Kurtyna. Absurd skąpany w oparach absyntu.
             I w ten sposób każda potencjalnie romantyczna chwila jej życia, a już na pewno ta dzielona z jakimkolwiek osobnikiem płci męskiej, irracjonalnie łaknącym jej towarzystwa, finalizowana była jej cichym rżeniem, przez co odbierana była jako osoba z lekka niesprawna umysłowo, by nie rzec upośledzona. Tak jej się przynajmniej wydawało. Wiedziała jedno: niemożliwe, po prostu niemożliwe, by ktoś ją wtedy pokochał.
 Przypomniała sobie siebie sprzed tych prawie piętnastu lat. Długie ręce, jeszcze dłuższe nogi z żałośnie wystającymi kolanami. Stopy jak u człowieka śniegu. Dwie dłonie, które nie tylko, że mogły chwycić, to jeszcze, niestety- utrzymać dwanaście jajek naraz i to, na własne nieszczęście, bez wypuszczenia żadnego. No i ta twarz... Garbaty nos, usta wąskie jak szczelina skarbonki. Gąszcz łagodnie spływających wokół twarzy jasnych pukli z milczącą rezygnacją  litościwie okrywał kolejne kuriozum w postaci dwóch dorodnych różowych płatków uszu. Jedyne, co figlarny los oszczędził, to oczy. Piękne, wyraziste oczy pantery śnieżnej. Cała reszta to  170 centymetrów  kompleksów i 55 kilo nieszczęścia. Oliwka nie uważała się nigdy za piękną kobietę. Za inteligentną, owszem, ale nigdy za piękną. Wtedy była jeszcze taka młodziutka i naiwna. Sądziła, że mężczyźni zawsze unikają intelektualistek,  że wolą głupsze od nich samych, trzepoczące rzęsami i wpatrzone w nich poddańczo piękności. Nie cieszyła się nigdy jakimś większym powodzeniem, tym bardziej spotkanie z nieoczekiwanie oszołomionym jej osobowością, Konradem, wstrząsnęło jej życiem jak koń wstrząsa swoim workiem z obrokiem. Mocno i do dna. Taak, życie u boku Konrada mogłoby być ciekawe.
I było.
            Od piętnastu lat Oliwka czuła jak jej cały, obrysowany konturami ciała, prywatny kosmos z miriadami migoczących w głowie błyskotliwych pomysłów i pulsacyjnie wirującą kometą z lewej strony piersi, wypełniał ożywczy słoneczny wiatr. Silny, niemalże namacalny i rzeczywisty. Dający jej siłę i otulający jednocześnie. Każdego dnia dmuchał w jej żagle, popychał do działania, napełniał poczuciem  spełnienia i nawiewał grunt pod stopy. Wcześniej była tym zjawiskiem zaskoczona i czasami zastanawiała się, w czym tkwi tajemnica, jaka siła napędza ją codziennie i daje tyle mocy, motywację do pracy i poczucie szczęścia. Bo Oliwka czuła się szczęśliwa. Ogromnie szczęśliwa.
            Usiadła przy wielkim stole z surowej bielonej dębiny, który kupili za bezcen na pchlim targu. Wsparła łokcie na blacie - wygładzonym dziesiątkami dłoni, wielokrotnie nasączanym sokiem z malin, owocowymi herbatami i wiśniówką sporządzaną według przepisu Bernardynów. Zapatrzyła się w zawiłą mapę słojów. Ponoć każdy to jeden rok. Wodząc powoli palcem po ich meandrach, przesuwała w ramkach pamięci ruchome obrazki:
          
  - Pięknie wyglądasz - młodziutki Konrad zgrabnym ruchem odgarnia grzywkę z oczu Oliwki. -(Matko, czy pomalowałam lewe oko? Pamiętam tylko, że prawe. A jak mam tylko jedno? E, powiedziałby. A może nie powie, bo myśli, że to taka moda?! Aaaaaa).
          
  - Tak oszołamiająco pachniesz. - (Najświętsza Panienko! Nie trzeba było zmieniać perfum w ostatniej chwili. A co, jeśli teraz moja czapa z eko-królika zalatuje zmumifikowanym chomikiem?).
           
 - Pospacerujemy? - (Jasny gwint, mam nadzieję, że nie potknę się po ciemku i nie wyrżnę nosem w bruk. Nie założyłam okularów, żeby jako tako wyglądać. Dobrze, że mam chociaż tę czapę z chomika, tfu, królika. Chyba zamortyzuje upadek? Co mnie podkusiło, żeby włożyć buty na obcasach? Jestem chomikiem na obcasach!
      
      - O, zobacz, Oliwko, lody Bambino, masz ochotę? (Jezu, czy mam ochotę. Na LODA!)
         
   Konrad z jedną zmarszczką więcej na czole, targa po schodkach nosidełko z zawiniątkiem. Kładzie je do sosnowego łóżeczka, nabożnie odwija kwilącą kruszynę i patrząc w granatowe oczy bardzo poważnie mówi: Witaj w domu, Kacperku.
        
    - Mamo, ja nie chcę żeby rekin był ludojadem. Nie chcę nawet, żeby był zwierzojadem. Niech będzie puszkojadem, dobrze? - trzylatek kuli się w przepastnym fotelu przed telewizorem i ociera najprawdziwsze, szczere łzy, wyduszone przez Animal Planet.
         
   - Łooooo, tato, ale masz gęstwinę w nosie! – Kacper siedząc na piersiach ojca uważnie i długo przygląda się wnętrzu nozdrzy zasypiającego Konrada. Przekrzywia główkę, grzywka zasłania zielone oko - no dobra, ale gdzie ten mózg? Widziałem, jak faraonom wyciągali mózg z nosa!
    
        - Mamo, a czy ja też byłem taki mały jak Pawełek? – małe, pięcioletnie rączki niezdarnie głaszczą po głowie kilkudniowego brata- jakie to śmieszne mamo, że on ci się zmieścił w brzuchu. Czy tam był jakiś ślad po mnie? Na przykład napis TU BYŁEM - KACPER?
        
    Morze oddycha spokojnie, z każdym wydechem wypluwając na brzeg muszle faliście karbowanych białych sercówek i gładkich, różowych rogowców. Z odległości pięciu centymetrów piasek pachnie glonami i morską wodą. Gdy przyłożyć ucho do rozgrzanego, suchego ręcznika, można na chwilę stać się Bogiem i usłyszeć kroki owada, a może stać się owadem, słyszącym kroki Boga - trzęsienie ziemi i chrzęst sekstylionów ziaren piasku pod stopą. Dudnienie i chrzęst wpadają od dołu w jedno ucho, a w drugie prosto z nieba wlewają się trele pluskających się chłopców.

- Paweł, chodź tu prędko! Zobacz, meduza! Leć po wiaderko!

Na opalonej skórze zimne kropelki zmieszane z piaskiem i oddalający się tupot małych nóżek. Szum. Wdech - wydech.
   
         - Mamo, a kim chciałaś być jak byłaś mała? Bo ja chyba się w końcu zdecydowałem. Zostanę paleontologiem - oczy Pawła płoną, podczas, gdy Konrad wyjmuje spod jego pachy termometr i zatroskany patrzy na niebieskiego węża, który kąsa jego synka pod kątem 39 stopni.

-Paweł, głupiś, przecież paleontolog pracuje daleko poza domem i nie widzi się z rodzicami!

-Tato, a Kacper mnie przezywa! Sam jesteś głupi, ja trochę popracuję, tak ze trzy godzinki i przecież będę wracał na obiad!
    
        Ta sama niewyczerpywalna i samoodnawiająca się siła, którą Oliwka czuje jeszcze bardziej, gdy myśli o chłopcach, każe jej teraz wstać od stołu, podejść do okna i odchylając szydełkową zazdrostkę, oddzielającą ciepłą kuchnię od reszty świata, zerknąć po raz wtóry, czy aby nie idą. Nie, jeszcze nie. Kamienna, lekko spadzista dróżka przed domem, wijąca się wśród kępek pachnącej macierzanki jest jeszcze pusta, nie widać ich jeszcze nawet kawałek dalej, za żelazną furtką przy starym krzaku  bzu. Po chodniku przechadza się niespiesznie zaaferowana sobą, trzymająca się za ręce para, a w przeciwnym kierunku przebiega truchcikiem mały york, ciągnąc na smyczy uwiązaną za przegub, cwałującą dostojnym kurcgalopkiem otyłą starszą panią w czerwonych balerinkach i szokującym baranku afro.
           
 Jest jeszcze trochę czasu. Oliwka musi zdążyć ze wszystkim. Właściwie nie tyle musi, ile chce. Uwielbia ten moment, gdy Konrad przychodzi z dziećmi ze spaceru, a na stole czeka domowy obiad. Wszyscy są rumiani, roześmiani i głośni. Krzyczą tak radośnie, próbując z ekscytacją opowiadać jeden przez drugiego, co się przydarzyło nad jeziorem, czy w parku, aż Oliwce pękają bębenki w uszach, a matczyne serce bucha miłością na odlew na prawo i lewo, kąpiąc w niej wszystko i wszystkich w promieniu pięciu metrów.
Biegnie do kuchni sprawdzić, czy rosół się zagotował, czy marchewka jest już miękka.
Z dużego garnka, mrugającego przyjaźnie odpryskiem niebieskiej emalii, należącego kiedyś do kuchennego wiana babci Ali, ulatnia się, mile łechcąc nozdrza, smakowity zapach  domowego makaronu. Oliwka schyla się i zerka do piekarnika, czy schab jest wystarczająco przypieczony, przy okazji uwalniając kolejną porcję subtelnie splecionych aromatów mięsa tulącego w swym soczystym wnętrzu rządek przytulonych do siebie suszonych śliwek i moreli. Płynnym ruchem odgarnia ze skroni figlarne pasemko jasnych włosów i zakłada je za ucho. Ze starodawnego kredensu zdejmuje makutrę z ćwikłą i stawia ją na kuchennym stole. Wstała wcześnie rano, by zdążyć ze wszystkim. Kto w dzisiejszych czasach sam trze buraczki z chrzanem i robi domowy makaron? Chyba tylko blogerki kulinarne. Oliwka zachichotała pod nosem.   Podlała aromatycznym sosem schab, który pysznił się dumnie wypinając z brytfanki swą spieczoną i pachnącą skórkę. Na stole rozłożyła cztery kamionkowe talerze w kolorze gorzkiej czekolady. Noże i widelce przycumowały obok. Na pokładzie klar. Co prawda o wysokim stopniu entropii, ale klar.

Na schodach słychać coraz głośniejszy tupot nóg i głosy kilku rozmawiających osób. Najdonośniejszy jest niski tembr głosu mężczyzny. Oliwka słyszy go coraz wyraźniej, serce z radości wyrywa się z klatki żeber. Dźwięk naciskanej klamki, otwieranych i zamykanych drzwi. Konrad i chłopcy! No, najwyższa pora!

 Odgłosy zbliżają się, ale zawisają gdzieś za głową Oliwki, z boku. Niespodziewanie najsilniejszy z nich z impetem wtłacza w jej uszy ostre słowa, które kaleczą najskrytsze zakamarki mózgu i orzą jego pola w krwawe zagony. Metodycznie i powoli, jeden za drugim. Oliwka usiłuje się bronić, uciec, ale czuje, że jest całkowicie bezbronna.

- Epikryza: kobieta lat 36, w naszej klinice od 4 dni, przywieziona w stanie krytycznym. Obrażenia powstały podczas wypadku samochodowego - pasażerami byli mężczyzna lat 41 oraz dwójka chłopców lat 9 i 4. Wszyscy troje zginęli na miejscu. U pacjentki stwierdzono złamania kręgów L1 i T3 z przerwaniem rdzenia kręgowego, otwarte złamanie kości promieniowej lewej, lewostronna odma. Pękniecie kości skroniowej i łuku jarzmowego. Pacjentka bez kontaktu, najprawdopodobniej nastąpiła śmierć pnia mózgu. Rokowania niepomyślne. Konsylium w obecnym tu składzie zadecydowało o odłączeniu respiratora i aparatury.


            -KONRAAAAAAAAAAAAAAD!!!!!!! - z ogłuszającym świstem świat z prędkością światła kurczy się do granic skóry, w pędzie odbija się elastycznie od jej powierzchni i eksploduje rozsypując się na kwadrylion migoczących drobin prochu.
           
            W peryhelium zdarzeń i czasu, drzwi otwierają się z impetem i wraz z hukiem klamki uderzającej o ścianę, wpada roześmiany Konrad ze stęsknionymi synkami u boku. Oliwka z bezgraniczną ulgą wpada im w ramiona, zachłannie tuli dwa małe ciałka, obsypując je w pośpiechu pocałunkami, szepcząc czule do ucha każdemu z osobna i tonie w bezpiecznych objęciach męża.

            Od momentu, gdy świat się zatrzymał, siłą odśrodkową strząsnąwszy z siebie w kosmos Apallachy i Pacyfik, minęła chwila, a może cała wieczność - czas wystarczający, by wybiec na zewnątrz, przemknąć niezauważenie po kamiennej ścieżce wijącej się wśród macierzanki i bezszelestnie zniknąć za kutą furtą przy starym krzewie bzu.

Seoul, South Korea
Image by Kevin Lowry
Więcej wspaniałych schodów TUTAJ

poniedziałek, 24 marca 2014

(116) Finka z kominka cz.4 "Ab ovo ad mala".

     Dobra, więc opierając brodę na jednej ręce i podwijając wąsa drugą, spróbuję ubrać w słowa to nagie i krzyczące, które noszę w sobie. Urodzę to, by zabić i móc nareszcie zasnąć.

   Żyję już wystarczająco długo i w miarę uważnie, by zauważyć pewne prawidłowości. Używam tu celowo słów uważnie i zauważyć, gdyż wspólnym rdzeniem obu, tak różnych na pozór wyrazów, jest słowo uwaga. Może być też waga. Spróbuję więc uważnie zważyć jak Ozyrys. Na jednej szali serce, na drugiej pióro prawdy.


Ab ovo...

     Pojawienie się zygoty objawia się nagłym wzrostem zainteresowania i wzmożoną opieką najbliższego otoczenia nad żywym inkubatorem. Otoczenie dba ze zwiększoną częstotliwością i natężeniem o podaż odpowiedniej ilości białka i kwasów omega. Czy ciepło, czy zima, chucha i dmucha przez pępek. Przez kilka miesięcy młode opływa w dostatek i rośnie w siłę. Na tyle dużą, by obwieścić światu krzykiem swoje przyjście na świat. Uwaga otoczenia sfokusowana jest teraz bardziej na nim, niż na pustym klujniku. Babcia gotuje zupki z niepryskanych warzyw z ogródka, a państwo daje mu wyprawkę w wysokości jednej pensji głodowej na dwie paczki pampersów i słoiki Gerbera. Bo musi się dobrze odżywiać. By rosnąć. Szybko rosnąć, by móc pracować na starzejące się społeczeństwo, bo wszyscy zdolni i zdolni do pracy już wyjechali. Zostali patrioci, starcy, marzyciele, renciści, dzieci i nieudacznicy. Państwo nie za bardzo będzie dokładać starań, by osiągnął jako taki pułap wiedzy i umiejętności. Ot, rejonowe przedszkole (przy pewnej dozie nie/szczęścia), państwowe szkoły. Jeżeli ma szczęście, rodzice pomogą mu przełamać nie tak znowu dziwny trend w nauce języków nastawiony tylko na słuchanie ze zrozumieniem i wykonywanie poleceń, fundując prywatne lekcje angielskiego przetykane francuskim, grą na pianinie i w tenisa, basenem, szachami i siatkówką. Rozwijaj się mój rozmarynie, marynuj się moja rozwielitko. Po drodze szczepionki i leki znanych światowych koncernów wzmocnią i zapewnią zdrowie na czas okresu reprodukcyjnego i produkcyjnego. Najbardziej te dodatkowo płatne. Badania kontrolne raz na rok? Prywatnie najchętniej, owszem. Płać podatki. Płacz do siatki. Państwo leżąc na szezlongu, sponiewierane przez kilka wojen światowych i powstań, z tatuażami męczenników i stygmatami korupcji na śliskich ramionach, wycyckuje swe społeczeństwo, wysysa systematycznie z podziałki jednostkę za jednostką, powoli napełniając swój dziurawy kaban i puszczając bąki przez anus TV. Oglądając swoje paznokcie mówi: czego moje oczy nie widzą, tego po prostu nie ma! Nie ufam takiemu zezowatemu państwu, które jednym okiem łypie z pożądliwością na mój portfel zarysowujący się kusząco w tylnej kieszeni opiętych dżinsów, oferując w zamian szklane paciorki i flaczki po pasztetowej. I tak się kula do pola z liczbą 67.

rys. Raczkowski


...ad mala.

     Chyba 67? Czy coś się zmieniło? Niech będzie 67 zatem. Odczuwam demencję wieku metrykalnie średniego, chociaż w środku od 20 lat mam ich 80. Na przekór fali, że w Polsce trzeba być całe życie pięknym, młodym i bogatym.

     Starsza osoba znika powoli. Najpierw fizycznie. Wskaźnik wagi przechyla się coraz bardziej w lewo. Oczy blakną, wilgotnieją, patrzą bardziej wgłąb i wstecz. Nie zauważają. Otoczenie zaczyna też niedowidzieć. Najpierw niby przypadkowo zaczyna w jej obecności, nie patrząc jej w oczy, mówić w trzeciej osobie. Omija się ją spojrzeniem, omiata miotełką słów. Wobec starszej osoby inni zaczynają pozwalać sobie na niemiłe traktowanie, później wręcz na impertynencje, najpierw powoli, a gdy nie napotykają oporu, już otwarcie. Ważność i znaczenie kulają się po pochyłym stole. Starsza osoba zaczyna być traktowana jak ubezwłasnowolniona. Ot, dwunożny taboret, wzrok basseta.

 

     ***

     Nie mówiłabym o tym wszystkim, gdybym tego nie widziała i nie poczuła. Ale widziałąm. I czułam. Do cholery, kolejny już raz. Chociaż najchętniej zatkałabym sobie uszy rękami i pofrunęła między chmury, wrzeszcząc ecie-pecie.
Nie pamiętałabym wtedy, że Ciocia leżała na klatce schodowej, nie wiedziałabym, że pielęgniarki ciągle zwracają się do pacjentów z wyższością i lekka dozą obrzydzenia, a co najwyżej obojętności. Nie miałabym pod powiekami widoku stojącej w progu pokoju Cioci pani maleńkiej, zniszczonej, w ciuchach z secondhandu, bezzębnej i zalatującej z lekka wczorajszym alkoholem, bystrymi oczkami wyławiającej kryształowe wazony i biblioteczkę, zauważając ich urodę, zanim jeszcze poznały ich właścicielkę. Nie musiałabym pamiętać, że to pani z PCK.
Mogłabym uznać za własne urojenia, że pomoc społeczna kosztuje 11 zł/h, czyli więcej niż prywatna niania. Zapomnieć, że dostaje przy tym regularną pensję.
Mogłabym uznać za absurd fakty:
Jeśli masz za małą emeryturę - nie licz na Dom Opieki na stare lata.
Jeśli masz za dużą emeryturę - płać za opiekę państwa, albo lepiej nie licz na nic, tylko na siebie.
Jeżli masz nadmetraż, nie należy Ci się zapomoga. Musisz sprzedać mieszkanie. I zamienić na mniejsze. Wtedy będzie Cię stać na opiekę od państwa.
Mogłabym zapomnieć jak pracownice opieki podają niepoprawne numery telefonów i godziny pracy pielęgniarek. Mogłabym nawet przymknąć oko, co mówiły, gdy przekazałam im zlecenie na zabieg jeszcze dzisiejszego wtedy wieczora. Mogłabym spać spokojnie godząc się na to wszystko. Mogłabym nie gromadzić kamieni w sobie. Mogłabym zapomnieć jak Ciocia wstydzi się chodzić przed obcymi w rajstopach, bez protez piersi, zębów i bez peruki.

Żywię tylko nadzieję, że nie dożyję starości. Choćby dlatego, że nie będzie mnie po prostu stać na to, by państwo mogło mi pomóc. Dura lex, sed lex będzie musiało brzmieć w mojej głowie jako duralex i sedes.
 
***

    W moim nie tak znowu długim życiu obserwuję więc znowu upadek kolejnego Jerycha. Kolejne miasto-państwo, które było tak stabilne w mojej młodzieńczej prehistorii, obsuwa się ze skarpy i rozpada na drobne. Ja kobaltowy wazon, ty alabastrową główkę. Ja mikser, ty dywan. Po 10 pierścionków i dwa łańcuszki na głowę. Ty patelnię, ja listy sprzed 60 lat. Tym razem przedśmiertnie na prośbę głównej bohaterki. Ciężko wykonywać takie prośby, nawet, gdy bohaterka rusza się, przynosi pół chleba i mleko. W powietrzu czuć lekki powiew skrzydeł.
 Chyba ostatni raz prasowałam zasłony.




***

Post bierze udział w konkursie Finka z kominka nr 4 pod podwójnym tytułem:

"Czego moje oczy nie widzą, tego po prostu nie ma!
+
pofrunęła między chmury, wrzeszcząc ecie-pecie."

Głosowanie do 5.04.2014:

GŁOSOWANIE klik!


Moje poprzednie finki tutaj:
http://skorpionwrosole.blogspot.com/search/label/Finka%20z%20kominka



niedziela, 23 marca 2014

(115 i 1/2) Między ciszą a ciszą

     Między ciszą a ciszą zajmuję się głównie milczeniem tu. Bo w realu nie wiem w co włożyć ręce. Najchętniej w piasek jednak bym. Od godziny próbuję coś napisać, jakieś usprawiedliwienie, znak choćby, że żyję, jeszcze tak. Opowiedzieć. Ale Skorpion nie jest pamiętnikiem. Czasem szkoda nawet. Mam w głowie setki myśli, ale o jedną więcej dziur w mózgu. Może kiedyś będzie okazja, by opowiedzieć...




A co u Was? Stęskniliście się? Skłamcie, że tak. I weźcie mnie na piwo.




środa, 5 marca 2014

(115) TRYB - Mechanicus Mundi

 ***    

     Wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest jak najbardziej zamierzone - wszystkie występujące w opowiadaniu osoby, zwierzęta i rośliny są rzeczywiste. Opowiadanie zawiera lokowanie produktów, które, wbrew oczekiwaniom i zdrowemu rozsądkowi – istnieją naprawdę i to w świecie uznawanym potocznie za realny. Co więcej – są osiągalne na wyciągnięcie ręki i niewielką gotówkę. By niematerialne stało się namacalnym, a marzenie ucieleśniło się pod postacią mebli, lamp, ram, luster, spinek do mankietów czy niecodziennej biżuterii – wystarczy wejść do równoległego świata:


                                                                                  
Załoga TRYBa - Mowlak i Chochliki

*** 

     W oddali, na bezkresnym płaskowyżu, majaczą suche, skostniałe ciała drzew. Poskręcane konary, nieco podobne do szponów dzikiego ptactwa, a trochę do krogulczych palców, pochylają się ku pylistej burej ziemi poprawiając na sobie opadającą, suchą skórę kory.
Na drzewach nigdy nie pojawiają się liście, słońce nie wędruje po wiecznie szarym niebie, nie wieje wiatr, ani nie pada deszcz. Do takich rzeczy bowiem potrzebny jest Czas.
  
Czas jest subiektywnie polimorficzny:
    
     Opływając rzeczy małe, czas zostaje niezauważony i uciekając, umniejsza jednocześnie rzeczy mniejsze. I jedno i drugie przelewa się przez palce, czyniąc pustkę wewnątrz i na zewnątrz. Nie zostaje nic, ani nic się nie rodzi.
    
     Czas jest potrzebny do wskrzeszenia rzeczy wielkich. Tylko wtedy liczą się one na scenie wieczności, a dzięki nim, równocześnie zauważalny staje się On sam. Jego wzbudzony ruch, cykliczne fluktuacje zamknięte zostają w porach dnia i czterotakcie roku. Czas, który za pomocą słońca wyczaruje cienie, a jaśniejszymi warstwami światła brzasku i wieczoru, oddzieli czarną noc od opalizującego dnia. Wyznaczy rytm zieleni, nada pulsacyjną czerwień sercu, poruszy oddechem pyłki w smudze światła księżycowej poświaty. 
     
     Świat do tej pory trwał niezmiennie w wierze i nieuchwytnym pragnieniu ruszenia się z posad. Nic jednak nie zapowiadało zmian...
  
      Do czasu… aż spontaniczna kompilacja czasu i rzeczy potencjalnie wielkich objawiła się pod postacią śladu małej stopy na pylistym podłożu. Kilka metrów od śladu zmaterializował się perlisty śmiech dziecka, jeszcze dalej jego drobne ciałko, a gdzieś z boku kolor jego oczu. Odległość czynników i ich prędkość pojawienia się wzbudziły pierwsze tchnienie Czasu.
 



     Chłopiec o imieniu Move-Luck stąpał z uwagą po piasku, z którego gdzieniegdzie wystawały kawałki dziwnych elementów. Chłopczyk ukucnął i patykiem wygrzebał błyszczące zębate kółko. 



 

 
Wziął je w dwa palce, przez chwilę obracał w dłoni, napawając się jego zimną i gładką powierzchnią, po czym przyłożył je do oka i przez umieszczony w nim centralnie otwór, spojrzał na słońce. Move-Luck roześmiał się, gdy nagle trysnęło ono oślepiającym światłem żółtych promieni, zalewając świat ciepłym blaskiem i życiem, zmieniając równocześnie szarość nieba w czysty, nasycony błękit.
 Fascynacja tak nieoczekiwanym zjawiskiem kazała mu szukać dalej. Uklęknął na coraz cieplejszym piachu i machając pulchnymi dłońmi wzbijał w powietrze całe jego fontanny. Jego oczom ukazywały się coraz to nowe przedmioty. Kolejne zębate kółeczka, wygięte w łuk srebrne przekładki, wielowarstwowe labirynty złotych trybików. Po horyzont.
 Chłopiec z radością zerwał się z kolan, wyprężył drobne ciałko, wyrzucił ręce wysoko do nieba i odrzucając głowę do tyłu, wykrzyczał:

- TRYYYYB!

Jego dźwięczny głos odbił się od kopuły nieba i z szumem spadł rzęsistym deszczem na ziemię. W tym samym momencie płaskowyżem wstrząsnął donośny huk, a z omijających krople słonecznych promieni, z głośnym świstem zeskoczyły dwa Chochliki. Przecinając nieruchome do tej pory powietrze, stali się nie tylko dziećmi Move-Lucka, ale i jednocześnie rodzicami wiatru.

     Chłopczyk podawał Chochlikom poszczególne elementy ziemskiego podskórnego mechanizmu, a one, posłusznie i w skupieniu, układały z nich misterne wzory. Pierwszą rzeczą, którą stworzyły był kot. Stał się on od razu ulubionym zwierzęciem chłopca, dlatego Chochliki konstruowały ciągle nowe i nowe. Move-Luck po zabawie wypuszczał je na wolność. Jedne wsuwał w korony drzew, a te w odpowiedzi strzelały milionem zielonych zawiązków liści, spomiędzy których przebłyskiwały różowe delikatne płatki kwiatów, by koty mogły się skryć w ich soczyście chłodnym cieniu. Inne gatunki zamieszkały wśród traw, ostrych i niebiesko-zielonych jak ich malachitowe tęczówki. 




Chłopiec chciał ciągle więcej i więcej. A spod wprawnych chochlikowych rąk wzbijały się w powietrze leśne sowy, spod nóg umykały skorpiony i żuki, smocze dynastie dmuchały ogniem, na pagórkach bujały się konie na biegunach. Na cyborgowych kwiatach o płatkach w pełnej palecie barw i gładkich jak szkło łodygach, przysiadały kolorowe nakręcane motyle z długimi sekundnikowymi czułkami. Wolno poruszały ażurowymi skrzydłami, puszczając nimi wesołe słoneczne zajączki. 











 

 

 

 


Move-Luck był zachwycony nowymi zabawkami. Grał w zębatkowe ringo, jeździł na steampunkowym rowerze i motorze, warkot silnika samolotu dwupłatowca prowokował salwy śmiechu, bo podobny był do ważek, które lądowały na lotniskach z liści lotosów.





  

 


 Pod wielkimi, żyłkowanymi liśćmi, z oplecionymi wokół ich łodyg, ławicami koników morskich, rozpościerała się plazmatycznie błękitna woda, w której odbijały się migoczące drobinki gwiezdnego pyłu. Wieczorami podniebne konstelacje z rozwiniętych mechanicznych fraktali balansów tworzyły zawiłe wzory gwiezdnych plejad i mieszały się z wodą tworząc akwamarynową jedność nieba i wody.
Na bezchmurnym, opalizującym  sklepieniu widać metaliczną tarczę serca. Wszystkie tryby pracują w nim miarowo, niezawodnie odmierzając Czas – ojca wszechrzeczy.
 


 

  ***