piątek, 21 sierpnia 2015

(184) Platformówka na trzy życia


     Dziedziniec otoczony wałami i ostrokołem. W budce strażniczej rozgotowany w upale halabardnik. Zadzieram głowę i przypatruję się wielkiej zwalistej budowli sięgającej chmur. Zamek błyska w bezlitosnym słońcu niezliczonymi kryształkami okien; nie widzę, czy ktoś patrzy i kiwa do mnie, czy to tylko gra światła i cienia.

    Mijam dziedziniec, ignorując pociągającego z bukłaka halabardnika, a brama sama rozchyla się zapraszająco jak usta kochanki. Tuż za nią, na posadzce, narysowana białą kredą gra w klasy. Pod szklanym dachem patio nie wita mnie śpiew ptaków, choć zauważam kilka szarych kos na tle błękitu. Mrugam kilkukrotnie. Kosów.
     Ale nawet, gdyby fruwały po tej stronie, ich trele i furkot skrzydeł zagłuszyłby szept ludzkiej ciżby, przetaczającej się wolno pełzającymi po kamiennej posadzce tasiemcowymi napęczniałymi kolejkami. Targ wymienny trwa w najlepsze. Za karteczkę i numerek inna karteczka i numerek - przepustka do drugiego etapu. Muszę cofnąć się o trzy pola i wylosować swój. Trzymając go w ręce, po odczekaniu karnej kolejki, dostaję zielone światło, z tym, że błyskające na czerwono. Mogę teraz podejść do okienka i wymienić papierki na numerki. I odwrotnie. Numerek działa. Okazuje się jednak, że mój papierek nie jest prawidłowy, nie uprawnia mnie do niczego, cofam się więc o trzy pola z zadaniem zdobycia odpowiedniejszego papierka. W tym celu udaję się do innego królestwa, dobrze, że na zewnątrz panuje upał, a halabardnik ma zmrużone oczy. Omijam go dwukrotnie - w tę i później z powrotem, pokonuję dziedziniec trzema susami i ponownie staję pod szklanym dachem patio. Czerwone światełko mruga, papierek okazuje się prawidłową przepustką do numerka, mogę przesunąć swój pionek na inny poziom. Papierki-numerki-papierki-numerki, aaaa! Kamień, papier i nożyce.
Mam jeszcze trzy życia. Zawiłość zasad gry zaciska się na nadgarstkach.

     Zamek pocięty jest systemem korytarzy i wydycha grozę z każdego z nich. W powietrzu czuć siarkę, a może chlor, z oddali dobiegają pomruki smoków, odgłosy pikania rycerskich pik i westchnienia zwykłego, wpatrzonego w nich z nadzieją, ludu. Rycerze, zawsze w białych zbrojach, z emblematem węża na piersi szukają pieczar, w których drzemią smoki. Te, żyjące tutaj, słyną z wyjątkowo twardych łusek na żółtawych, poruszających się rytmicznie, spasłych brzuszyskach. Najtłustsze brzuchy mają te, którym rzucane są na pożarcie młode dziewki. Rano często widać ich puste łóżka, a z pieczary dochodzi obleśne mlaskanie sinego, lepkiego jęzora. Ci, którzy pozostają nietknięci, chyłkiem przemykają wzdłuż korytarzy. To ci odważniejsi i silniejsi. Reszta leży pod kocami i stara się być cichutko, cichuteńko. Wszyscy z ulgą przyjmują wizytacje białych rycerzy, którzy penetrują zawiłość korytarzy połączonych fikuśnie kręconymi schodami i cichymi windami. Łatwo się skryć smokom w tak skomplikowanym zamczysku. Ale i rycerze nie są bez szans. Dysponują szeregiem łacińskich zaklęć, ciągle doskonalonych przez siwych alchemików z podziemi. Muszą nadążać za zmianami behawiorystycznymi smoków, znane są bowiem ich niezwykłe przystosowania do zmiennych warunków otoczenia, umiejętność partenogenetycznego rozmnażania i niezwykła cierpliwość, jaką wykazują się, czyhając na ofiarę. Znane są przypadki, że potrafią czekać na upatrzone ciało wiele, wiele lat. 
   
   Mijam na korytarzach służki kiwające główkami w kolorowych chusteczkach. Z wielkimi niebieskimi oczami i szczuplutkim ciałkiem wyglądają jak maki i stokrotki.
 Uśmiech dla kwiatów dodaje trzy punkty mocy i przepustkę do kolejnego etapu.

     Boczny korytarzyk zakończony jest ślepo. Na ławeczce siedzi ona. Skrzyżowanie księżniczki z gwiazdką burleski. Z daleka wygląda na niewysoką, szczupłą kobietę. Czarne fale włosów zatapiają pochyloną twarz. Wąskie ramiona Damy Pik okrywa czarny, koronkowy szlafroczek, spod którego błyska atłasem czarna, krótka koszulka nocna. Długie, różowe paznokcie splecione w misterne gniazdko spoczywają na kolanie. Noga na nogę. Stopy skryte w welurowych pantoflach w kolorze burgundu zakończonych puszystym, króliczym futerkiem. Palce u stóp poruszają się jak stadko różowych emaliowanych dżdżownic. Łydki pulsują fioletowym gąszczem nabrzmiałych żył. Nie wiem, czy to księżniczka, czy zła królowa, a może mechaniczna zabawka, bo ponad jej lewą piersią zauważam zielony wentyl z rurką miękko zagłębiającą się jej ciało. Pik. Pik.
     Króliczy puszek wiruje z każdym krokiem i cały kobiecy ląd omywany morzem czarnym odpływa i znika za drzwiami. Z daleka dochodzi pomruk smoka. Po kwadransie następuje odpływ damy Pik, robiąc miejsce dla mnie. 

      Moja kolej. Czeka już na mnie skryty panującym tu półmrokiem. Pod językiem rozpuszcza się jego czekoladowy męski głos. Bezwolnie rozbieram się i kładę na białym piasku. Plecami wyczuwam jeszcze ciepło ciała Damy Pik. Powoli wmasowuje w moją skórę zimne galaretki z meduz. Gęsia skórka. Nasłuchujemy razem, patrzymy na monitor zawieszony nad linią zmarszczonych brwi. I... cisza. Mój smok śpi.

     Lżejsza o kamień, wychodzę ze ślepego korytarzyka i kieruję się ku bramie. Słońce wisi niżej i oślepia mnie swą jasnością. Zauważam na posadzce grę w klasy. Kwiatowe główki kiwają się w podskokach:


raz-dwa-trzy - ty będziesz żyła, a umrzemy my.


   
     Uśmiech dla kwiatka, trzy pola do przodu. Raz-dwa-trzy. Wygrałaś zachowując trzy życia. Dostajesz w bonusie pamięć absolutną i swój kamień z powrotem.


    Opuszczam dziedziniec, życie toczy się ze zgrzytem kół czasu dalej.
    Na ulicy nie czuć smrodliwych wyziewów nienażartych smoków.
        Z każdego okna zamku zwisają smutno długie, jasne warkocze. 






piątek, 7 sierpnia 2015

(183) Upał, a Pies w swetrze!

     Nie wiem jak poradziłabym sobie w ogródku sama! Zwłaszcza teraz, w upały, kiedy jestem zdolna tylko do trzymania chłodnego węża w dłoni. A najlepiej, gdyby ten wąż oplótł me boskie kształty, wyssał nadmiar mnie samej do rozmiaru 38 i trzymał w ścisłych splotach aż do jesieni, a przynajmniej do wieczora.
     Tymczasem wąż przy pomocy Małża został chirurgicznie zespolony z ogrodowym prysznicem i wułala! mamy takie SPA dla ubogich. O dziwo działa! Robi wokół siebie i w najbliższych przyległościach migoczącą tęczowymi kropelkami chmurkę, w której szczęśliwie unosi się ogrodowe łóżko. Trzeba położyć się na nim, trochę przymknąć jedno oko tak, by widzieć wszystko przez woal rzęs, drugie trochę wybałuszyć, skierować na czubek nosa i z lekka zezując - siup, przenikamy do innych światów. A właściwie inny świat włazi w kontury naszego.
  Jakże inaczej, jak nie fuzją rzeczywistości z fantasmagorią (słówko zaczerpnięte z bogatego wokabularzyka Kaczki) wytłumaczyć bowiem to, że wszystko zakwita punktualnie i obfitością kształtów pieści wzrok, a aromatycznymi puchatymi kłębami łechce nos? No jak? Przecież to niemożliwe! W moim ogrodzie przecież musi wszystko dziać się samo.
 Tak myślałam.
Ale niedawno okazało się, że jednak nie samo. W moim domu mieszkają najpewniej skrzaty i elfy. Tak, tak! Przecież nic nie dzieje się samo! To muszą być one. Na pewno zatrzymują czas, by skrupulatnie rozsypać nawóz ze stajni jednorożców bod rododendron, sypnąć bajkofoską pod piwonie, wyrwać i zutylizować chwasty, albo zapraszać tylko te miłe dla oka - ptasi rdest, powój polny i białą koniczynę.
 Zastawiłam tedy w ogrodzie sidła. Nie jakieś skrzynki z zapadką, wiadomo przecież, że skrzaty ogrodowe nie są takie głupie, żeby dać się złapać na salami. Doszły mnie słuchy, że podobno lubią zupę gotowaną na porannej rosie zbieranej po pierwszej pełni księżyca i podawaną z makaronem z pełnego przemiału muszelek winniczków. No ale przecież nie będę chodzić ze strzykawką przy blasku miesiąca, by spijać nią rosę bo jeszcze mnie wezmą za wampira i zamkną w odosobnieniu. Pozostało więc zastawić fotopułapki. To bardzo proste! Zostawia się aparat fotograficzny z rozładowanymi bateriami w widocznym miejscu, skrzaty, jako stworzenia bardzo pomocne, a zarazem figlarne, ładują baterie wtykając je głęboko w robaczka świętojańskiego (akurat w tym przypadki nieważne jest, w który biegun robaczka się włoży wtyczkę, bo robaczki to lubią) i bawiąc się urządzeniem wykonują serię zdjęć dokumentacyjnych.

Wułala, jakie foty zrobiły - roślinkom i - tak, tak! - sobie! I proszę zwrócić uwagę na sweter, w który odziane jest to niebożę! Chodzi ono w sweterku o każdej porze roku, mimo, że natura obdarzyła je bogatym owłosieniem na całym ciele, a zwłaszcza w okolicach bikini. Dlatego skrzaty noszą na sobie albo krasne uniformy albo błazeńskie swetry. Oczywiście z dzwoneczkiem! I powiem Wam coś jeszcze - te sweterki szyje PIES! >>>Pies w swetrze! Można tu zobaczyć jaka superaśna metka widnieje na karku oraz dowiedzieć się po co został umieszczony rzeczony dzwonek!

Fotografie dokumentują niepozorność skrzata, jego chęć asymilacji z otaczająca przyrodą oraz troskliwe, acz nieśmiałe zatroskanie fauną i florą








Na ostatnim zdjęciu skrzat przypatruje się zdrewniałemu koledze - ponoć skrzaty przyłapane w domostwach zmieniają stan skupienia z widzialno-efemerycznego na zdrewniały.

Poniżej widać Limę, która ponoć jeszcze ułamek momentu wcześniej rozmawiała ze skrzatem na tematy entomologiczne:



O, takie:



Kiedy interlokutor zdrewniał drętwo, zagadywała kolejnego. O tę donicę dba inny skrzat. Tu, znowuż, pod innym stanem skupienia.


A tu kwiatki, o które dbają następni, ci schowali się w porę!



A to zegar z kukułką, który należy do skrzatów. Ma on wymiennego ptaka, raz jest to gołąbek spokoju, jak na fotografii, raz sroka, a raz inny ptak.



A na zakończenie, zobaczcie, co te skrzaty robią mi w domu! Malują tęcząna prawo i lewo, chlapią kolorami, a doprawdy, te barwniki robią tak doskonałe, że wszędzie zostają powidoki!








No i niekiedy zostawiają mi na suficie serduszko ♥



Gdyby ktoś miał ochotę przypatrzeć się przez szkło powiększające, to klika na obrazek, a on magicznie się powiększa!


I, pst! Słuchajcie! Gdyby ktoś chciał podobny sweterek, niech puka do




sobota, 1 sierpnia 2015

(182) U cioci na imieninach

     Siedzę tak sobie leżąc już właściwie, kot mnie depcze zadnimi girami po nerkach, co jest, nie powiem, bardzo miłe, zwłaszcza, że Małża nie ma doma. Skoro już kot mię tak błogo masuje w erzacu i rozleniwia do upadłego, to ja może opowiem co tam z moją ciocią? Albowiem w zakładzie psychiatrycznym jest fajowo, a nie każdy jeszcze tam był, więc wiedza może okazać się przydatna w najmniej oczekiwanym momencie.

     Z pewną taką dozą nieśmiałości się tam pojawiam, bo jakoś wpędza mnie zawsze w zakłopotanie nieliczna wycieczka chłopców liżących lody ze sklepiku wariatkowego na pakingu.

    Ale może zacznę od początku? 
    Droga do Gniezna jest malownicza, jedzie się gładko po świeżym asfalcie, sarenki brykają sobie w łanach zboża, z daleka niedowidzę jakiego, ale to chyba nie jest tak ważne, w którym chlebie zjemy ich kupy, prawda? Nie wiem, czy wiecie bowiem, że jedząc niemyte jagody z lasu można nabawić się bąblowca? Bąblowiec robi z mózgiem takie dziwne rzeczy, bardzo zbliżone do tych, które wstrząs robi szampanowi i wtedy można mózgowie łapać durszlakiem, gdy wypływa nozdrzami. Co mi przypomina mój egzamin z zoologii. Z zoologii byłam nawet dobra, na ćwiczeniach mizialiśmy sobie wydrę (żywą), bawiliśmy się ze ślimakami pomrowcami, ale dla nich chyba nie było to zabawne, bo szukaliśmy manualnie i dosyć krwawo atroficznej muszelki. A pech i ewolucja łącznie z wyrodną matką naturą zaszyły tym karykaturom ślimaków domek pod skórą jak, nie przymierzając, esperal.
Pan z zoologii, nieodżałowany profesor Ryszard Graczyk, któremu zawdzięczamy introdukcję bobra (wsiedlał go na podmokłe tereny lasów w kaloszach i pod krawatem), wbił we mnie wzrok i zadał cios ostateczny: - A teraz może kilka przykładów z parazytologii.
Cios zwalił mię swojego czasu z nóg, bo wszystko umiałam, nawet i pinć przykładów, ale nie bardzo umiałam się wstrzelić w słowo "parazytologia". Po długiej i krępującej ciszy wyjawiłam konając na podłodze pod ogonem cietrzewia i głuchego na me jęki głuszca, że nie rozumiem tylko jednego, jedynego słowa w pytaniu. Potem odbyliśmy 15-minutową debatę na tematy psychologiczne, jak kryteria samooceny, umiejętność bezstronnego podejścia do własnych umiejętności i wiedzy,  po czym zostałam nazwana upartą jak osioł i wyszłam z wielką czwórką.

     Ale co ja miałam napisać...Mmmmmm ten kot po prostu mię uśpi na amen za chwilę, a tego bym nie chciała, gdyż w takim przypadku nie ujrzycie już nigdy krańców tego posta, które i mnie się wydają w tej chwili tak odległe jak wiszące ogrody Babilonu.

     Przez takie ogrody właśnie mknie się w atmosferze oczyszczonej z pyłków, co wybitnie dobrze robi Małżowi, który smarcze od byle trawy. W zasadzie mógłby latem być ekskluzywnym szoferem limuzyny, co przyniosłoby profity w postaci oszczędności na lekach antyhistaminowych oraz przyrumieniłoby nasz budżet. 
      No ale nie ma tak dobrze i czasem trzeba wysiąść z samochodu.

     Szpital psychiatryczny wywierałby na gościach ponure wrażenie, choćby dlatego, że pierwszym budynkiem, który wyłazi z zaniedbanego parku jest cmentarna kaplica w stylu podrasowanego gotyku. No, może nie cmentarna, ale klimatycznie bardzo się komponuje. Kaplicę pozostawiamy za kutym płotem i zmierzamy ku bramie. Aż dziwne, a w zasadzie wcale nie dziwne, bo jest to kurort, a nie obóz pracy, na płocie nie ma napisu z odwóconym "Be". Z ponurych rzeczy widzimy jeszcze budynek dyrekcji wzniesiony z surowej cegły. W niektórych miejscach nie ma cegieł, ponieważ są okna, ale możemy to tylko wnosić dedukcyjnie, bowiem okna nie były myte od piętnastu bez mała Wielkanocy, co więcej - na każdym wewnętrznym parapecie piętrzą się stosy książek, które w zasadzie są tak podobne do cegieł, że budynek dyrekcji jawi się jako twierdza nie do zdobycia. Zadzieram głowę, w nadziei, że na szczycie dachu zobaczę długowłosą dyrektorkę spuszczającą swe warkocze, ale nie. Dyrekcja pewnie się uczy, bo przecież tyle książek podpiera sklepienia, wnioskuję więc, że psychiatria jest nauką niezmiernie wciagającą, że człowiek nie ma nawet czasu pójść do domu w przerwach między dyrektorowaniem.

    Wracając do nas. Nielicznych normalnych, choć to bywa naprawdę złudne i nigdy nie wiadomo po której stronie muru się spotkamy.

     Otóż, jak wspomniałam, niektóre budynki i otoczenie, a także rosły, acz niski Czak Norris w charakterze ciecia na bramie, mogłyby troszkę przygnębić gości. Ale przecież dom tworzą nie ściany, lecz ludzie. A ludzie przywitali nas już na wewnętrznym parkingu. Grupka wspomnianych mężczyzn liżących lody siedząca nobliwie na przysklepowej ławce pod eskortą dwóch pielęgniarek w obcisłych uniformach. Obcisłych, ale pokaźnych, muszę nadmienić. Tak się zastanawiam i dochodzę do wniosku, że aplikując na stanowisko pielęgniarki w zakładzie zamkniętym, chyba trzeba przedrzeć się przez gęste zasieki z przepisów, by nie wyciskać z zapoconych gruczołów podopiecznych ani mikrograma testosteronu, bo z adrenaliną i innymi neuroprzekaźnikami radzą sobie po prostu injekcjami. 
    Panowie w czasie moich analiz zlizali z patyków ostatnie krople lodów, szurnęli crocsami i laczkami rodzimej produkcji, wzięli swe siateczki celofanowe za uszy i posłusznie oddalili się na kwadrat. 

    A my za nimi. Nawet zbytnio nie odróżnialiśmy się od trupy, no, może ja trochę płcią, ale jak idę, to nie widać. Za to Małż wtopił się bezbłędnie w tłumek, dla zabawy ubrawszy koszulkę z napisem DEEP DOWN z kotwicą jak uśmiechem wioskowego głupka, która nieodmiennie wzbudza w naszych synach salwy niepohamowanego śmiechu. No, ale jak człowiek zdecydował się na rodzicielstwo, to później musi znosić różne takie szykany, czasem nawet, o zgrozo, publicznie.


     Zakład, który może nazwijmy faktycznie kurortem, mieści się w kilkunastu, na moje oko, jednopiętrowych budynków podobnych do gierkowskich betonowych bloków, a właściwie bloczków, albowiem mają tylko jedno piętro. Każdy bloczek to inny oddział. Jest domek alkoholików, ćpunów, kilka zwyczajnych wariatników i oddział geriatryczny. Każdy odział ma swój ogród. No, ogród to może za dużo powiedziane, odgrodzony kawał parku ze starodrzewiem, z ławeczkami i ptakami typu sójka i wróbel oraz gryzoniami marki ryjówka. Zarejestrowałam też kota domowego. Zwierzyna była bardzo mobilna i przenikała przez ogrodzenia jak Copperfield, obdzielając swą miła obecnością wszystkich kuracjuszy. 
Ciocia jest na oddziale z innymi ciociami tego typu. Normalnie (haha, normalnie), wchodząc na oddział ma się wrażenie, że przychodzi się na imieniny. Na stoliczkach piętrzą się kartony soków róznej maści, pośród nich puderniczki, protezy zębowe, wstęgi papieru toaletowego, w powietrzu czuć zapach początku XX wieku, starych swetrów i osobliwy zapach starości.
Ciocia promienieje na nasz widok i wyskakuje z łóżka. Jest ubrana w czarne eleganckie spodnie, biała bluzeczkę z haftem richelieu i broszką z wielkim prawdziwym koralem pod szyją (ciocie miały hobby w postaci kolekcjonowania biżuterii). Na to rozpinany sweterek. Peruczka wyczesana, że mucha nie siada. I co się robi w takim, pardon my french, wariatkowie?
Ciocia twierdzi, że jest tu jak w sanatorium z obsługą i full serwisem. Mierzą jej cukier, podają insulinkę, jedzonko podają punktualnie. Chodzi sobie do biblioteki (czyta już trzecią książkę norweskiego pisarza, którą wygmerała spod stosów bezużytecznych dla niej harlekinów), szydełkuje pierwszy raz od 50 lat, ma szereg zajęć, podczas których rozmawia sobie z innymi ciociami podobnego sortu. Jedyne, co jej doskwiera to brak samodzielności. Ciocia, mimo licznych choróbsk, operacji, nowotworów, amputacji i przyoadłości medycznych przynajmniej do połowy alfabetu, jest osobą samodzielną, ma na głowie całe mieszkanie, psa, rachunki, sprawunki, gotowanie, spacery, więc sanatorium, sanatorium, ale już dosyć tego dobrego, za chwilę czas wracać w domowe pielesze.

     I tak sobie myślę, że za jakieś 30 lat, kiedy osobście na chleb będe mówiła blep i nie poznam Małża popychanego przez wiatr na wózku inwalidzkim, moją ciocię trzeba będzie po prostu zastrzelić.

środa, 15 lipca 2015

(181) Perła i dziewczyna czyli liryka i dramat



     Wyjeżdżam.

   Ośmielam się wysunąć rogi i spod granatowej karoserii podpatruję inne kolorowe puszki na kołach z żywą zawartością.
Mogę już zdjąć z barków muszlę utoczoną ze zwojów kabli, fastrygowaną lampasami torów tramwajowych, z haftem z sieci miejskich dróg, guzikowymi ćwiekami kołpaków i płyt kanalizacyjnych. Strzepuję z ramienia łupież asfaltu, robię ostatni smrodliwy spalinami wydech.

    Jako pierwsze odpadają mi przytwierdzone do pleców białe, ciężkie pąkle, przypominające aż nadto o osiadłym trybie życia.

     Tuż za rogatkami linieję. Pęka mi skóra, płatami schodzą pola pszenicy, na żywą tkankę sypie się igliwie z poruszonych do głębi sosnowych borów. Tnę sobą powietrze, a w pionową, wysoką do nieba ranę, wlewa się błękit pachnący facelią. Włosy wplątują się w słomkowe łany, oczy mieszają się z chabrami. Makowe usta szepczą; dalej, jeszcze dalej!








     Gubię nogi na polnych drogach, rozrzucam ramiona w mijanych wioskach. Dalej, dalej!

     W małżach uszu szumi ciepły wiatr. Mijając małe cmentarze, rzucam na wiatr kośćmi jak prochem.

Płynę coraz łatwiej i nie wiem już, czy to powietrze traci na lepkości, czy ja tracę ciało i zmysły.

     Na końcu drogi na północ zostaje samo serce. Staje na krańcu świata, gdzie niebo, słona woda i piach stają się jednością. Bije się z myślami i trzepocze na wietrze wstęgami seledynowych żył i tętnic w kolorze karminu. Zachłystuje się i z komory wypluwa do morza perłę, którą łapczywie zagarnia w głębiny pięciopalczastymi falami.

Jestem pusta. Zabieram więc z plaży ziarnko piasku pod powiekę by drażniąc serce, zainicjowało  proces po raz kolejny.

Zamknę rozprute niego błyskawicznie. Obrosnę pąklami, coś stworzę.

Wracam.



***

     No i wróciłam do codzienności. Pomiędzy chłoszczącymi kartami czasu uwięzło kilka historii. Ot, choćby o mojej cioci schizofreniczce.
 
    Ciocia jest bardzo miłą panią o słodkim hiperglikemicznym uśmiechu, która kurczy się z każdym rokiem coraz bardziej. Obecnie jest jej już nawet mniej niż więcej. Kurczy się i wzwyż i wszerz, a gdyby ją ubrać z dziewczęca sukienkę, można by ją wziąć za dziewięciolatkę. Oczywiście z tyłu i w peruce. Dziewięciolatki mają bowiem naturalne brwi i pełne uzębienie. Ciocia za to ma wszystko sztuczne - pierś, narysowane jak węglem brwi i zęby z NFZetu, które wkłada wyłącznie na specjalne okazje. Ma nawet rzeczoną kruczoczarną peruczkę, gdyż ząb czasu wygryzł jej połowę włosów i, co tu kryć, gryzie konsekwentnie dalej.

     Otóż ta słodka 83-letnia istota wychynęła z domu pod osłoną nocy i dopuściła się czynu z pogranicza survivalu i kryminałki. Wdrapała się bowiem na gzyms i to bez asekuracji, stawiając stopy wyłącznie na wypustkach tynku i dokonała aktu dezintegracji nowego monitoringu sklepu, który miał  pecha być na linii wizyjnej z jej mieszkaniem.
    Po dokonaniu aktu rozpłynęła się w powietrzu i przeniknęła rurociągiem do swojego lokum. Wyskoczyła ze zlewozmywaka i zmaterializowała się przy kredensie. Tutaj też o poranku zaskoczył ją dzwonek u drzwi. Ciocia podejrzała przez wizjer - szybkę wielkości denka od szklanki, kto zacz i ubrała się w strój ninja. Za drzwiami zobaczyła bowiem dwie ekipy samurajów z napisem Policja. Na pierwszy ogień poszli ci z tarczami. Ciocia broniła się zaciekle dwoma tępymi siekierkami do drewnianych szczap, roztrzaskując tarcze w drobny mak i to pierwszym ciosem.
     I tu wypada się zacukać nad tym, jak taki kordon samurajów ma nas bronić przed rosłymi osiłkami. A co najważniejsze - jakim sprzętem? Za chwilę się okaże, że pistolety są z plastiku, hełmy z wosku, a samoloty wojskowe z bibuły.


Edit 15.07.2017.

Ciocia zmarła nad ranem 10 kwietnia 2017, przed świętami WN. Zabiła ją cukrzyca, zjadając po kawałku. Nogi nie oddała. I życia.
Nigdy wcześniej nie przebywałam tak długo z nieżyjąca osobą. Nie ubierałam jej. Nie siedziałam na łóżku, na którym leży ciało. Pożegnałam się i poprosiłam ją o coś. Ciocia spełniła moją prośbę, której spełnienie zakrawało na cud. Niezwykle.

poniedziałek, 29 czerwca 2015

(180) Jak można zarabiać na dzieciach?

     Nareszcie wiem, po co dzieci zdobywają dobre stopnie na świadectwie! Nikt nie zgadnie! Dobre stopnie są potrzebne by ulżyć rodzicielom, zwłaszcza matce i babce w trywialnych, monotonnych czynnościach szarego życia domowego. Dobrymi stopniami bowiem nakręca się w dzisiejszych, konsumpcyjnych czasach, koniunkturę w sektorze AGD.

     Nareszcie jakiś pożytek z Mata, wyceniony przez dział obsługi klienta na 62 złote. I tu zadanie, żeby tryby nie zardzewiały: płacą tylko za szóstki i piątki (6zł kosztuje szóstka, 5 zł piątka, Mat ma 11 przedmiotów, dla ułatwienia dodam, że świadectwo ma nudne bo składające się wyłącznie z tych dwóch cyfr). Staliśmy się więc posiadaczami nowego żelazka z czerwonym kablem.

     Świadectwo opisowe Mima, jak wszystkich uczniów I-III, było warte tylko 20zł, czym wprowadza się w szeregi ludzkie veto dla równouprawnienia klas I-III i IV-VI. W przyszłym roku nasze szanse, jako rodziny, na wymianę sprzętu AGD rosną, gdyż Mat podejmuje naukę w gimnazjum (dochodzi kilka dodatkowych przedmiotów), a Mim kontynuuje karierę w szkole podstawowej, awansując do klasy czwartej, a więc świadectwa opisowe stały się u nas oficjalnie przeszłością. Jest cień nadziei, że może w końcu zaczną się uczyć, bo w tym roku szkolnym (zresztą w pięciu poprzednich latach również), nie widziałam Mata nad książką. Przysięgam! Mima widziałam tylko jak odrabiał zadania domowe. A jestem z nimi non stop.
     Jakiś czas temu widziałam w banku ofertę dla studentów, gdzie płacili za piątki na egzaminie. Prosz, jak ładnie progenitura mimochodem może dorabiać do budżetu.


Podczas, gdy Mat jest nieśmiały i nikomu nie chce wchodzić w paradę, to Mim nie zginie!

- Mimie, ty jesteś chyba z lekka uzależniony od komputera! - rzucam oskarżenie, widząc jak siedzi i łowi ryby w sieci.

- Ależ, skąd, mamo!

- No, ciekawe, czy wytrzymałbyś miesiąc bez patrzenia w ekran! Mogę się założyć o tysiąc, że nie! - i tu powinno mnie pokarać, albo przynajmniej cień przeczucia powinien kopnąć mnie w kostkę. Nigdy bowiem nie zakładałam się z nikim o pieniądze, a już z małoletnim w ogóle.

- A założysz się?! - Mim szczerzy się w uśmiechu. Drugie kopnięcie z pewnością przywiodło by mnie na właściwe dla matek tory, ale nie! Żyłka hazardzistki się naprężyła!

- Ha! No pewnie! Idę o zakład, że nie wytrzymasz nawet jednego dnia!

- Dobra! O tysiąc!

I moi drodzy Państwo, zdarzenie miało miejsce dnia 18 maja.


Pozwolił mi spłacać w ratach...

Dla ukojenia rozedrganych emocji - pole maków ręki Mima.
Przypuszczam, że każdy kwiat symbolizuje jedną transzę.

     A mogłam się tego spodziewać! W pierwszej klasie Mim przesiedział cierpliwie dzień lekcyjny pod ławką, gdyż odmówił współpracy, czując się niesprawiedliwie potraktowany przez nauczycielkę. I nie ma to znaczenia, że był jedynym członkiem strajku. Konsekwencja, upór i zawziętość to jego drugie imię. Wiecie, do jakich chwytów musi się posuwać matka, by mądrze wychować takie dziecko?! Z Matem nie miałam nigdy tylu zagwozdek wychowawczych! Mat urodził się już jako siwy mędrzec z brodą, od urodzenia rozwiązywaliśmy sobie jolki i gawędziliśmy o planetoidach. Mim - to dopiero wyzwanie! Myślę, że już za życia obwołają mnie świętą. Potrójną.

     W szkole robili sobie psychoanalityczną analizę SWOT w ramach zajęć psychologiczno-integracyjnych. Każdy każdemu pisał jego główną cechę charakteru, nadzwyczajne zdolności lub umiejętności:



A oto, co napisała Mimowi Jego Wychowawczyni:




a pod spodem psycholożka:

"Jesteś indywidualistą, któremu zależy na grupie (nawet, jeśli czasem trudno Ci się do tego przyznać). Jesteś wrażliwy i refleksyjny.

O, jest indywidualistą! Choćby teksty, jakie sadzi Mim nie należą do lekkich. Zadanie poniżej - napisz trzy zdania z wyrazami z "h". TRZY.




Cytuję, pisownia oryginalna:

     "Było Halloven, Hubert, Heniek i Honorata straszyli hipopotama Hipolita, ślimaka Huberta, kotkę Hannę, hałaśliwego juhasa Henryka, hamaską herbatę i psa Igora, który ciągle mówi hau, hau i handluje figurkami hipopotama i helikopterami, a w Hiszpanii nikogo nie było w hotelach i hucie, mieli to same marzenie, polecieć na Hawaje i znać cała historię świata, a hobby śpiewać hymn. Nagle pojawiły się dwie ch(m)óry - jedna w kształcie herbu, a druga haka. Niewielki halny zdmuchnął hiszpańskie marakasy i herbatę, a dzieci się przestraszyły, a obok pojawił się Grzegorz Hypki, ale nie zwróciły na niego uwagi, tylko szybko pobiegły do domu".


     Czuję, że w przyszłym roku kupimy sobie blender.


piątek, 12 czerwca 2015

(179) Cudowna moc budyniu

     A teraz krótki kurs jak uczynić dzieci szarmanckimi dżentelmenami w jeden wieczór. Co ja mówię! W piętnaście minut! I proszę zwrócić łaskawie uwagę na moje zdolności pedagogiczne, konsekwencję i nader wysublimowane metody wychowawcze.

- Co zjesz Mimie na kolację? - pytam biegnąc oto niechybnie ku swojej zgubie, ku wielkiej przepaści ziejącej w otchłani między sofą a kuchnią. Ja - Maja naga i sofowa sofistka w jednym. Sukienka, skarpety, pod skarpetami skarpety foliowe z kwasami owocowymi mającymi zetrzeć mi zgrubiały naskórek do kolan. Przymusowe półtorej godziny leżenia plackiem. Mmmmm... Rozumiecie tedy, jak nieopatrzne było w takiej sytuacji poruszenie drażliwej kwestii kolacji. Ma półtorej godziny dla siebie i po półmetku na własne życzenie wkłada głowę po tępe ostrze galopującej przemiany materii młodzieńców!  

- Budyń zjem - kwituje Mim.

- Budyniu się nie je na kolację.

- A dlaczego?

Hmmmm. No właśnie, dlaczego?!  Skoro zupę nic je się na obiad, na ten przykład. Albo owocową o konsystencji rozwodnionego kisielu. 

- Dobra, za chwilę Ci zrobię. - psiakrew, po co wyskoczyłam z tym pytaniem w ogóle. - Idźcie tymczasem sobie na dwór.

      Odbywam więc dalej przymusową sjestę, kwasy owocowe mlaszczą mi w skarpetach ogryzając stopy do kości.
 I oczywiście co? Dzwonek!
 Siorb-chlip-mlask-siorb-chlup-mlask - spróbujcie chodzić w szeleszczących plastikowych skarpetach utrzymywanych na stopach siłą woli oraz  skarpetami bawełnianymi. Tak jak skarpety bawełniane trzymają się podłoża, tak stopa w worku foliowym - nie. Chód w takich workach i sukience jest nie tylko niebezpieczny, ale i wizualnie dramatyczny - wyżera dziury w męskiej psychice oraz jeszcze większe w pożyciu.
 A za drzwiami kto?! Łażą w kółko, psiakrwia. Ale skoro już wstałam, to może zrobię jednak ten budyń, pomyślałam, gdy Mim zawitał na pół sekundy w domu, zawirował powietrzem i wylazł. A ja wieki brnę przez te mokradła do drzwi!
     Toruję drogę do kuchni przez skrzypy i cmokające bagna. Stoję przy kuchence jak na lodowisku i zapuszczam korzenie między terakotą, czekając na zagotowanie się mleka. Tedy, niech stanie się cud. Stał się. Wylany do trzech salaterek budyń czekał na delikwenta.
 Przyszli, wchłonęli głęboko w siebie informację o cudzie, po czym oddaliłam się dostojnie (siorb-chlip-mlask-siorb-chlup-mlask) do sypialni, by karnie odbyć przysługujące mi ostatnie pół godziny trawienia stóp.

- Mimie! Jesz budyń? - wołam jeszcze, by się upewnić. (Mat nie lubi budyniu, brzydząc się jego konsystencją i trzęsącym się mlecznym jestestwem).

- Taaaaak!

Po bijatyce, której odgłosy dochodzą mnie zza ścian (za małe, ach, za małe wygłuszenie! - zabiłeś mnie! To ty mnie zabiłeś! Ja ci dam! A ja ci dam więcej! Auuuuuu! Złamałes mi palce!! Szkoda, że nie pusty czerep! Pożałujesz! Ty prędzej!) - upewniam się po raz drugi:

- Mimie, jesz budyń?

- Taaaak!

Po dłuższej chwili Mim pojawia się i pyta:

- Mamo, kiedy zrobisz budyń?

- Aaaaaaaa! Pytałam przecież, czy jesz budyń!

- No zjem. Pytałaś, czy zjem, a ja odpowiadałem, ze zjem. No i czekałem.

- No to zjedz.

- Nie, dziękuję.

- Dlaczegóż to?

- Bo jest już zimny.


    I polały się łzy me czyste, rzęsiste z falą tłumionych opinii na powyższy temat, łącząc się nurtem oceny stosunku dziatwy do tego co mówi do nich ich rodzicielka oraz z wyrażoną głośno tezą, że wzmiankowana rodzicielka nie doczeka się nigdy, przenigdy, by któreś z jej dzieci wychowanych dużym nakładem emocji, nie wspominając o finansach, zrobiło kolację.

Nie minęło okamgnienie, a w drzwiach stają eleganccy, grzeczni panowie:

- Mamusiu, zrobiłem ci herbatę, czy życzysz sobie z cukrem trzcinowym, czy zwykłym? Przyniosłem Ci w szklance i dodatkowo w filiżance, bo nie wiem na co masz akurat ochotę.

- A ja zrobiłem ci piętrową kanapkę. Ze wszystkim.


Oesu. Najlepsza kolacja w moim życiu. Mogę umierać.


Niewiniątka, co?

piątek, 5 czerwca 2015

(178) Jak ten czas leci czyli Komunia Mima i inne przypadki.

     Świat na bezdechu mknie do przodu zatracając się w ruchu wirowym i obrotowym, płyty tektoniczne napierają na siebie z wielką mocą, Himalaje wypiętrzają się rocznie o 1cm. Kwitnie piwonia, mocarstwa upadają i rodzą się gwiazdy filmowe, bociany są już wielkości kurczaków (podglądam tutaj! klik! oraz inwigiluję rodzinę rybołowów tutaj klik!). A tymczasem Skorpion siedzi i pisze, i pisze, i pisze (na przykład chwytliwe, łamijęzykowe i łamigłówkowe poematy:

Cytryną skropion w rosole pływał
Skorpion i na cytrze grywał).

  Oraz wykonuje szereg czynności zastępczych, jak wychowywanie dzieci czy robienie muffinek. 
      
    W zasadzie ostatnio mój instynkt macierzyński dogorywa pod taboretem, zatłuczony laczkiem. Ożył jakby trochę kilkukrotnie, bo musiałam zawlec synów do szczepienia. Niestety, nie zaszczepili ich przeciwko wściekliźnie, a przydałoby się, bo te chłopięce zabawy zahaczają poważnie o "Szybkich i wściekłych". Tak szybkich, że, gdyby pani doktor nie znała nas wcześniej, założono by nam kartotekę w niebieskiej linii. Mim miał starcie pierwszego stopnia z posadzką na tarasie, rysę na czole (do tej pory nie mogę wywlec z niego nawet przy pomocy rozpalonego na upale żelaza, skąd owa rysa na nieskazitelnej masce się wzięła. Nadmienię, że Mat nie jest zarysowany, co w zasadzie pieczętuje jego winę). 
     
    Instynkt macierzyński mój skarlały doznał także neurotycznych elektrowstrząsów, gdy Mim wymógł na mnie pieczenie dziś o świcie (godz.11) muffinek. Nie wiem, po kim to dziecko tak ma. Mówię o zamiłowaniu do garów. A jeszcze bardziej to zamiłowanie zostało podrasowane prezentami na 9-te urodziny. Uroczyście na ręce Mima została bowiem złożona książka kucharska "Dzieciaki gotują", papilotki do muffinek w barwach Anderlechtu, miłości Mima niebotycznej, blachy do pieczenia tychże i fartuszka kuchennego z tkaniny w robale, który uszyła mistrzyni Jarecka. (I w tym momencie przypomniało mi się, że o prezentach pisałam. Trudno, utrwalimy to sobie). 

Z nowości i zaskoczeń - wygrałam! Mój wierszyk (klik!) zdobył brązowy medal w Konkursie Świerszczyka i wgramolił się na pudło! Na półeczce z nagrodami robi się ciasno, ale półeczki mam wszak pojemne.

     Z tematów minionych nie wspomniałam o Komunii Mima! Do najważniejszego punktu programu należy zaliczyć to, że mój kręgosłup był na tyle skromny, że się nie ujawnił! A zamówiłam sobie przewidująco in blanco domowa wizytę masażystki. Masażystka moja okazała się w wysokim, wręcz alarmującym stopniu ciężarna, co dopełniło kolorytu imprezy.
  
     W uroczystości wzięli udział starcy i dzieci. Kobiety i mężczyźni. Dotarł wujek z metalowymi nogami i ciocia po wylewie. Dwie osoby przybyły o kulach, jedna została wniesiona, były dwie schizofreniczki, niestety, nie skonfrontowały się werbalnie, a szkoda. Pierwsza bowiem dostała wiadomość telepatyczną, że właśnie mordują jej psa, a ciała niesprezyzowanych bliżej sąsiadów pływają w Warcie. Nacisnęła zatem na głowę peruczkę, kłapnęła sztuczną szczęką (wszyscy, którzy zasiedli przy nawietrznej zostali uraczeni opowieścią o niedopasowanej protezie, która miała ugniatać wyrostki zębowe, co kompletnie uniemożliwiało posługiwanie się garniturem. Pełnił on zatem wyłącznie funkcje reprezentacyjne.
Niestety, impreza nie osiągnęła maksimum kolorytu, bowiem na imprezę nie dojechała gałąź niemiecko-arabska rodziny, ale brak muzułmanów równoważyła barwna obecność agnostyków i dewotów. 

Fotografie dla smakoszy są w linku Tavaa, więc tutaj kwiatki :)

    To może słowo o menu? Na początek pojawiły się przystawki, które momentalnie wypaliły konsumentom dziury w czaszkach. Ale już chwilę potem dziury zarosły i wszyscy rozkoszowali się hojnymi darami Sziwy roznoszonymi przez kelnerki odziane w sari. To była orgia smaków! Tavaa bowiem dysponuje prawdziwymi, żywymi okazami kucharzy z Indii. Prawdziwe perły kuchni, skrzynia skarbów wyłowiona z leśnej wioski blisko granicy z Nepalem. Jak wyciągnięci z baśni. Tego naprawdę trzeba skosztować! Zobaczcie jak tam jest fajnie!



***


A w formie PSu dodam, że trwa konkurs na imiona dla wzmiankowanych dzieci rybołowów. 

- Ziarnko, Ziarnek i Ziarnka! - wali z miejsca Mim.

- Ależ Mimie, rybołowy są mięsożerne!

- Zatem Mięso i Mięsak.


Brrrr... Nazwać małego słodkiego ptaszka czymś z bogatej nomenklatury onkologicznej - finezyjne.


niedziela, 24 maja 2015

(177) Czy lubi pani mleczko czyli spotkanie z Iwoną Chmielewską

     Z wywieszonym jęzorem odbyliśmy tour de city buszując w dziesiątkach terrariów na Wystawie Zwierząt Egzotycznych, zahaczając o Lody Tradycyjne na Kościelnej, by na końcu wylądować na innej planecie.

   
     Iwona Chmielewska jest jak z bajki [KLIK!]. Mówi delikatnie i melodyjnie, kładąc ręce na szarej spódniczce. Dziękuje za zaproszenie i za zorganizowanie Jej, jak mówi,  najpiękniejszej wystawy w życiu (!) Kilkadziesiąt ilustracji z białych ramkach lub przezroczystej pleksi, dwa w złoconej starej ramie. Bez krzykliwych plakatów, bez sztucznego oświetlenia, bez konfetti, napuszonych póz, splendoru swojej światowej sławy. Najpiękniejsza Jej wystawa. Nie w Korei, nie w Warszawie, nie w Toruniu. Tylko tu, w sali Zamku. Wokół jej prac nałożono olejek lniany, a podłogi wypastowano, by poczuć Jej ilustracje wszystkimi zmysłami.

Z Iwoną Chmielewską rozmawiał Jarosław Borowiec
    Artystka po chwili wstaje, skulona, na granicy słyszalności mówi, że nie pasuje Jej wystawny stolec, na którym siedzi i przesiada się na szary fotel, kradnąc serce wszystkim zebranym. Szarość wraz z Jej słowami zaczyna zmieniać się w srebro.



     Wieki nie byłam na tej planecie. Gdzie człowiek przed obcym nie wstydzi się łez i słów. Gdzie szczerość błyszczy jak kropla wody, a słuchając widzi się jak bije jego serce. 

"Pisząc, należy ociosać pień tekstu z bocznych, niepotrzebnych konarów, zostawić rdzeń".

"Brak mi na rynku literatury dziecięcej książek mądrych i o czymś. Jest dużo książek do pochichrania się, do nauki, ale nie ma książek o rzeczach ważnych".

"Chłopiec czeka na swoją mamę. Czeka. A jej ciągle nie ma. Drzwi tramwaju otwierają się i zamykają, a jej ciągle nie ma. I czeka. I czeka. I czeka... Za każdym razem płaczę nad tą historią".

"Płaczę tworząc moje książki".

"Ile mnie to kosztuje, wie mój mąż, który tu siedzi - Witek".

"Im bardziej książka, którą tworzę, staje się piękniejsza, tym ja staję się starsza i brzydsza".

"Moje książki nie są dla dzieci. Moje książki są również dla dzieci".

Piękne słowa z pięknej duszy. Dawno mi nie było tak prosto i tak u siebie. Dawno nie słyszałam, by ktoś publicznie tak swobodnie mówił językiem, jakim ja posługuję się w myślach, gdy rozmawiam sama ze sobą nie używając słów. Dawno nie widziałam duszy bez ciała. Dusze są chyba szare.

     Zostałam wystrzelona w podróż  do wewnątrz, we własną młodość, która kiedyż bez strachu wywracała się do każdego swoją miękką, pluszową podszewką.

***

Mim grzeje miejscówkę obok ->> Olchy Sikorskiej

Żyłka intelektualna pękła po godzinie.
Dwie sale dalej - spotkanie i Scorpio ante portas!
 
     I stałam taka goła w progu (fot powyżej dalekoooo), bo godzinę z hakiem temu rozłączyłam się z krzesełkiem, wytworem sadystycznego dizajnera o wzroście karła i miękkim kręgosłupie. Na krześle nie mógł usiedzieć ani osobnik o zdrowym kręgosłupie (Małż), ani nieletni lżejszy o połowę od Małża (Mat), ani nieletni nikczemnego wzrostu i wagi (Mim). Opuścili oni swoje madejowe stołeczki i przyszli pocerberować wraz ze mną. 

Salę dalej - spotkanie.

O, tu właśnie.

     W tym czasie stało się to, co zwykle staje się w mojej obecności. Do stanu świadomości takiej, jak przed historią magicznych obrazów Chmielewskiej, wystrzeliła mnie z powrotem gumka pytania zadanego przez słuchacza, który znalazł się na sali kompletnie przypadkowo, rzucony przez szereg niezrozumiałych i działających na oślep zbiegów okoliczności.  Słuchacza, w którego meandrach mózgu nie można się zagubić. To, że przed spotkaniem zapytał co się właściwie tu odbywa, z kim i kto to właściwie jest ta Chmielewska, padło najważniejsze, aczkolwiek niewyraźnie wyartykułowane pytanie wieczoru:

- Co sądzi pani o rysunkach Mleczki?

W zasadzie, nawet trafnie powiązał dziedzinę.
Zadumana i orbitująca publika błyskawicznie została ściągnięta na własne planety przez włączenie ich grawitacji. Konsternacja na sali osiągnęła tak wysokie stężenie, że eksplodowała wybuchem śmiechu. Atmosfera się rozrzedziła, po czym popłynęliśmy flotyllą pytań ku końcowi spotkania.







 A na końcu.... 


...na końcu Pani Chmielewska, hm no właśnie, co Ona robiła? Odciskała się w książce, nadając jej  indywidualne cechy, robiąc coś specjalnie, pracowicie dla czytelnika. To nie były autografy, podpisy, nie były też dedykacje.
 Na niskiej, niewygodnej ławie, pośród kwiecia konwalii i wód z cytryna i miętą, pojawiły się kredki, wycinanki, ołówki, nożyczki, złote i srebrne cienkopisy. Każdy podpis złożony na książce był małym dziełem sztuki.

     Ci, którzy podsuwali "W kieszonce" - kieszonkę dostawali. Na poczekaniu Artystka cięła z przyniesionych szmatek maleńkie kieszonki i wklejała je do książki. Do tych, którzy podsuwali "Czarownicę", przylatywał ptaszek z kopertą, dokładnie taki sam, jaki jest wydrukowany kilka stron dalej. Na kartach pojawiały się tez nogi, skakały po nich żaby, przylatywały jaskółki. Niesamowite i piękne.




Ptaszek powstał na naszych oczach. 

Zdjęcia po kliknięciu powiększają się jak dziura budżetowa.