wtorek, 7 czerwca 2016

(217) Kurza twarz!

Twoje zadanie na dzisiaj

Napisz krótki tekst zaczynający się od zdań: „Ostatni wagon przeleciał z hukiem. Wybiegliśmy na tory”. (Wilk 2014: 7) 

- Kurza twarz, Żorżyk, co to było?! Widziałeś to?! - Kurakao poczochrał się po rozwichrzonej piersi, przeskakując z emocji z jednego podkładu kolejowego na drugi.

- Nooo. Ojapitolę - Żorżyk flegmatycznie przewrócił oczami  - ten pociąg dosłownie frunął w powietrzu. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

- Nie dziwota, w środku były same niebieskie ptaki, widziałeś je? Smukłe, błękitne skrzydła unosiły tę kupę żelastwa w powietrzu jak piórko - Kurakao, wciąż nerwowo podskakując, poczerwieniał na podgardlu - normalnie czary! 

- Ale, że co? - Żorżyk nie zadążał - Usiłujesz powiedzieć, że to, co przed chwilą rozmazało nam  w pędzie krajobraz, to latający pociąg?

- No jasne, że latający! Napędzany niebieskimi migdałami z gardeł tych niebieskich ptaków. Przecież to jasne jak słońce - piał w zachwycie Kurakao. 

Żorżyk wdrożył awaryjny tryb myślenia, który odmalował się na jego ptasiej twarzy wyrazem posępnego zasępienia.
- Kuraś, kurzy móżdżku, to chyba jednak nie bardzo możliwe- odrzekł po chwili. - Wytłumacz mi taką rzecz - dlaczego zatem, kiedy wypadaliśmy z tego towarowego, nie unieśliśmy się w powietrzu z naszą klatką ani na milimetr? Hę? Machaliśmy skrzydłami jak szaleńcy i nic, kurza morda, nic! Nie unieśliśmy się ani na moment, nie licząc momentu pędu pociągu. Ani my, ani nasza klatka.

- Ko-ko-ko-KORWA, faktycznie, brachu. On nie mógł lecieć, no ja piórkuję! Omamy mam. - W oczach Kurakao pojawiła się nuta szaleństwa (dwukreślne C), a może to tylko wirus ptasiej grypy. - Chodź na glebę, Żorżyk, czuję, że muszę zalać robaka.


piątek, 3 czerwca 2016

(216) Najkrótszy motywator

- Pisz.
- Spadaj.
- Pisz do cholery.
- Spadaj!!!!
- Pisz!!
- No spadaj, mówię!
- Pisz, bo odejdę od ciebie i nie wrócę.
  To ja, twoja przyszłość.



-Nienawidzę cię.
 Zostań.
 Piszę.


środa, 1 czerwca 2016

(215) Podjęcie wyzwania - prolog

Już cisza. 

Można poluzować pancerz i mięśnie.
Można usiąść przy stole i zacząć płakać.
To już nie jest płacz skrzywdzonej sierotki.
To łzy buntu i wściekłości. Takie, które nie wypłukują fundamentów.
To łzy, które tworzą w zmarszczkach cement i budują skorupę chroniącą delikatną zawartość.   

Wstaje i już wie, że da radę.
Kolejny raz i kolejny.
Podejmuje wyzwanie. Zawsze, gdy jej na czymś zależy. Nigdy nie pasuje całkowicie.
Bywa, że odkłada walkę na później, dojrzewa, zbiera siły.
Ma chwilowe załamania, owszem, ale zawsze podnosi się silniejsza.
I zawsze coś potem rodzi.
Choćby litery.
Choćby samą siebie. 

Taki feniks dnia powszedniego. 




wtorek, 31 maja 2016

(214) Czarne serce Jana

Przepis na chwilę przyjemności z olejem rzepakowym

     Z chwilą naciśnięcia spustu Caddy wiedział, że kula nie chybi i utknie w brzuchu Johna robiąc z jego jelit carbonarę. Jeszcze gdy z lufy dobywała się smużka dymu, podszedł do bezwładnego ciała i trącił je stopą, upewniając się, czy aby na pewno znowu nie rzuci się na niego z maczetą. Nie. John zamienił się w jednym momencie w kupę końskiego łajna. Tak przynajmniej określił go Caddy, spluwając na powiększająca się czerwoną plamę na koszuli i odszedł w stronę zachodzącego słońca.

- No, koniec i bomba kto nie oglądał, ten trąba! - Jan Kornelski poklepał się z plaskiem po wydatnym brzuchu obleczonym w trykotowy tiszert w kolorze dojrzałej pomarańczy i wprawnym ruchem wskazującego palca nacisnął przycisk OFF na pilocie. - Co tam na kolację? - rzucił zadowolony w przestrzeń.

Przestrzeń z prędkością komety odrzuciła mu damskim głosem centralnie w twarz:

- To co sobie zrobisz!

- Hm, czyli nic. - zasępił się Kornelski - Zatem efekt motyla murowany. Znowu pójdę spać głodny, a tego bardzo nie lubię, bo budzę się o drugiej w nocy i zjadam wtedy kolację łączoną ze śniadaniem. Rano jem drugie śniadanie w czasie, gdy powinienem jeść pierwsze, obiad muszę już zjeść o jedenastej, a kolację na obiad. A potem kończy się arsenał posiłków i dojadam, bo z niczym nie mogę zdążyć, wszystko wypada z utartych kolein, zaburza się kolejność wszechrzeczy i świat chwieje mi się w posadach.

- Tobie nie od tego się świat chwieje! - Maryla wysunęła zza kuchennej framugi swą twarz z lekka tylko podobną do koziej. Poruszała żuchwą, trzeba przyznać, nawet dosyć miarowo, wlepiwszy spojrzenie w dłoń męża, która wężowym ruchem wpełzła za jego plecy. 
- Wypijesz mi całą nalewkę od mamusi - wysyczała koza przez diastemę.


 - No, co? Wiesz, że uwielbiam mamusię co najmniej tak samo jak jej nalewkę! Albo i bardziej! - maleńki damski kieliszeczek z karminowym płynem wyglądał w wielkich łapskach Kornelskiego dość osobliwie i krucho. - Ubóstwiam je obie - szeroki uśmiech wylał się na jego rumiane lico czyniąc z jego ust coś na kształt dwóch wygiętych w łuk dżdżownic.

- Ty obłudniku! - roześmiała się Maryla i rzuciła w niego ściereczką do naczyń. Twoja kolej na wycieranie - dorzuciła i chcąc wyminąć stojącego w kuchennym progu Jana, poklepała go po umięśnionym ramieniu.

Kornelski złapał żonę w pasie i pocałował ją w czoło, a oblepione aroniówką dżdżownice przykleiły się do powierzchni skóry. Przyciągnął ją mocno do siebie.

- Mhmm... Janku, no co Ty, goście będą za dwie godziny - westchnęła mu wprost do ucha i przechyliła głowę tak, jak najbardziej lubił.

- Masz tak długą szyję jak stąd do Władywostoku - mruknął, nie przestając całować tej trasy.

- Ale goście nie jadą aż z Władywostoku - dodała już szeptem, całkowicie poddając się jego pieszczotom. Poczekaj sekundę - mrugnęła filuternie - włożę chociaż schab do pieca.

            Maryla zwinnie wymknęła się z jego objęć, pochyliła się nad piekarnikiem, a Kornelski ze smakiem obserwował dwa prężne uda wystające spod krótkiej spódniczki, a między nimi znikającą w gardzieli piekarnika pieczeń.
Idealne danie do kochania - pomyślał - nie pilnuje się go, robi się samo. Trzeba jedynie osolić mięso i włożyć do gara, obok niego położyć dwie całe cebule i nalać na dno olej rzepakowy. Wystarczy, że zainteresujemy się nim po półtorej godziny, podczas których interesujemy się wyłącznie swoją kobitą. I co? I mamy gotowe danie. Mmmm, a jeszcze śliweczka w środku... Mięsko jest kruche i soczyste (Kornelski nie przestawał wpatrywać się w pośladki Maryli), a olej samoistnie miesza się z sokami tworząc wyborny sos (jego dżinsy w rejonie bioder stały się nagle bardzo opięte). Pragnąc poluzować napiętą atmosferę, dżinsy i pasek Maryli jednocześnie, zaciągnął ją do sypialni. To, co się tam działo, pozostawię wyobraźni Czytelnika. W głowie mi się bowiem nie mieści, jak giętkie mogą być ciała pięćdziesięciolatków obdarzonych słusznymi gabarytami i otoczonych niecienką warstewką izolacji podskórnej. Może właśnie główną rolę odgrywa tu ta sprężystość materii, pozwalając dwóm ciałom tak zgodnie falować i buforować napierające siły. Tymczasem Jan sapiąc,  padł na pościel bez sił. Zamknął oczy z błogością.

            Nos Kornelskiego usilnie próbował odnaleźć i powiadomić mózg o jakimś ważkim fakcie. Impulsy nerwowe, trzymając rozkalibrowany kompas z wirująca igłą, brnęły przez synapsy jak w ruchomych piaskach. Minęły długie minuty, zanim Jan podniósł głowę. Ślina ciekła mu cienką strużką z kącika ust wprost na pomarańczowy tiszert, a wzrok zawisł na ekranie telewizora, na którym zabójca znikał za napisami końcowymi i tarczą zachodzącego słońca.
           
            Co to było? Goście? Maryla? Kornelski wstał i przygładził siwe włosy. Ach, Maryla... Ile to już lat... Gdyby żyła, nie przypalałby notorycznie schabu. Chwile przyjemności z nią trwały bowiem zawsze półtorej godziny... :)

***

Pieczeń "Czarne serce Jana" czyli coś, co potrafi kawaler i wdowiec



Składniki:

- schab bez kości o długości równej średnicy garnka
- 1- 2 cebule (bez łupiny)
- sól
- opcjonalnie suszone śliwki lub morele
- i creme de la creme przepisu, element kluczowy - pół szklanki oleju rzepakowego ♥


Wykonanie:

Pomijając świniobicie, wszystko potem idzie gładko: Nalewamy do garnka olej, wkładamy osolony schab i cebule, wpędzamy wieprzka do piekarnika nagrzanego do granic wytrzymałości, czyli 200C na ok.1,5h. Voila! Kto chce, może naciąć schab i w ranę wrazić owoce. Potem wystarczy założyć szwy lub spiąć szpikulcami do zrazów (dla wrażliwców informacja - nie, to nie boli. No chyba, że nie ucelujemy i władujemy sobie szpikulec pod paznokieć. Ale od czego są naparstki!)

***

No i mój przepis (z fotografią!) miał to szczęście i znalazł się wśród pięciu nagrodzonych - wygrał kosz piknikowy w >> konkursie Dzieciowo mi! Dziękuję! ♥
Teraz mogę jeździć na czerwcówki :)



konkurs_zdjecie2



A tu wszystkie zwycięskie przepisy, smacznego! KLIK!



poniedziałek, 30 maja 2016

(213) Złote myśli Skorpiona o pisarzach


Ćwiczenie - rozgrzewka 0.4
Pisarz to…

Kim jest pisarz? Stwórz przynajmniej pięć definicji pisarza. Pozwól sobie, aby każda kolejna była coraz bardziej „od czapy".



Achtung, rzucam pod Wasze stopy garść pereł, które właśnie utoczyłam w swojej perłowej macicy: 


Pisarz to ktoś, kto używając 10% talentu i 90% harówki, składa litery przez rok, by ktoś inny rozłożył je w dwa dni. 


Pisarz jest jak układ pokarmowy świata. Pobiera z zewnątrz, przetwarza, buduje, a niestrawne resztki wydala. Gorzej, gdy cierpi na niestrawność. Albo gdy wyłącznie wydala.


Pisarz jest jak transformator. Przetwarza napięcie. 


Nie poznasz, kto pisze, a kto nie. Pisarze wyglądają całkiem normalnie, bestie świetnie się maskują! 


To co wypływa na kartkę, to tylko kropla z tego, co wypił pisarz :)



Teraz możecie sprać mnie po pysku! Albo postawić pomnik. Historia oceni :)



niedziela, 29 maja 2016

(212) Rycz mała rycz

     Dziś znowu będę ohizdna, dotrzymując danego słowa o codziennym, bezlitosnym katowaniu Was postami. 
     Pora więc na rozgrzewkę trzecią, a tak naprawdę pierwszą. Będzie to bajeczka w ząbek rymowana o tym, jak to trzeba wskakiwać na falę zdarzeń w odpowiednim momencie, jak się nie dać zwieść (chociaż uwieść już tak), będzie też o największej tajemnicy amerykańskiego multimiliardera, a najbardziej o tym, że nie ma co liczyć na magię w życiu, lecz trzeba raczej wziąć się do roboty.


Ćwiczenie - rozgrzewka 0.1
Co jest potrzebne do tego, by zostać autorem tekstów? Jaki magiczny przedmiot rodem z baśni jest potrzebny, aby zacząć pisać? Różdżka, eliksir?

Opisz wybraną rzecz i sposób jej działania. Następnie zdradź nam, w jaki sposób zdobywasz dany przedmiot i w jaki sposób wpływa on na Twoje pisanie.


Usiadło dziewczę nad brzegiem potoku
jak trzcina na wietrze wiotka,
a łza się dziewczynie pojawia w oku,
bo myśli: Com za idiotka!

Miałam ja chęci jak stąd do Bałtyku
oraz talentów też kilka.
Teraz kłopotów na głowie bez liku.
Mówcie mi zatem: Debilka!

Znalazła bowiem lampkę nad wodą-
taką zwyczajną, biurkową;
a mąż jej mówi, dizajner jeden:
Kup sobie lepiej już nową!

Lampa, choć sprawna, urodą nie grzesząc
znalazła się w domu sąsiadki.
Jak?! Bo w szlachetność mężowską wierząc,
nie wierzy się w losu przypadki.

Nie przez przypadek małżonek i lampa
znaleźli wspólnie sąsiadkę-
kierował wszak nimi wnuk pana Trumpa,
co w lampie kiblował odsiadkę!

Wnuk zaś po dziadku dziedziczył fortunę
i kilka magicznych sztuczek:
prócz czarów potrafił też jeszcze jedno-
zamieniać życie w dom uciech.

Ach, jakam głupia - żali się dziewczę
siedząc na rzecznej skarpie -
mogłam pieczenie wszak obie upiec,
a teraz zginę tu marnie.

Dziewczyna chciała być sławną pisarką-
miała i talent, i chęci,
lecz przegapiła swój moment życia,
czekając chyba na księcia.

Teraz kto inny opływa w luksusy
i gra sobie z Dżinnem w Piotrusia.
Kto inny od życia odcina bonusy.
Siedź więc tu dziewczę jak trusia!

Dziś morał z wierszyka można wycisnąć,
talenty i chęci pomierzyć.
Magiczne może być prawie wszystko
lecz trzeba w siebie uwierzyć!



sobota, 28 maja 2016

(211) Rozwodzę się! Werbalnie - na temat fauny i flory.

Dzisiaj druga wprawka przed kursem, który ruszy 1 czerwca. 


Można się jeszcze zapisać, ostatnia szansa!

Rozbujajmy zatem ponownie mięśnie Kogla mogla!

Ćwiczenie - rozgrzewka 0.3
Kot ministra jest…

Właśnie, jaki jest kot ministra? Wypisz 5-10 cech kota ministra. Uwaga, wszystkie muszą się zaczynać na literę W!

Następnie napisz krótki tekst (do 10 zdań) pt.: „Zwykły dzień kota ministra”.


    Zofia Nachojska cierpiała na zaawansowaną bakteriofobię, co znacznie utrudniało jej życie, także to zawodowe. Już sama myśl, że mogłaby dotknąć czegoś gołą ręką, czegoś, o zgrozo!, nieczystego, wielkiego i włochatego, indukowała u niej tak silny atak lękowy, że najchętniej weszłaby do lodówki i poddała się w niej hibernacji na osiem godzin dniówki. Pomyślała o tych wszystkich zakamarkach, gdzie TO może się kryć - wąsate, wynaturzone wypierdki wydry, albo woniejące kupki wągrzastego naskórka, które doprowadzały ją do palpitacji serca. Nie, tak nie można żyć, tak się nie da pracować, a przecież to Ministerstwo! 
     
     W gabinecie ministra to już  w ogóle stajnia Augiasza. Dobrze, że minister nie pozwala wchodzić do niego nikomu, nawet jej, bo marnie by się to dla nas obojga skończyło! Minister słynie ze swoich wstrętnych szwindli, w szufladach chowa pliki podrobionych dokumentów, sprowadza do pokoju panie z zaskakującymi wybrykami wenerycznymi, płaci im brudnymi pieniędzmi oraz, czyn haniebny, używa nieodpowiedniej wody toaletowej, która nawet nie udaje, że maskuje zapach jego wstrętnego potu. A wszystko to, po atomie, opada na podłogę, zostaje omotane woalką kurzu i uformowane w postać wielkiego kurzowego kota, który myśli powyższe, siedząc pod reprezentacyjnym biurkiem ministra. 
Kot zaciera swoje brudne nibyłapy, bo wie, że Zofia Nachojska nigdy tu nie wejdzie, a on będzie tu tkwił jak dzisiaj, tak jutro czy pojutrze i każdego następnego, zwykłego dnia; i będzie rósł i obrastał w nowe ingrediencje.

     I nie byłoby w tej historii nic dziwnego, gdyby nie to, że Zofia Nachojska jest ministerialną sprzątaczką...


Wokabularzyk:
włochaty, wielki, wągrzasty, woalka kurzu, wypierdek wydry, wąsaty, woniejący, wynaturzony, wybryki weneryczne, wstrętny


***

Ale co tam szczebel ministerialny.
My tu to dopiero mamy problemy!

     Od kilku dni w dziurkę w futrynie, w która zachodzą bolce przy zamykaniu balkonu wchodzi pszczoła. Pszczoła prędzej sama zaszła z trutniem i mości tam sobie gniazdo, gdyż jest to pszczoła murarka najpewniej, samotnica, a nie społecznica, dlatego się tak intymnie izoluje. Niemniej poszła na łatwiznę, wybierając sobie taki ładny, gotowy otwór. 

W związku z tym wprowadzamy pewne reguły postępowania, dla nas nowe i ożywcze.
Już od rana z pokoju chłopców dobiega gromki głos Mima:

- No chodźcie tu, pszczoła chce wlecieć, a balkon zamknięty! 

- Prosz - jako odźwierna sprawdzam się doskonale.

- O znowu włazi!

- Niech włazi.

- Ale młode się nam urodzą w drzwiach! - Mimem targa niezdecydowanie.

- No to zamknij drzwi.

- A jak zniosła już tam jajko?!

- To nie zamykaj.

- Ale jak nie zamknę, to wleci, naznosi i urodzi się cały rój!

- Zamknij więc.

- Wtedy będzie z żałości kołować przy otworze!

I tak w kółko, doprawdy nie wiem co z tym fantem. 


     Ponadto mamy problem z mrówkami. Tak znowu. Opisana >> TU historia ma swój ciąg dalszy Rodzina mrówek, które Mim dostał pod choinkę ma już od dawna swe maleńkie mogiłki, prócz królowej, która spoczęła w przejrzystym sarkofagu na drugim poziomie korytarzy i utknęła tam na dobre w pozie wielce dramatycznej. Odtąd formikarium nosiło przyjemną nazwę mauzoleum. Wczoraj mauzoleum zostało zasiedlone. W wielkim trudzie i znoju pozyskałam wprost z mrowiska furę mrówek model Formica rufa, znanych mi z pracy zarobkowej w zeszłym dziesięcioleciu i poprzednim wcieleniu, kiedy to wykonywałam dla nich interaktywna planszę. Mrówki rudnice są tak ogromne, że gdy wysypywałam zawartość słoika do mauzoleum - a słoik był zapełniony po dekiel - doznałam lekkiego urazu psychiki, gdyż okazało się, że pojemnik zasiedlało tylko pięć mrówek, za to gabarytów młodego chomika.
W mauzoleum szaleństwo! Pogo po ścianach, step i popping. Tumult, wrzask, i balanga do późnych godzin nocnych. A potem towarzystwo ucichło... 
     
     Rano wstajemy... 
Królowa leży na środku areny (arena to taki nazwijmy to umownie, leśno-ściółkowy wybieg poza oszklonym Kolumbarium), wyniesiona przez bandę pięciu ze swego M1 na poziomie drugim. Wygląda mizernie. Wysuszona, na pleckach, wygięta nieco w łuk, mina zgrzybiała, a trzy prawice teatralnie wyciągnięte ku niebiosom, drżące w podmuchu mojego oddechu. Oddechu wzburzonego i kołyszącego mą piersią do granic tsunami miseczki A. Ja się boję pomyśleć, co ta rozwydrzona chałastra bez własnej królowej matki mogła jej zrobić. I pytanie kardynalne - czy zauważyli, że nie nadaje się do celów reprodukcyjnych, choćby dlatego, że jest martwa?

Cisza dzwoniąca o szklane ściany kolumbarium wskazywała na to, że prócz ciała królowej nie ma tu nikogo. Zaiste! Opuściły swoje lokum klasy Michelin i dobrze rokujące krypty na rzecz niepewnej doli pośród ruchomych hałd kołder, samochodów resoraków i śmiercionośnym piłek, nie mówiąc już o odkurzaczu i detergentach. Wielka piątka przepadła! (Zanim odkryłam ten fakt, faktycznie coś mnie łaskotało pod sukienką).

     Dzisiaj nie pozostało mi więc nic innego jak pójść ponownie na safari. Mim zabrał osprzęt i poszliśmy na łów. Jakże było dziwnym oglądać nas kucających między parkowymi drzewami. Wyglądaliśmy zapewne jak ofiary kapusty kiszonej i kefiru. Ale udało się. Tym razem przytargaliśmy okazy wielkości noworodka kapibary. Mauzoleum znowu tętni życiem i wygląda jak sklepik spożywczy Azjaty. (Dziurka wentylacyjna została bezlitośnie zasklepiona plasteliną w kolorze ostrej żółtaczki).

Ha! Górny korytarz po prawej!

  Jakby tego było mało, na wczorajsze okrągłe urodziny Mim zażyczył sobie (wśród długiej listy mniej istotnych prezentów, jak piłka ręczną rozmiar 3 dla zawodowców o dłoniach jak patelnie, kolor paraliżująca zieleń) krwiożerczy dzbanecznik.

     Akurat trafiliśmy na promocję w markecie, więc porwałam donicę w objęcia i pognałam ku kasom. Ledwo weszłam do auta, dzbanecznik zwymiotował na mnie zawartością dzbanuszka. Pech chciał, że na gołą skórę. Oczami wyobraźni ujrzałam mą prawice obżartą do kości, więc, nie mając chusteczki, musiałam się poocierać o Małża. Wiecie, że coś jest na rzeczy, bo odbarwiła mu się koszulka? Teraz nosi na plecach godło - ale nie jestem pewna - Opla czy Zorro. 

    Dzbanecznik musiał zostać obfotografowany z profilu i en face, jak przystało na florystycznego Hannibala Lectera, po czym oddał się żywieniowej orgii. Jako, że w ogródku mamy właśnie nawał kwiecia, Mim z werwą i pietyzmem nowicjusza zapełniał dzbanki po te ich rozkoszne dekielki. W dzbankach znalazły się przedstawiciele krocionogów i dwuparców, błonkoskrzydłe i mrówki. Nie dowiemy się, czy dzbanek strawiłby dziecko winniczka oraz przedstawicielkę ssaków reprezentowaną przez smużkę (nie wiem jak Limka, mój słodki okruszek to robi). Jakie to szczęście, że smużkę wyniosłam na zewnątrz domu, a Mim po spektakularnym szlochu nad martwym ciałkiem, zapomniał o truchełku. Oceniając wielkość dzbana, smużka starczyłaby mu na jakieś dwa lata. Strasznie żarłoczny jest taki dzbanecznik.
Polowania nie było końca! Mim machał kawałkiem sfatygowanej i wątpliwej biologicznie tkaniny, która, tak myślałam, uprowadził z mopa, a  która okazała się wczorajszym tiszertem Mata. 

- Mimie, co robisz tej musze?

- Poluję na nią.

- Użyj packi, będziesz skuteczniejszy. 

- Daj spokój, ja chce ją tylko oszołomić.

- Ale celnym uderzeniem w podstawę czaszki czy zapachem?


piątek, 27 maja 2016

(210) Drżyjcie! Będę jak trzy katary!

     Na literackie zatwardzenie nie ma jak pobudzenie perystaltyki mózgu, a w konsekwencji sprowokowanie kichnięcia, by nastąpiła gwałtowna erupcja. A do kichnięcia potrzeba kataru. Ergo: oznajmiam, że będę odtąd skrajnie okrutna, albowiem mam zamiar nękać Was jak katar. Wiadomym jest, że katar, czy leczony, czy nie, trwa siedem dni, zatem będę jak trzy katary razem albo jeden, ale sienny, 21-dniowy. 

W czym rzecz?

Otóż chwycił mnie w dyby szatański pomysł Krystyny Krzysi Bezubik, który przybrał ponętne kształty kursu, pod kategorycznie brzmiącym tytułem:


klik!

Zapisy trwają do 28 maja.
Ruszamy 1 czerwca.
 Jest nas teraz sześćdziesięcioro.
59 kobiet i jeden pan :)


Czy wytrwam w tym postanowieniu? Zdawałoby się, że skoro w ciągu 4 miesięcy odrąbałam sobie 16 kilo ciała od rdzenia i żyję, to powinnam i temu podołać.

Zaczynam ćwiczenia mózgowych mięśni Kogla mogla niechronologicznie, ale logicznie:

Ćwiczenie - rozgrzewka 0.2
Wyobraź sobie, że właśnie dostałaś klucz do świata wyobraźni. Opisz, jak otwierasz tym kluczem drzwi. Jak wygląda świat wyobraźni, do którego właśnie wchodzisz?


- Panie Zenku, pan oprze ten ogromny landszaft o zachodnią ścianę, chcę, żeby światło na niego padło, a swym ostatecznym padnięciem dało życie temu widoczkowi z eeee... co to tam jest? Rzeczka? Właściwie co to za ciek wodny, panie Zenku między tymi sosnami? Te sosny też takie garbate jakieś. I ta sarenka kulawa.

- Nic romantyzmu w tej kobiecie... - westchnął Zenek z głębi swej gołej klatki piersiowej, poruszającej się miarowo pod klapą spodni ogrodniczek - To ruczaj, pani Moniko, ruczaj. Pragniesz, by rozedrgane promienie słońca buszowały w tych pejzażach, prawda? - Zenek gładko przeszedł na per ty. - Dobrze... Położę go, o tak, delikatnie oprę o ścianę, by promienie słońca lizały jego powierzchnię tak, jak lubisz... - prawy kącik jego ust uniósł się lekko - ...by oblewały swymi miodowymi strużkami ich korę i wsiąkały w miękkie, pachnące runo leśne, uwalniając subtelny, pociągający i pierwotny zapach matki ziemi. Taki, który porusza najskrytsze struny...- palec Zenka przesuwa się powoli po mojej szyi.

- Eeeee. O, tak, no dobra. - robię krok w tył i odłączam prąd biegnący od męskiego palca, arteriami wzdłuż szyi i do mózgu. - Eee, teraz to wyro. Popchnij je z łaski swojej i ułóż wzdłuż malowanki, że niby leży na łonie. - Zenek spojrzał wymownie na pościel w groszki i fluktuacyjnie zafalował klapą. Z lekkością pumy przesunął łóżko tak, że sprawiało wrażenie, jakby stało w lesie. Udrapował się na nim i wyciągnął przed siebie rękę;

- Chodź.

Stoję.

- No, chodź do mnie...

Wyjmuję stopy spod miękkich mchów, jak z kapci, robię krok, czuję uwolniony ruchem zapach lasu. Dookoła strzelają zielenią krzewinki jagód, wielkie paprocie głaszczą łydki. Obraz rośnie i zawija się dookoła nas tak, że jesteśmy w jego centrum. Nad naszą maleńką polanką świeci słońce, a ptak rozchlapuje jego promienie jak farbę. Złote krople spadają nam na gołą skórę.

- Pośpiesz się, bo za chwilę obudzisz się i stąd wyjdziesz!

Zza offu dało się słyszeć klikanie systemu zapadek automatycznego zamka. Otwierałam oczy, a dźwięk płynął z idealnie zachodzących na siebie górnych i dolnych kluczy wiolinowych rzęs. Klik klik klik! Drzwi otwarte.

***

A już lada chwila... Kaczka i Skorpion mają zielone! No, milion dularów!





niedziela, 22 maja 2016

(209) Ławeczka

Cierpię. 
Cierpię na zatwardzenie twórcze. Wyjałowiłam się z mikroflory blogowego płatu mózgu. Brakło mi pożywki, na której spleśniałabym malowniczo i nawiozła sobą ten ugór. Wybaczycie?

     Muszę się do czegoś przyznać. Z powodu tej twórczej niemocy wpadłam w nałóg. Nałóg trzyma mnie od bodajże kilku tygodni, każe wychodzić z domu i spotykać się z dilerem. Kupuję od niego kilo i idę na ławeczkę, by pozażywać przyjemności graniczącej z rozkoszą. Przyjemność jest wielopoziomowa. Truskawki mają boski aromat, takąż konsystencję i smak. Owoc doskonały. Siedząc na ławeczce mogę oddać się kilku przyjemnościom równocześnie. Nie mam małych dzieci, więc siedząc niedaleko piaskownicy nie muszę martwić się, że podczas sprawdzenia, czy mam w torebce klucze, zawieruszę najmłodsze dziecko pod hałdą, a wieczorem z powodu braku niepokojących odgłosów, będę miała wrażenie, ze o czymś zapomniałam... mogę spokojnie obserwować nie swoje dzieci, wózki i akcesoria, a potem po prostu, ot tak, wstać i mieć wolne ręce i głowę. Mogę zamknąć oczy i nie bać się, że kiedy je otworzę, krajobraz będzie pozbawiony owoców moich lędźwi, które wychowuję dużym nakładem rodzicielstwa i finansów. Ale nawet teraz łapię się na tym, że w papierowej torebce szukam owoców tych mniejszych, bardziej zielonych, z niedoskonałością, te najdorodniejsze i czerwone zostawiając dla nich. Brzemię macierzyństwa wbija się w kark w najmniej spodziewanych momentach. 

     Siedzę więc tak, łącząc płynnie krew z owocem i zszywam błękit nieba z tym, co mam pod powieką. Czerwone do czerwonego, niebieskie z niebieskim. Omiatam wzrokiem pieska w abażurze i łapką w zielonym gipsie. Czego to weterynaria nie wymyśli! Dzieci bawią się na boisku, dorośli noszą siatki z chlebem naszym powszednim, gołębie robią kupy, wszystko na ziemi przesuwa się miarowo i przewidywalnie jak igła po płycie.

     Maźnięciem oka zaniebieszczam sąsiednią ławkę, na której, o raju!- same koronki. 

    Staruszeczki siedzą lekko nachylone ku sobie. Złote słońce wylewa na nie swą ciepłą poświatę. Obie delikatne, z białymi loczkami. Wokół ciał muślinowe falbanki, delikatne gipiurki, beżo-biele i kość słoniowa pod białą skórą. Wokół ławeczki lśniło srebrzyście promieniami pajęczych nitek. Głosy miały ciche jak srebrne dzwoneczki przy saniach. Ich świat miał może jakieś metr pięćdziesiąt średnicy i kręcił się wolniej niż nasz. Były w jego wnętrzu, stąpając po jego powierzchni od środka i napędzając go siłą własnych mięśni oddechowych.

    Siedziały tak zanim przyszłam i siedziały jak odchodziłam. Jak w poczekalni przed schodami do nieba. Daję słowo, że pod białymi sweterkami poprawiały skrzydła.
Myślałam, że nazajutrz spotkam je ponownie, żeby zobaczyć, czy są jeszcze bielsze i bardziej przezroczyste niż były dzień wcześniej. 

     Słońce tak samo złociło powietrze, niebo było tak samo błękitne. Ale spóźniłam się chyba, bo na ławce leżało jedynie kilka piór. 


poniedziałek, 9 maja 2016

(208) Skorpion miesza nogami w garze męskich zmysłów!


     Na początek wszyscy niech staną pod ścianą i wyznają mi szczerze jak nad grobową deską, kto mi zabrał te moje 60 milionów? Bo, że kolektura lotto mnie oszukała, to wiem. Ale ktoś był w zmowie, przecież te worki musiały być naprawdę ciężkie.
     Co byście zrobili z taką ładną, tłuściutką sumką? Nawet jedna trzecią sumki? Tej bez ości, od ogona? 

     Och, ja bym najpierw oszalała, potem wyleczyła zawał własny, czubkiem buta popchnęłabym ciała padłych trupem denatów, by wkulnęli się do dołka, ciała kazała zakopać suto opłaconym grabarzom i dla pewności przywalić drogim, a ciężkim marmurem. Po tym wstępie zassałabym grosiwo i wypluwała je wąską strużką w miejscach egzotycznych i kuszących. Co z pozostałą sumką mojej jednej trzeciej, czyli z 19 milionami, nie wiem. Na pewno jesteście w potrzebie, co? Ktoś mądrzejszy ode mnie bardzo rozsądnie stwierdził, że pieniądze szczęścia nie dają, ale rozwiązują wiele problemów.

     Apropopo problemów pierwszego świata. Pragnę nadmienić, że odzyskałam swoją odzież. Nie, żeby mi ją ukradli na basenie, ale radość podobna, bo znowu się w nią mieszczę. Od razu skojarzyłam fakty, kiedy to obywatelka Wasiuczyńska zdradziła mi swojego czasu sekret wzbudzenia szczerego zachwytu nad własnym zdjęciem. Jest bowiem faktem niezbitym, że podoba nam się co dziesiąte zdjęcie własne. Żeby polubić pozostałe dziewięć, należy je schować przed samą sobą na jakiś czas, dajmy na to na dekadę. Po dziesięciu latach wyjmujemy je i nadziwić się nie możemy własnej urodzie! To samo, znam to z empirii, funkcjonuje z wagą. Otóż wróciłam z dalekiej zsyłki wewnętrznej do granic rozmiarówki i wróciłam w swoje własne spodnie sprzed półtora roku. Moja banicja nie trwała dekady, co za radość! Za dekadę bowiem nie będę już chodzić w sukienkach, chociażby dlatego, że mi nie wejdą na gorset ortopedyczny. A sukienki mają przecież MOC!

     Odbyłam dziś piesze tournee długości kilku kilometrów odziana w sukienkę długości mini i zrobiłam furorę! Zatrzymałam się przy kiosku Ruchu z groźnie wycelowanym w kioskarkę Magnum o smaku waniliowym w białej czekoladzie z zamiarem nabycia kart piłkarskich, gdy wtem za moimi plecami przystaje samochód rasy peżo wypełniony po brzegi płcią męską brocząca młodym testosteronem. Kończyny górne gibały im się na boki w gestach powitalnych, kąciki ust nawijały sie na uszy, a głowy, słowo, były na sprężynach. Ręce wychynęły poza kontury wozu i machały, wyraźnie do mnie, mimo, że twarze były mi całkowicie nieznane. Odmachiwałam im zapalczywie, a co!

     I wyobraźcie sobie, wczoraj (również sukienka mini, lecz inna) zrobiło mi się to samo! Co chwila podchodził do mnie osobnik płci raczej męskiej i mówił dzień dobry. I tak każdy z piątki podpierającej płot. Potem cyklicznie, w ustalonej w poprzedniej turze kolejności, pytano mnie która godzina. I zaprawdę, powiadam Wam, najmniej ważnym był tu fakt nieposiadania przeze mnie zegarka i braku informacji zwrotnej, a zarazem głównej.



     W obu przypadkach byłam bardzo zadowolona poziomem erupcji własnej furory! Wszystko ma jednak swój koniec. W pierwszym przypadku samochód pojechał w siną dal, ale jeszcze przed zakrętem zobaczyłam, jak rodzice uspokajają swoich synków, a w drugim - zadzwonił dzwonek, oznajmiając koniec przerwy w osiedlowej podstawówce.  


poniedziałek, 25 kwietnia 2016

(207) Cirque du Soleil - Cyrk Słońca

     Poranne promienie słoneczne wpadają z ukosa, tną pojedynczymi nożami gęsty, chrupki granat nocy, z którego środka wysypują się z chrzęstem drobiny gwiazd. Jego kopulastą, twardą skórkę wieńczy maleńka miedziana korona. W czaszce granatu rozpostarta jest wąska elastyczna nitka. Tancereczka z Cirque du Soleil wstaje i wysuwa ostrożnie stopę z łóżka. Dosuwam do niej drugą. Pierwszy krok w chmurach. Rozglądam się na boki, czy ktoś mnie widzi. Nie, droga wolna.



     Długi balans trzymany w dłoniach daje poczucie jako takiej stabilizacji. Na jednym końcu podskakuje chłopczyk z plecakiem z dinozaurem i macha do mnie ręką. Nasze spojrzenia krzyżują się z prędkością światła. Obracam głowę w drugą stronę i ledwo udaje mi się utrzymać na linie, bo rakieta kosmicznym bekhendem uderzyła właśnie w piłeczkę komety, która z przeciągłym świstem mija moją głowę jedynie o dwa lata świetlne. Gem, set, śmiech. Starszy straszy burzą magnetycznych hormonów. Tak, balans pomaga mi, choć sam w sobie jest ciężki. Za wąski - runę. Za długi - to samo. 
     
     Idę dalej. Odsuwam stopami garnki, pranie, leki, brnę przez stosy zapisanych papierów, mijam elektromagię kota, który miękko oplata się wokół łydek i bawi się całą skłębioną galaktyką. Z brzękiem wodospadu spadają monety, wycie odkurzacza wciąga pył w czarną dziurę. Pistacjowe lody spływają po wskazówkach, spowalniając czas. Lina tnie go jak masło maślane, odkłada po dwie skiby na boki i na później.
     
     W południe, w połowie wędrówki po menisku wąskiej na cal dróżki zalewa mnie miód słońca. Pod światło widać żyłkowanie skrzydeł. Na przekroju poprzecznym mam słoje w równym, ustalonym  szeregu. Kandyzuję się przez kosmiczną chwilę i jestem coraz słodsza. Ciężko chodzić w tej postaci, ruchy są nugatowo powolne, a świat rozmywa się za kotarą z karmelu. Popijam półgębkiem zjadliwe i gorzkie półprawdy, aż do rozpuszczenia miodowej polewy.
   
     Strzepuję ten widok jednym ruchem rzęs, spada z nich tsunami i odpływa migotliwą strugą w tył powodując na odległych krańcach trzęsienie wielkich brzuchów małych karłów.

     Widzę już wieczorny kres. W rogu granatu faluje aksamitna ściemniająca się zasłona. Nie odróżnisz jej od chmur przesuwających się po nocnym rozgwieżdżonym niebie. Jeszcze kilka kroków i atomowe zegary staną na baczność. Schylam głowę i wsuwam się za kulisy. Wpół kroku odwracam się jeszcze i patrzę na pusta salę. W pierwszym rzędzie na zmarszczonych falach czoła klaszczą ciemne oczy, wystukując Morse'm: 

ZAWRACAJ!!!

ZAWRACAJ!!!

ZAWRACAJ MI GŁOWĘ!


sobota, 2 kwietnia 2016

(206) Niespodzianka!


     Dzisiaj obchodzimy Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci. No to ja jako duże dziecko, które wie, że inne dzieci też lubią prezenty, mam dla Was coś fajnego. Skoro lubicie czytać, usiądźcie sobie w kółeczku na kocach, pomachajcie nogami i zlizując słodycz z lizaków, posłuchajcie!

Odsłaniam rąbek mojej książeczki dla dzieci pt. "Bazanek". Ciekawe, czy łakniecie więcej? 

     A ja zmykam z dziatwą na fiołki! Trzeci rok planuję bowiem zrobić cukier fiołkowy :) Nie wiem po co właściwie, bo nie lubię kuchni, ale pierdolec zobowiązuje do działań alternatywnych. 




ROZDZIAŁ 3
        Bazanek stał w ładowni statku, a zimna woda lizała mu stopy. Uciekał przed nią, wdrapując się na drewniane skrzynie, ale jej poziom błyskawicznie się podnosił. Gdy zabrakło mu powietrza, zaczął charczeć, bo woda zaczynała wdzierać się do nozdrzy, które jako ostatnie pozostały nad powierzchnią, w małej przestrzeni powietrznej pod sufitem.
- Aaaa... Chrrrrrrrr... brrrrrchhhhhh... bbbbb...
- Przestań chrapać, bo mi ryby płoszysz! - dobiegł znajomy, bardzo znajomy głos z oddali.
Za chwilę do całkiem ludzkiego głosu dołączyły odgłosy plumkania i kapania. Emil zdjął z twarzy poduchę i usiadł na łóżku. Zorientował się, że jego kołdra leży na ziemi, a Jonasz, siedząc przy biurku, ciumka sok przez słomkę i gra w Let's Fish. Za oknem leje.
- Już dziesiąta?!
- A i owszem, już myślałem, że umarłeś. Idź mi zrób śniadanie - zaordynował junior.
- Jak “zrób śniadanie”?! O której wstałeś?
- Jak zwykle, o siódmej.
- Wstałeś skoro świt i przez trzy godziny nie zrobiłeś sobie nic do jedzenia, bo czekałeś, aż ja się obudzę i ci zrobię?! - Emil próbował odnaleźć połączenia między rzeczywistością, a rozumem i chociaż luźno je z sobą powiązać.
- Tak właśnie. - bąknął Jonasz bez cienia wstydu, nie odrywając wzroku od monitora. - Masz sen jak zdrowa samica niedźwiedzia. Mógłbyś urodzić przez sen i nie obudzić się przy tej czynności. Ty masz chyba nawet zadatki na wyrodną samicę - spojrzał na brata z wyrzutem. - Zagłodziłbyś małe niedźwiadki na śmierć. Robisz to śniadanie zatem czy mam zemdleć z głodu?
- Przecież złowiłeś ze sto kilo ryb w tym czasie, leniwcze. Smacznego.


Chłopcy z apetytem jedli jajecznicę przy kuchennym stole, gdy rozległy się lekkie kroki na drewnianych schodach, a po chwili dzwonek do drzwi.
-O, dzień dobry, mes chers garcons! Już wstaliście? - Eurydyka przemknęła jak powiew wiatru obok Emila, roztaczając wokół siebie zapach sklepu chemicznego dla plastyków i bezbłędnie pofalowała ku źródłom aromatów kuchennych. - Wybaczcie, ale w nocy naszły mnie rozliczne muzy, bardzo rozdzierające, i poszukując środków wyrazu, straciłam poczucie czasu. Odnalazłam je przed chwilką, ale jak widzę, za późno, za późno! - zamyśliła się, spoglądając przez jedno z pięciu wąskich pionowych okienek na ulicę Wyspiańskiego. - Obawiam się, że razem z poczuciem czasu straciłam apetyt! - rzekła z emfazą, i pogryzając cienką parówkę, oklapła na krzesło obok przeżuwającego i przeżywającego każde jej słowo Jonasza.
- Wasz tata wspominał, że przyjdzie dzisiaj hydraulik do tych skowyczących rur. W całym pionie coś jęczy i gra, fą fą falalalalaaa! - zaśpiewała przez otwarte okno. Wydawało jej się, że dostrzega tych dwóch podejrzanych typków od studenta, ale to pewnie złudzenie. - A my tymczasem pójdziemy do mnie i zrobimy sobie mały performans! - Eurydyka była mistrzynią w raptownym zmienianiu nastrojów. - Chodźcie, moje cherubiny! Weźcie jakieś robocze ciuchy. Miałam was przypilnować, żebyście zjedli porządne śniadanie, no to zjedliście. Zbiórka u mnie za piętnaście minut. Obecność obowiązkowa!

Po kwadransie u drzwi z fikuśnie wygrawerowanym wizytownikiem  Eurydyka Kociemba, Artystka (duże A, zawijasy, serpentyny, kropka nad “i” w kształcie hipnotycznej spirali), stanęły dwa indywidua. Rękawy kraciastych flanelowych koszul sięgały im, niczym gibbonom, do ziemi.
-O, panowie hydraulicy,  do awarii piętro niżej proszę - drzwi otworzyły się i od razu zaczęły się zamykać.
- A performans?- jęknęli.
- Performans to ja codziennie widzę w swoim odbiciu w lustrze - doszło ich uszu przez szparę, w którą Emil zdążył włożyć stopę. Eurydyka poszerzyła ją na tyle, by móc wrazić między drzwi a framugę swą smukłą, okoloną długimi kasztanowymi włosami, twarz. - Ach, to wy, Bazanki miłe, zapomniałam, wybaczcie! Prócz złotego serca i złotych rąk, mam jeszcze pamięć złotej rybki - mrugnęła łobuzersko.
Bracia weszli do mieszkania artystki. Znali i lubili ten zapach farb, terpentyny i płócien, ten miły dla oka i inspirujący artystyczny rozgardiasz. No i te przestrzenie! Sto siedemdziesiąt metrów nieskrępowanych ścianami, a okna niezaduszone firankami. Eurydyka przy niepogodzie pozwalała im grać tu w rzutki  i ping-ponga.
-Siadajcie. Tort truskawkowy czy rolada marcepanowa? - spytała ukazując w szerokim uśmiechu białe, kompletne uzębienie.
- Wszystko, poproszę! - Jonasz jak zwykle był nieskrępowany i czuł się nader swobodnie.
- I to mi się podoba! - podchwyciła Eurydyka i skierowała się ku prawdziwej sklepowej ladzie chłodniczej, która stała niedaleko drugich drzwi, prowadzących niegdyś na wspólny strych. Od czasu, kiedy zaniechano suszenia prania na strychu, Eurydyka powiększyła sobie lokum. Chłopcy zerknęli przez ukośną witrynkę na torty i roladę, obok których leżało wielkie pudło lodów i kilkanaście temper tradycyjnie rozbełtanych z białkiem kurzego jajka. Wszystko tu było takie kolorowe i ciekawe.
Chłopcy ze smakiem pałaszowali swoje ogromne porcje wypieków. Nagle żuchwa Emila przestała przeżuwać, a język wysunął się z jego ust.
- Patrz co było w roladzie, o mało się nie zakrztusiłem - szepnął, pochyliwszy się ku Jonaszowi i wyjął z buzi kawałek papieru. Najpierw myślał, że to kawałek papieru pakowego, ale zauważył, że jest zapisany odręcznym pismem. - Widzisz to co ja? - spojrzał wymownie na Jonasza.
- ...oim skarbem... szukałem... nie przypuszczałem, że jest w tych ścianach... złota...- Jonasz przeczytał, co było napisane na skrawku papieru. Reszta napisu była zatłuszczona i kompletnie nieczytelna. Emil szybko schował karteczkę do kieszeni.
- Odsuńcie talerzyki na skraj stołu, powiem wam, w co się dzisiaj pobawimy. Mam tu dla Was po kawałku drewna. - Po znaczącej pauzie, z entuzjazmem zawołała -  Ożywicie je i zrobicie ikony!
- Mamy wystrugać Pinokia? - ucieszył się Jonasz i zaczął się rozglądać za dłutami.
- Strugasz wariata specjalnie, czy jesteś chory? - Emil wzniósł oczy ku niebu. - Będziemy malować świętych, co zapewne ma z nas wydobyć nadludzkie pokłady cierpliwości, prawda, pani Eurydyko?
- Ikony się pisze, nie maluje, Emilu. Ale nie będzie tak źle. Prawdę mówiąc zmodyfikowałam nieco technikę, by podnieść poziom atrakcyjności na wyżyny nastolatków. Zrobicie ikony metodą wyklejanki. Mam tu stertę prasy brukowej ze zwrotów z saloniku prasowego, specjalnie na nasze potrzeby zakupiłam magazyny sportowe i Świerszczyki. Co prawda Świerszczyk, jako ostatnie polskie pismo dla dzieci powinien być pod ścisłą ochroną jak żółw błotny, ale są tam przewspaniałe ilustracje, które mogą nam się przydać do wglądu. Teraz zajrzyjcie w siebie, pogrzebcie sobie w mózgowiu i wyłówcie z tej mieszaniny sacrum i profanum obiekt waszych westchnień. Ma to być autorytet moralny, guru i przewodnik duchowy na tym łez padole. No, po prostu  i pomyślcie kogo cenicie na tyle, by opisać go i przedstawić na swej ikonie.
Bazanki pochyliły się nad drewienkami i trawione ogniem zapału, przerzucały stos czasopism.
- O, patrz, bracie, tę okładkę Świerszcza projektowała ciotka Rajecka. W życiu nie potnę ciotki!
- Faktycznie! Pokażemy tacie!
Po kilku godzinach mrówczej pracy, przetykanej śmiechem, ziemniaczkami z mizerią i kotletem schabowym, równocześnie stały się dwie rzeczy: tata wrócił z pracy, a słysząc znajome odgłosy, od razu wszedł na poddasze oraz druga - powstały dzieła życia braci Bazanków.
Ikona Emila wzbudziła niekłamany zachwyt i zakręciła łzą w oku protoplasty z uwagi na oszczędność barw w centrum i ich erupcję na peryferiach oraz oryginalność tematu. Przedstawiała ona stary portret ślubny przodków bliżej niezidentyfikowanej familii, okolony orbitami, na które nanizane były buty piłkarskie, rakieta do tenisa, kwiaty jabłoni, talerz rosołu, cukier w kostkach. A także hetman szachowy, laptop, Godzilla, kot oraz stary kajet. Wszystkie elementy wirowały wokół głów antenatów, a dzieła dopełniał okalający wszystko wąż pożerający własny ogon. W mniemaniu Emila dzieło opisywało w klarownej formie rodzinę jako centrum wszechświata oraz wszystko, co stanowi o jej jedności oraz zainteresowaniach. Cukier wystąpił w podwójnej roli synonimu słodkiego życia oraz celu pracy naukowej taty, który pracuje nad syntezą nieszkodliwego słodziku. W roli brata wystąpiła Godzilla, a wąż Eskulapa symbolizował zdrowie.
O ile przy oględzinach ikony Emila panował rwetes i ogólna wesołość, nad ikoną Jonasza zapadła cisza. Wszyscy zgromadzili się wokół stołu i pochylili troskliwie nad dziełem. Przedstawiało ono dorosłego płetwala błękitnego unoszącego się na spokojnych oceanicznych falach, amputowanego z magazynu National Geographic i pedantycznie ułożonego na deszczułce. Wieloryb był pieczołowicie obłożony drobinkami złotego szlagmetalu. Obraz przywodził na myśl rybę w bombonierce.
- To jest wieloryb, prawda? - upewnił się tata.
- Zaiste - odrzekł przeciągle junior, delektując się nowym słowem w swoim wokabularzyku. - Czy nikt nie zapyta, dlaczego na mojej ikonie umieściłem płetwala z aureolą? Zatem odpowiem na to niezadane pytanie. W ŚRODKU JEST ŚWIĘTY JONASZ! - wypalił z dumą.

Łza nareszcie znalazła ujście i  pociekła po policzku taty. To się nazywa performans.



sobota, 26 marca 2016

(205) Wielkanoc do góry nogami

     Nie wiem jak długo wytrzymają nasze drzwi. A już wyjątkowo martwię się o mleczne szyby, które tkwią (jeszcze) w każdych z nich i to w ilościach zmasowanych. Przerabialiśmy już sprawę w towarzystwie szklarza trzykrotnie, kiedy to Mat wybił kolanem pierwsza w łazience, a my przekonaliśmy się jaki mamy cenny sprzęt w domu. Potem poleciały szybki w szufladach trafione celnie piłeczką typu kauczuk. A potem wyleciał kauczuk. Bardzo zaprzyjaźniliśmy się wtedy ze szklarzem, mamy już zniżki. 
Szyby drżą w posadach od dwóch dni dopiero, świąteczna atmosfera wypycha je z ram. 

     Jesteśmy jedyną rodziną w promieniu tysiąca kilometrów, u których już był Zając. Mamy taką unikatową domową tradycję, że umawiamy się z nim tuż po Święconce, dzięki czemu całą sobotę mamy spokój z plączącymi się pod nogami dziećmi. A my, dorośli, możemy się oddać harcom i swawolom przy garach. Tiaaa.
Do sałatki wkroiłam pół palca, do ćwikły paznokcie, aż boję się tykać schabu. Biała się mrozi. Bezprocentowa, bo tylko kiełbasa. 




     O dziwo, tego roku nie ma śniegu na Wielkanoc. W związku z powyższym osiadłam na wywleczonym do ogródka krzesełku ogrodowym, by ochłonąć i przeprowadzić proces fotosyntezy, asymilacji i syntezy witaminy D. Płynąc na fali swojej karkołomnej biochemii wyprodukowałam sobie jeszcze pół litra kortyzolu przy pomocy Małża, po czym oddaliłam się w najdalszy kąt domu, by oddać się orgii z książką. Jak dom opustoszeje późną nocą, przygotuję stół. 

     Niestety, w tym roku moja psychiatryczna ciocia nie zaszczyci nas swoją osobą, ponieważ kategorycznie stwierdziła, że nie nadaje się już do towarzystwa, gdyż bolą ją zęby, które do jedzenia musi wyjmować hurtowo i kłaść na talerzyku. Kruczoczarna peruka nie daje się już rozczesać, a sztuczna gumowa pierś, przy obecnych uszczuplonych gabarytach właścicielki, wygląda, jakby zamieniła się w szkolny worek na kapcie, z tym, że bez kapci, za to z pokaźnym termoforem. 

     Odwiedzą nas za to znani Czytaczom inni krewni obarczeni chorobami od A jak afazja do Wu jak wylew. Może ja dojadę do Zet jak zgon.

     Mat osiągnął rozmiar buta 45, jedną dłonią obejmuje piłkę siatkową, a ja muszę prosić go o starcie kurzu na kuchennej szafce, bo nie chce mi się targać krzesła. Mat ukucnął i starł. Ma przerażająco duży zasięg kończyn. Potrafi bez wstawania sięgnąć przy stole po maselnicę leżącą na przeciwnym krańcu. A stół mamy sześcioosobowy. Cud, że mu się kończyny nie plączą, zadziwiające. 

     Mim jeszcze nie był w szkole od miesiąca. Nikt nie zadzwonił ze szkoły dowiedzieć się, czy żyje lub czy nie został wywieziony do Ameryki Południowej. a może dobija się do nas szkoła i opieka społeczna? Bo Mim się rozprężył wychowawczo i oświatowo. Boję się zajrzeć do e-dziennika... 


Kochani Czytacze, spędźcie te Święta tak, jak lubicie!
Muah!