poniedziałek, 29 czerwca 2015

(180) Jak można zarabiać na dzieciach?

     Nareszcie wiem, po co dzieci zdobywają dobre stopnie na świadectwie! Nikt nie zgadnie! Dobre stopnie są potrzebne by ulżyć rodzicielom, zwłaszcza matce i babce w trywialnych, monotonnych czynnościach szarego życia domowego. Dobrymi stopniami bowiem nakręca się w dzisiejszych, konsumpcyjnych czasach, koniunkturę w sektorze AGD.

     Nareszcie jakiś pożytek z Mata, wyceniony przez dział obsługi klienta na 62 złote. I tu zadanie, żeby tryby nie zardzewiały: płacą tylko za szóstki i piątki (6zł kosztuje szóstka, 5 zł piątka, Mat ma 11 przedmiotów, dla ułatwienia dodam, że świadectwo ma nudne bo składające się wyłącznie z tych dwóch cyfr). Staliśmy się więc posiadaczami nowego żelazka z czerwonym kablem.

     Świadectwo opisowe Mima, jak wszystkich uczniów I-III, było warte tylko 20zł, czym wprowadza się w szeregi ludzkie veto dla równouprawnienia klas I-III i IV-VI. W przyszłym roku nasze szanse, jako rodziny, na wymianę sprzętu AGD rosną, gdyż Mat podejmuje naukę w gimnazjum (dochodzi kilka dodatkowych przedmiotów), a Mim kontynuuje karierę w szkole podstawowej, awansując do klasy czwartej, a więc świadectwa opisowe stały się u nas oficjalnie przeszłością. Jest cień nadziei, że może w końcu zaczną się uczyć, bo w tym roku szkolnym (zresztą w pięciu poprzednich latach również), nie widziałam Mata nad książką. Przysięgam! Mima widziałam tylko jak odrabiał zadania domowe. A jestem z nimi non stop.
     Jakiś czas temu widziałam w banku ofertę dla studentów, gdzie płacili za piątki na egzaminie. Prosz, jak ładnie progenitura mimochodem może dorabiać do budżetu.


Podczas, gdy Mat jest nieśmiały i nikomu nie chce wchodzić w paradę, to Mim nie zginie!

- Mimie, ty jesteś chyba z lekka uzależniony od komputera! - rzucam oskarżenie, widząc jak siedzi i łowi ryby w sieci.

- Ależ, skąd, mamo!

- No, ciekawe, czy wytrzymałbyś miesiąc bez patrzenia w ekran! Mogę się założyć o tysiąc, że nie! - i tu powinno mnie pokarać, albo przynajmniej cień przeczucia powinien kopnąć mnie w kostkę. Nigdy bowiem nie zakładałam się z nikim o pieniądze, a już z małoletnim w ogóle.

- A założysz się?! - Mim szczerzy się w uśmiechu. Drugie kopnięcie z pewnością przywiodło by mnie na właściwe dla matek tory, ale nie! Żyłka hazardzistki się naprężyła!

- Ha! No pewnie! Idę o zakład, że nie wytrzymasz nawet jednego dnia!

- Dobra! O tysiąc!

I moi drodzy Państwo, zdarzenie miało miejsce dnia 18 maja.


Pozwolił mi spłacać w ratach...

Dla ukojenia rozedrganych emocji - pole maków ręki Mima.
Przypuszczam, że każdy kwiat symbolizuje jedną transzę.

     A mogłam się tego spodziewać! W pierwszej klasie Mim przesiedział cierpliwie dzień lekcyjny pod ławką, gdyż odmówił współpracy, czując się niesprawiedliwie potraktowany przez nauczycielkę. I nie ma to znaczenia, że był jedynym członkiem strajku. Konsekwencja, upór i zawziętość to jego drugie imię. Wiecie, do jakich chwytów musi się posuwać matka, by mądrze wychować takie dziecko?! Z Matem nie miałam nigdy tylu zagwozdek wychowawczych! Mat urodził się już jako siwy mędrzec z brodą, od urodzenia rozwiązywaliśmy sobie jolki i gawędziliśmy o planetoidach. Mim - to dopiero wyzwanie! Myślę, że już za życia obwołają mnie świętą. Potrójną.

     W szkole robili sobie psychoanalityczną analizę SWOT w ramach zajęć psychologiczno-integracyjnych. Każdy każdemu pisał jego główną cechę charakteru, nadzwyczajne zdolności lub umiejętności:



A oto, co napisała Mimowi Jego Wychowawczyni:




a pod spodem psycholożka:

"Jesteś indywidualistą, któremu zależy na grupie (nawet, jeśli czasem trudno Ci się do tego przyznać). Jesteś wrażliwy i refleksyjny.

O, jest indywidualistą! Choćby teksty, jakie sadzi Mim nie należą do lekkich. Zadanie poniżej - napisz trzy zdania z wyrazami z "h". TRZY.




Cytuję, pisownia oryginalna:

     "Było Halloven, Hubert, Heniek i Honorata straszyli hipopotama Hipolita, ślimaka Huberta, kotkę Hannę, hałaśliwego juhasa Henryka, hamaską herbatę i psa Igora, który ciągle mówi hau, hau i handluje figurkami hipopotama i helikopterami, a w Hiszpanii nikogo nie było w hotelach i hucie, mieli to same marzenie, polecieć na Hawaje i znać cała historię świata, a hobby śpiewać hymn. Nagle pojawiły się dwie ch(m)óry - jedna w kształcie herbu, a druga haka. Niewielki halny zdmuchnął hiszpańskie marakasy i herbatę, a dzieci się przestraszyły, a obok pojawił się Grzegorz Hypki, ale nie zwróciły na niego uwagi, tylko szybko pobiegły do domu".


     Czuję, że w przyszłym roku kupimy sobie blender.


piątek, 12 czerwca 2015

(179) Cudowna moc budyniu

     A teraz krótki kurs jak uczynić dzieci szarmanckimi dżentelmenami w jeden wieczór. Co ja mówię! W piętnaście minut! I proszę zwrócić łaskawie uwagę na moje zdolności pedagogiczne, konsekwencję i nader wysublimowane metody wychowawcze.

- Co zjesz Mimie na kolację? - pytam biegnąc oto niechybnie ku swojej zgubie, ku wielkiej przepaści ziejącej w otchłani między sofą a kuchnią. Ja - Maja naga i sofowa sofistka w jednym. Sukienka, skarpety, pod skarpetami skarpety foliowe z kwasami owocowymi mającymi zetrzeć mi zgrubiały naskórek do kolan. Przymusowe półtorej godziny leżenia plackiem. Mmmmm... Rozumiecie tedy, jak nieopatrzne było w takiej sytuacji poruszenie drażliwej kwestii kolacji. Ma półtorej godziny dla siebie i po półmetku na własne życzenie wkłada głowę po tępe ostrze galopującej przemiany materii młodzieńców!  

- Budyń zjem - kwituje Mim.

- Budyniu się nie je na kolację.

- A dlaczego?

Hmmmm. No właśnie, dlaczego?!  Skoro zupę nic je się na obiad, na ten przykład. Albo owocową o konsystencji rozwodnionego kisielu. 

- Dobra, za chwilę Ci zrobię. - psiakrew, po co wyskoczyłam z tym pytaniem w ogóle. - Idźcie tymczasem sobie na dwór.

      Odbywam więc dalej przymusową sjestę, kwasy owocowe mlaszczą mi w skarpetach ogryzając stopy do kości.
 I oczywiście co? Dzwonek!
 Siorb-chlip-mlask-siorb-chlup-mlask - spróbujcie chodzić w szeleszczących plastikowych skarpetach utrzymywanych na stopach siłą woli oraz  skarpetami bawełnianymi. Tak jak skarpety bawełniane trzymają się podłoża, tak stopa w worku foliowym - nie. Chód w takich workach i sukience jest nie tylko niebezpieczny, ale i wizualnie dramatyczny - wyżera dziury w męskiej psychice oraz jeszcze większe w pożyciu.
 A za drzwiami kto?! Łażą w kółko, psiakrwia. Ale skoro już wstałam, to może zrobię jednak ten budyń, pomyślałam, gdy Mim zawitał na pół sekundy w domu, zawirował powietrzem i wylazł. A ja wieki brnę przez te mokradła do drzwi!
     Toruję drogę do kuchni przez skrzypy i cmokające bagna. Stoję przy kuchence jak na lodowisku i zapuszczam korzenie między terakotą, czekając na zagotowanie się mleka. Tedy, niech stanie się cud. Stał się. Wylany do trzech salaterek budyń czekał na delikwenta.
 Przyszli, wchłonęli głęboko w siebie informację o cudzie, po czym oddaliłam się dostojnie (siorb-chlip-mlask-siorb-chlup-mlask) do sypialni, by karnie odbyć przysługujące mi ostatnie pół godziny trawienia stóp.

- Mimie! Jesz budyń? - wołam jeszcze, by się upewnić. (Mat nie lubi budyniu, brzydząc się jego konsystencją i trzęsącym się mlecznym jestestwem).

- Taaaaak!

Po bijatyce, której odgłosy dochodzą mnie zza ścian (za małe, ach, za małe wygłuszenie! - zabiłeś mnie! To ty mnie zabiłeś! Ja ci dam! A ja ci dam więcej! Auuuuuu! Złamałes mi palce!! Szkoda, że nie pusty czerep! Pożałujesz! Ty prędzej!) - upewniam się po raz drugi:

- Mimie, jesz budyń?

- Taaaak!

Po dłuższej chwili Mim pojawia się i pyta:

- Mamo, kiedy zrobisz budyń?

- Aaaaaaaa! Pytałam przecież, czy jesz budyń!

- No zjem. Pytałaś, czy zjem, a ja odpowiadałem, ze zjem. No i czekałem.

- No to zjedz.

- Nie, dziękuję.

- Dlaczegóż to?

- Bo jest już zimny.


    I polały się łzy me czyste, rzęsiste z falą tłumionych opinii na powyższy temat, łącząc się nurtem oceny stosunku dziatwy do tego co mówi do nich ich rodzicielka oraz z wyrażoną głośno tezą, że wzmiankowana rodzicielka nie doczeka się nigdy, przenigdy, by któreś z jej dzieci wychowanych dużym nakładem emocji, nie wspominając o finansach, zrobiło kolację.

Nie minęło okamgnienie, a w drzwiach stają eleganccy, grzeczni panowie:

- Mamusiu, zrobiłem ci herbatę, czy życzysz sobie z cukrem trzcinowym, czy zwykłym? Przyniosłem Ci w szklance i dodatkowo w filiżance, bo nie wiem na co masz akurat ochotę.

- A ja zrobiłem ci piętrową kanapkę. Ze wszystkim.


Oesu. Najlepsza kolacja w moim życiu. Mogę umierać.


Niewiniątka, co?

piątek, 5 czerwca 2015

(178) Jak ten czas leci czyli Komunia Mima i inne przypadki.

     Świat na bezdechu mknie do przodu zatracając się w ruchu wirowym i obrotowym, płyty tektoniczne napierają na siebie z wielką mocą, Himalaje wypiętrzają się rocznie o 1cm. Kwitnie piwonia, mocarstwa upadają i rodzą się gwiazdy filmowe, bociany są już wielkości kurczaków (podglądam tutaj! klik! oraz inwigiluję rodzinę rybołowów tutaj klik!). A tymczasem Skorpion siedzi i pisze, i pisze, i pisze (na przykład chwytliwe, łamijęzykowe i łamigłówkowe poematy:

Cytryną skropion w rosole pływał
Skorpion i na cytrze grywał).

  Oraz wykonuje szereg czynności zastępczych, jak wychowywanie dzieci czy robienie muffinek. 
      
    W zasadzie ostatnio mój instynkt macierzyński dogorywa pod taboretem, zatłuczony laczkiem. Ożył jakby trochę kilkukrotnie, bo musiałam zawlec synów do szczepienia. Niestety, nie zaszczepili ich przeciwko wściekliźnie, a przydałoby się, bo te chłopięce zabawy zahaczają poważnie o "Szybkich i wściekłych". Tak szybkich, że, gdyby pani doktor nie znała nas wcześniej, założono by nam kartotekę w niebieskiej linii. Mim miał starcie pierwszego stopnia z posadzką na tarasie, rysę na czole (do tej pory nie mogę wywlec z niego nawet przy pomocy rozpalonego na upale żelaza, skąd owa rysa na nieskazitelnej masce się wzięła. Nadmienię, że Mat nie jest zarysowany, co w zasadzie pieczętuje jego winę). 
     
    Instynkt macierzyński mój skarlały doznał także neurotycznych elektrowstrząsów, gdy Mim wymógł na mnie pieczenie dziś o świcie (godz.11) muffinek. Nie wiem, po kim to dziecko tak ma. Mówię o zamiłowaniu do garów. A jeszcze bardziej to zamiłowanie zostało podrasowane prezentami na 9-te urodziny. Uroczyście na ręce Mima została bowiem złożona książka kucharska "Dzieciaki gotują", papilotki do muffinek w barwach Anderlechtu, miłości Mima niebotycznej, blachy do pieczenia tychże i fartuszka kuchennego z tkaniny w robale, który uszyła mistrzyni Jarecka. (I w tym momencie przypomniało mi się, że o prezentach pisałam. Trudno, utrwalimy to sobie). 

Z nowości i zaskoczeń - wygrałam! Mój wierszyk (klik!) zdobył brązowy medal w Konkursie Świerszczyka i wgramolił się na pudło! Na półeczce z nagrodami robi się ciasno, ale półeczki mam wszak pojemne.

     Z tematów minionych nie wspomniałam o Komunii Mima! Do najważniejszego punktu programu należy zaliczyć to, że mój kręgosłup był na tyle skromny, że się nie ujawnił! A zamówiłam sobie przewidująco in blanco domowa wizytę masażystki. Masażystka moja okazała się w wysokim, wręcz alarmującym stopniu ciężarna, co dopełniło kolorytu imprezy.
  
     W uroczystości wzięli udział starcy i dzieci. Kobiety i mężczyźni. Dotarł wujek z metalowymi nogami i ciocia po wylewie. Dwie osoby przybyły o kulach, jedna została wniesiona, były dwie schizofreniczki, niestety, nie skonfrontowały się werbalnie, a szkoda. Pierwsza bowiem dostała wiadomość telepatyczną, że właśnie mordują jej psa, a ciała niesprezyzowanych bliżej sąsiadów pływają w Warcie. Nacisnęła zatem na głowę peruczkę, kłapnęła sztuczną szczęką (wszyscy, którzy zasiedli przy nawietrznej zostali uraczeni opowieścią o niedopasowanej protezie, która miała ugniatać wyrostki zębowe, co kompletnie uniemożliwiało posługiwanie się garniturem. Pełnił on zatem wyłącznie funkcje reprezentacyjne.
Niestety, impreza nie osiągnęła maksimum kolorytu, bowiem na imprezę nie dojechała gałąź niemiecko-arabska rodziny, ale brak muzułmanów równoważyła barwna obecność agnostyków i dewotów. 

Fotografie dla smakoszy są w linku Tavaa, więc tutaj kwiatki :)

    To może słowo o menu? Na początek pojawiły się przystawki, które momentalnie wypaliły konsumentom dziury w czaszkach. Ale już chwilę potem dziury zarosły i wszyscy rozkoszowali się hojnymi darami Sziwy roznoszonymi przez kelnerki odziane w sari. To była orgia smaków! Tavaa bowiem dysponuje prawdziwymi, żywymi okazami kucharzy z Indii. Prawdziwe perły kuchni, skrzynia skarbów wyłowiona z leśnej wioski blisko granicy z Nepalem. Jak wyciągnięci z baśni. Tego naprawdę trzeba skosztować! Zobaczcie jak tam jest fajnie!



***


A w formie PSu dodam, że trwa konkurs na imiona dla wzmiankowanych dzieci rybołowów. 

- Ziarnko, Ziarnek i Ziarnka! - wali z miejsca Mim.

- Ależ Mimie, rybołowy są mięsożerne!

- Zatem Mięso i Mięsak.


Brrrr... Nazwać małego słodkiego ptaszka czymś z bogatej nomenklatury onkologicznej - finezyjne.


niedziela, 24 maja 2015

(177) Czy lubi pani mleczko czyli spotkanie z Iwoną Chmielewską

     Z wywieszonym jęzorem odbyliśmy tour de city buszując w dziesiątkach terrariów na Wystawie Zwierząt Egzotycznych, zahaczając o Lody Tradycyjne na Kościelnej, by na końcu wylądować na innej planecie.

   
     Iwona Chmielewska jest jak z bajki [KLIK!]. Mówi delikatnie i melodyjnie, kładąc ręce na szarej spódniczce. Dziękuje za zaproszenie i za zorganizowanie Jej, jak mówi,  najpiękniejszej wystawy w życiu (!) Kilkadziesiąt ilustracji z białych ramkach lub przezroczystej pleksi, dwa w złoconej starej ramie. Bez krzykliwych plakatów, bez sztucznego oświetlenia, bez konfetti, napuszonych póz, splendoru swojej światowej sławy. Najpiękniejsza Jej wystawa. Nie w Korei, nie w Warszawie, nie w Toruniu. Tylko tu, w sali Zamku. Wokół jej prac nałożono olejek lniany, a podłogi wypastowano, by poczuć Jej ilustracje wszystkimi zmysłami.

Z Iwoną Chmielewską rozmawiał Jarosław Borowiec
    Artystka po chwili wstaje, skulona, na granicy słyszalności mówi, że nie pasuje Jej wystawny stolec, na którym siedzi i przesiada się na szary fotel, kradnąc serce wszystkim zebranym. Szarość wraz z Jej słowami zaczyna zmieniać się w srebro.



     Wieki nie byłam na tej planecie. Gdzie człowiek przed obcym nie wstydzi się łez i słów. Gdzie szczerość błyszczy jak kropla wody, a słuchając widzi się jak bije jego serce. 

"Pisząc, należy ociosać pień tekstu z bocznych, niepotrzebnych konarów, zostawić rdzeń".

"Brak mi na rynku literatury dziecięcej książek mądrych i o czymś. Jest dużo książek do pochichrania się, do nauki, ale nie ma książek o rzeczach ważnych".

"Chłopiec czeka na swoją mamę. Czeka. A jej ciągle nie ma. Drzwi tramwaju otwierają się i zamykają, a jej ciągle nie ma. I czeka. I czeka. I czeka... Za każdym razem płaczę nad tą historią".

"Płaczę tworząc moje książki".

"Ile mnie to kosztuje, wie mój mąż, który tu siedzi - Witek".

"Im bardziej książka, którą tworzę, staje się piękniejsza, tym ja staję się starsza i brzydsza".

"Moje książki nie są dla dzieci. Moje książki są również dla dzieci".

Piękne słowa z pięknej duszy. Dawno mi nie było tak prosto i tak u siebie. Dawno nie słyszałam, by ktoś publicznie tak swobodnie mówił językiem, jakim ja posługuję się w myślach, gdy rozmawiam sama ze sobą nie używając słów. Dawno nie widziałam duszy bez ciała. Dusze są chyba szare.

     Zostałam wystrzelona w podróż  do wewnątrz, we własną młodość, która kiedyż bez strachu wywracała się do każdego swoją miękką, pluszową podszewką.

***

Mim grzeje miejscówkę obok ->> Olchy Sikorskiej

Żyłka intelektualna pękła po godzinie.
Dwie sale dalej - spotkanie i Scorpio ante portas!
 
     I stałam taka goła w progu (fot powyżej dalekoooo), bo godzinę z hakiem temu rozłączyłam się z krzesełkiem, wytworem sadystycznego dizajnera o wzroście karła i miękkim kręgosłupie. Na krześle nie mógł usiedzieć ani osobnik o zdrowym kręgosłupie (Małż), ani nieletni lżejszy o połowę od Małża (Mat), ani nieletni nikczemnego wzrostu i wagi (Mim). Opuścili oni swoje madejowe stołeczki i przyszli pocerberować wraz ze mną. 

Salę dalej - spotkanie.

O, tu właśnie.

     W tym czasie stało się to, co zwykle staje się w mojej obecności. Do stanu świadomości takiej, jak przed historią magicznych obrazów Chmielewskiej, wystrzeliła mnie z powrotem gumka pytania zadanego przez słuchacza, który znalazł się na sali kompletnie przypadkowo, rzucony przez szereg niezrozumiałych i działających na oślep zbiegów okoliczności.  Słuchacza, w którego meandrach mózgu nie można się zagubić. To, że przed spotkaniem zapytał co się właściwie tu odbywa, z kim i kto to właściwie jest ta Chmielewska, padło najważniejsze, aczkolwiek niewyraźnie wyartykułowane pytanie wieczoru:

- Co sądzi pani o rysunkach Mleczki?

W zasadzie, nawet trafnie powiązał dziedzinę.
Zadumana i orbitująca publika błyskawicznie została ściągnięta na własne planety przez włączenie ich grawitacji. Konsternacja na sali osiągnęła tak wysokie stężenie, że eksplodowała wybuchem śmiechu. Atmosfera się rozrzedziła, po czym popłynęliśmy flotyllą pytań ku końcowi spotkania.







 A na końcu.... 


...na końcu Pani Chmielewska, hm no właśnie, co Ona robiła? Odciskała się w książce, nadając jej  indywidualne cechy, robiąc coś specjalnie, pracowicie dla czytelnika. To nie były autografy, podpisy, nie były też dedykacje.
 Na niskiej, niewygodnej ławie, pośród kwiecia konwalii i wód z cytryna i miętą, pojawiły się kredki, wycinanki, ołówki, nożyczki, złote i srebrne cienkopisy. Każdy podpis złożony na książce był małym dziełem sztuki.

     Ci, którzy podsuwali "W kieszonce" - kieszonkę dostawali. Na poczekaniu Artystka cięła z przyniesionych szmatek maleńkie kieszonki i wklejała je do książki. Do tych, którzy podsuwali "Czarownicę", przylatywał ptaszek z kopertą, dokładnie taki sam, jaki jest wydrukowany kilka stron dalej. Na kartach pojawiały się tez nogi, skakały po nich żaby, przylatywały jaskółki. Niesamowite i piękne.




Ptaszek powstał na naszych oczach. 

Zdjęcia po kliknięciu powiększają się jak dziura budżetowa.

czwartek, 21 maja 2015

(176) O moim odmiennym stanie i niechybnym ozłoceniu

W zasadzie pół postu jest aneksem do posta o mej rozwiązłości, TUTAJ.

     Otóż nadludzkimi siłami ukończyłam kurs, na którym młody wykładowca usiłował nauczyć nas sprawnego biegania przez gospodarcze płotki. Wszyscy byli dla siebie bardzo mili, a w szczególności dla mnie, co brałam za niezbity dowód oszałamiającej mieszanki uszanowania z racji mojego wieku, porażającej urody i pozycji społecznej. Czyli horyzontalnej.

Elżbieta Wasiuczyńska 

     Z racji rotacji i peregrynacji (acji acji acji - włącza się tu yntelektualne disco polo) między salami, zmuszona byłam do wyboru krzesła, które trzymałoby przez 8h mój zwinięty w tutkę kręgosłup w pozycji typowej dla homo sapiens w twarz prowadzącego, a nie sapiens w blat. Dlatego też za każdym razem, bladym świtem szarp 8, szłam na wojnę by złupić krzesło w wyściółką, gdyż drewno i metal saute rozpłaszczają zanadto me jędrne pośladki i wypychają dyski znad miednicy. I za każdym razem czyjeś pomocne ręce przysuwały krzesełko oraz targały je dwa piętra wyżej. Już dwa dni później dowiedziałam się dlaczego:

- A kiedy dzieciątko przyjdzie na świat? - zastrzeliła mnie śliczna brunetka z prawej. Oglądam się na drzwi, czy się kogoś spodziewa, ale nie, jesteśmy w komplecie, 10 osób jak w pysk strzelił.
I pod przedziałkiem poczułam najpierw pieczenie, a potem już tylko swąd smażonych cebulek, kiedy zajarzyły mi styki. Wystrzeliłam pionowo w górę, a gdy opadłam na swoje miejsce powodując tsunami falowaniem falbanek rozkloszowanej bluzeczki, rozszczelniłam się, puszczając parę uszami i rzekłam z wdziękiem:

- Wcale nie przyjdzie. Nie jestem w ciąży, jestem po prostu gruba!

W tym momencie brunetka przybrała na twarzy, bardzo korzystny z punktu widzenia wizażystki, kolor dojrzałej  poziomki, uderzyła nosem o blat i straciła przytomność. Nie cuciłam jej, bo na kursie nie było aż tak ciekawie, by żałować. Sama walczyłam, by nie zemdleć z nudów i udręki przez 50 planowych godzin. Niech sobie odpocznie, dziewczyna.

     W zasadzie mogłabym poprzestać na tym incydencie, ale jak się okazało później, ośmiu pozostałych uczestników i dziewiąty, choć enigmatyczny prowadzący, byli identycznego zdania. Ale ich już nie wyprowadzałam z błędu. Kiedy się może kiedyś nasze drogi skrzyżują, okażę Mata jako wyrośniętego noworodka.

     Tymczasem Mat jako absolwent szkoły podstawowej w wieku lat 12 i 8 miesięcy osiągnął gabaryty. I to gabaryty młodego goryla. W kłębie ma 165cm, numer buta 42. I nie powiedział nawet przedostatniego zdania w temacie podziałów mitotycznych. Jeśli zaś chodzi o mejozę, to żywię nadzieję, że wstrzyma się z jej użyciem chociaż do pełnoletności.
 Zaprawdę, powiadam Wam, matki chłopców, nastawcie się na to, że podaż wiktuałów do paszczy można pominąć, przechodząc najlepiej od razu na podaż dożylną w sposób nieprzerwany. Jesteśmy ostatnio zmuszeni kupować dwa chleby dziennie! Nie mówiąc o obiedzie. Co staje się dla mnie kolejną udręką, gdyż chronicznie staram się migać od gotowania. Miganie jakoś mi wychodzi średnio, bo jeszcze się nigdy nie zdarzyło, by w domu nie było obiadu. Ech.
I tu się wzięłam na sposób.
     Mat nie grzeszy skłonnością do kucharzenia, ale Mim już tak. I ja, szczwana lisica, złożę na ręce Mima, majowego jubilata, hojne dary z podwójnym denkiem i zminiaturyzowanym koniem trojańskim. Otóż Mim otrzyma książkę kucharską, fartuszek (Jarecka - składamy Ci pokłon i śpiewamy chwalcie łąki umajone), blachę do pieczenia muffinek, którą moja psiapsióła ma na zbyciu oraz papilotki (nowe słówko zapisuję w kajeciku). Za moich czasów papiloty to się nosiło na głowie, a nie w muffinkach, nawiasem mówiąc. W planach miałam jeszcze stemple do ciastek oraz maszynkę do wyciskania ciasteczek (znacie to i to? Sprawuje się?), ale na koncie pozostało mi 19zł na ten chleb właśnie.


I drugi apdejt:

     Teraz czekamy ze stężała krwią w żyłach na deszcz dukatów, albowiem spieszę donieść, że mój Midas zajął 3 miejsce w kraju naszym, który sięga od Bałtyku aż po Tatry i z powrotem, aż po Londyn i Dublin.
Mat jako Midas oraz tutorial jak zrobić maszynkę do robienia pieniędzy TUTAJ, a dla leniwych i biednych poniżej fotka dokumentacyjna jak to usilnie czekamy (z flamingiem Rico).



niedziela, 17 maja 2015

(175) ŚWIERSZCZYK ma 70 lat!

Przyjęcie urodzinowe u Bebe, wejście ->TUTAJ
Warto wziąć udział w zabawie, Świerszczyk przygotował mnóstwo nagród,
w tym prenumeraty!



Przyjęcie urodzinowe u Świerszczyka :) 
(z zagadką-zadaniem: ile zwierząt wystąpiło w wierszyku?)

Strasznie dziś skrzeczy w trzcinie pan trzciniak,
strzela też strzelczyk kropelką w trznadla,
bo właśnie teraz wieść w nich gruchnęła
i z wielkim hukiem na łąkę spadła!

Wiadomość taka zdarza się rzadko:
oto dziś święto jest nad świętami!
Wszystkie owady siedzą na kwiatkach,
machając raźnie transparentami!

Ślimak winniczek, dziś nie ponury,
wchodzi powoli na szczyt małej góry
i z góry jak pirat zmrużywszy oko
dumny jest z siebie mrucząc: Wysoko!

Już po godzinie ślimak wysapał
dlaczego tutaj się szybko wdrapał:
Zwinął w megafon listek maliny
i, śliniąc się, krzyknął: DZIŚ URODZINY!

Świerszczyk, przyjaciel, łąkowy chwat
Uczy i bawi siedemdziesiąt lat!
Na to mieszkańcy zielonej łąki
Świerszczowi o mało nie urwą ręki!

Tak ją ściskali, tak nią machali!
Świerszcza całego obcałowali!
-Dobrze, koledzy, ja się nie bronię-
możecie złożyć mnie tu, na tronie.

Świerszczyk, choć skromny, musiał się zgodzić
by go na tronie dzisiaj usadzić-
z tronu miał bowiem widok rozległy
na całą łąkę i teren przyległy.

Kleszcz klaszcze głośno w swe cztery dłonie,
a gąsienica lico spłonione
ukrywa wstydliwie za pajęczyną,
na której tańczy pająk z dziewczyną.

Przybiegła w pośpiechu też samica trzyszcza,
co jedno oko zawsze wytrzeszcza
oraz ogromny za nią przychówek:
królowa matka z tysiącem mrówek!

Na urodziny przyszły trzy mszyce
(ja tam się nigdy tych mszyc nie brzydzę).
Przybyły dwa skorki na starej trajce,
zagrały skocznie na bałałajce.

A paź królowej, jak przy niedzieli
tak pięknie zagrał na wiolonczeli!
Krzyżak w kraciastej, świeżej koszuli,
z miłością muchę do torsu tuli!

Jętka ujęła temat zdawkowo:
-Chcę, Świerszczu zostać dziś twoją żoną!
-Hola, kochana, ja byłam pierwsza-
ociera się żaba czule o Świerszcza.

Wtem konik polny, co koń wyskoczy,
wybiegł na scenę i coś mamrocze
-Cisza na sali!- aż krzyknąć musiał
i gawiedź wreszcie usiadła jak trusia.

-Świerszczyku miły, Owadzie drogi,
nie zbaczaj nigdy z obranej drogi!
Wszyscy śpiewamy Ci z balonami:
zostań na sto lat na łące z nami!*

A żuk gnojowy w ogromnym znoju
tocząc przez sobą kuleczkę gnoju
otarł pot z czoła z pomocą szmat:
Żyj nam, Świerszczyku, aż trzysta lat!

*) my tez byliśmy na przyjęciu i uwieczniliśmy przemowę konika polnego. Niestety, nie mieliśmy kamery, tylko aparat. Dobrze, że zrobiłam zdjęcie dokładnie w momencie, gdy wjechał z pompą na tył majtasów Mima. Bolidem!!!  :)



wtorek, 5 maja 2015

(174) Cud mniemany ze spodniami

     I oto nastała jasność.

    W mózgu mym, jak w tutce jajowodu, neuron Y cudem znalazł tulący się do pnia mózgu neuron X i zaiskrzyło między nimi. Sypnęło kwieciem olśnienia, bo rozwiązanie trapiącej mnie od dawien dawna zagadki mych spodni, błysnęło migającym transparentem. Znacie? Z autopsji może? To posłuchajcie.

     Najczęściej chodzę w dżinsach. Dżinsy mają odpowiedni krój, który maskuje me liczne mankamenty urody poniżej pasa, co jest udowodnione naukowo, więc nie obruszajcie się i nie parskajcie, o Wy, którzy spotkaliście mnie nos w nos i zaprzeczacie potędze zjawiska. Całokształt obrazu dopieszcza wojskowy skórzany pas, podobny do tych, jakie noszą na zawodach ciężarowcy, a który doskonale podtrzymuje od zewnątrz napierające jelita wypełnione ptasim mleczkiem. Biję się w płaską pierś. Tak! Ptasie mleczko podkradam synom. Wiem, pójdę za to do piekła.

Mówię bowiem:

- Mat. Daj mi dwa ptasie mleczka, tylko dwa. - Mat daje. - I, zaklinam Cię Synu, choćbym Cię błagała na kolanach i łkała spektakularnie krwawymi łzami, nie dawaj mi więcej! Ja Cię z pewnością na ptasim głodzie będę mamić, udając żółtego kurczaczka, straszyć i błagać, ale bądź twardy! Będę się dramatycznie wić na podłodze w spazmach, drapać Cię po nogach, ale bądź niewzruszony!

I Mat jest twardy. Psiakrew! 

- Daj mi jeszcze jedno! Ostatnie, serio! Nie dasz? A ja Cię rodziłam w bólach nieziemskich przez 15 godzin! Zobacz jakiego ładnego i mądrego Cię urodziłam! I wychowuję Cię ogromnym nakładem kosztów moralnych i finansowych! 

A Mat nie daje. Co za wyrodek!
I dlatego kradnę.

Drugi nie lepszy.

Zaciągnęli babcię do kiosku i nakłonili w transie hipnotycznym do zakupu kart futbolistów. Do trzeciego kiosku Mat poszedł sam, porzucając strzęp rodzinny przy mlekomacie. Strzęp przebierał jak cielaczek czterema nogami i pobekiwał cicho ustami Mima:

- Zaginął, zaginął. Mój rodzony brat zaginął! Na pewno go uprowadzili dla przeszczepów! -  a z piersi jego, przepełnionej żalem i nieutuloną tęsknotą, chlusnęło w końcu wiadro goryczy - A mógł nam chociaż zostawić te cztery złote, które miał w kieszeni! 

Ale tu miało być o spodniach.
Od dawien dawna nosiłam spodnie w rozmiarze X. A, jako, że od dłuższego czasu zauważałam, że spodni było coraz mniej, głównie pod piętami, zachciałam uzupełnić braki w dopływie dżinsu. Udawałam się więc notorycznie na zakupy i znosiłam spodnie do domu. Jako, że ich nigdy nie przymierzam,  w czym jeszcze ugruntowała mnie lektura prezentu Mima od Zająca,...



...przynoszę łup do chałupy i po poddaniu obróbce chemicznej oraz cieplnej na najwyższym stopniu "len", staram się wzuć go na pośladki. Łup złośliwie odmawia współpracy na półmetku, tj u bram Edenu, czyli na wysokości półdupka. Sytuacja powtarza się cyklicznie w każdy poniedziałek (w poniedziałki bowiem towar jest najdroższy - 6zł/sztuka, ale i największy wybór). Ależ te spodnie małe wypadają, myślę sobie. Albo szyły je małe chińskie rączki. Nie może być! W końcu rozmiar X jak wół na metce. A przecież właśnie X leżą na mej pupie jak mumia w sarkofagu - idealnie!

     Wiele tygodni i par spodni później tajemnica odzienia ekshibicjonistycznie rozwarła swój płaszczyk, ukazując swe obfite wdzięki w pełnej krasie. Wdzięki ujawniły się na metce mych ulubionych, acz sfatygowanych coraz bardziej, spodni i wywaliły biały jęzor metki. Stanęłam tak trochę zaskoczona, a trochę obrażona, tak wiecie, nogi w krzyżyk, miednica na bok, głowa przekręcona, że niby patrzy, a niby nie dostrzega. Na metce, na której, byłam przeświadczona, widnieje mój rozmiar X, owszem, bezczelnie widniał. Ale nie sam. Za nim było jeszcze L. 

A po spodnie w rozmiarze XL przecież nie pójdę. Poczekam, aż któraś ze stron zmięknie.



1-3 Jeanne Lorioz

czwartek, 30 kwietnia 2015

(173) Leżąc w trawie

     Ciepło. Upał oblewa mnie jak złoty miód. Leżę w soczystym morzu chybotliwych traw. Wiatr mierzwi ich wierzchołki muskające niebo i chłoszcze nimi dupska puchatych chmur. Patrząc tuż znad powierzchni ziemi, wszystko ma inna perspektywę. Słychać jednostajne brzęczenie skrzydeł pszczół i muszek, które poruszając powietrzem, huśtają się na lince horyzontu. Dźwięki tak znane i sielskie, że uginają się pod nimi powieki. Dynamiczna cisza upleciona z odgłosów lata zawisa nad bezkresną oktawą traw. Nic nie muszę, donikąd się nie spieszę, po prostu leżę. Część mnie ulatnia się i unosi tuż nad łąką, część roztapia się i wsiąka w mięsistą ziemię. Wystrzelę pąkiem w mak, nakarmię wiechlinę. Tymczasem topię się w oceanie zieleni. 

fot. Ruud van Empel

     Przymykam oczy. Rozciągam się na ziemi tak, że wpełzam między każde źdźbło. Słońce przypieka brązową skórę, która staje się pod jego wpływem sucha, ściągnięta, ale pod spodem kryje pulsującą obietnicę spełnienia, esencjonalną wilgoć miąższu i życiodajne soki. Czuję przesuwające się po ciele lepkie spojrzenia dojrzałych kobiet i krótkie, wstydliwe zerkania młodych mężczyzn. Obchodzą mnie kołem, nie chcąc zakłócać intymnego procesu jednoczenia z naturą. Niekiedy ktoś podbiega do mnie bardzo blisko, na długość oddechu. Przesuwa nos tuż nad mym ciałem, prawie dotyka językiem, po czym odbiega odwołany damskim głosem. Patelniany skwar smaruje z bezzębnym cykaniem sprężynki w goleniach koników polnych.
      
     Po niebie przewalają się stada baranów, a ja leżę i pasę je. Pilnuję wężyka mrówek, słucham podziemnego źródła penetrującego wnętrza poliuretanowych rur. Nasłuchuję nurtu miejskiej Lete, w której mój kres. Ale to za chwilę, do pierwszego deszczu, może dwóch. Tymczasem patrzę w siebie, w bogate wnętrze możliwych wiązań. Rozwiązań chemicznych. Filozofii bytu. Skąd się tu wzięłam? Echem uderza we mnie odpowiedź bezkresnego kosmosu: z czarnej dupy.

     
    Tak pewnie rozmyśla kupa w miejskim parku, bo właściciele psów z pewnością nie myślą o niczym.


sobota, 25 kwietnia 2015

(172) Maszynka do robienia pieniędzy

     Jaka szkoda, że nie zgłosiłam się się do programu "Przeżyj miesiąc za stówkę, przejdź z diety na głodówkę". Aha, gdyby to nie był mój autorski program, mogliby się do niego zgłaszać politycy. Cóż. To, co dla polityków jest ekwilibrystyką z pogranicza magii i survivalu, dla plebsu jest codziennością.

     Znudzona i co tu kryć, zdesperowana monotonią tygodniowego menu - rosołem, z którego robi się  później pomidorówkę,  a z pomidorówki spaghetti, wymyśliłam maszynkę do robienia pieniędzy. Projekt jest innowacyjny - działa na biopaliwo, a odpady z produkcji są biodegradowalne. Prototyp jest samobieżny i objęty dożywotnią rękojmią.

    Uwaga, teraz, kiedy już tonę w luksusach i dobrobycie, mogę się podzielić nowatorskim pomysłem.
 Do zbudowania takiej maszyny domowym sposobem, potrzebujemy:


1. Parę filcowych wkładek męskich w kompatybilnym z maszyną rozmiarze 42:



2. Koc ratowniczy:



3. Folię termiczną dla maratończyków:



4. Materię w kolorze gold z pobliskich sukiennic:



5. Monetę z imperatorem w mini skarbcu:



6.  Farbę do skóry ludzkiej w kolorze starego złota, używanej in vivo.



7.  Dwa puchary wywalczone zgodnie z zasadami fair play:




8. Rodzinne precjoza, złota rodowe, złote myśli, serca i środki:



9. Miejsce na cud przeistoczenia:


     Do efektu finalnego potrzebny jest też przygodnie złapany młodzieniec. Ja posłużyłam się tu synem, ale może być osobnik niespokrewniony, aczkolwiek nie wiem, czy konstruowanie maszynki z takich niepewnych półproduktów jest opłacalne, a w konsekwencji lukratywne .
     
     I wreszcie! Gruchnęło, huknęło, zakłębiły się dymy i opary bagienne. A gdy opadły, na skutek magicznych obrzędów, zabobonów i tańców o charakterze plemiennym, połączonymi z lotną myślą techniczną, zabójczą w drobiazgowości znajomością greckich mitów oraz wysoką odpornością na stres i wysokie temperatury, wyłoniła się rzeczona maszynka do robienia pieniędzy:

apdejt:
III miejsce w kraju w Ogólnopolskim Konkursie Mitologicznym KLIO



W zeszłym roku z racji konkursu => KLIO, wyprodukowałam sobie Dionizosa. I faktycznie, to działa! Cały rok, niespodzianie, dostawaliśmy z różnych legalnych źródeł nalewki i wina, dlatego w tym roku sięgnęliśmy szczytów olimpijskich, wdrażając prototyp Midasa. 

I m-ce w województwie, V m-ce w kraju w Ogólnopolskim Konkursie Mitologicznym KLIO

środa, 15 kwietnia 2015

(171) Do czego to posuwają się ludzie...

     No wkurzacie mnie, Wy zdolni ludzie! Ja nie mogę na to patrzeć spokojnie! Malują jak Michał Anioł, dziergają, piszą - no Tomek to już => przeszedł wszystko! Wszyscy naokoło pitraszą, wiją gniazda, oddają się bez rozumu sztuce, popadają w wiry namiętności do pracy. Żeby jeszcze siedzieli cicho skubiąc sobie te koniki w kątku. Ale nie! Pokazują ekshibicjonistycznie owoce swych artystycznych lędźwi, czym powodują u mnie zrywy szaleństwa i twórczego pędu. Na ten przykład Jarecka. No ta to już przesadziła prezentując na blogasku TO:



     Nie dajcie się zwieść urodzie tej torby. Ja się czuję jakbym dostała skarpetką w twarz. Podniosłam ją zatem i podjęłam wyzwanie! Macham zakrzywionym drutem, macham cierpliwie, zazdrość to jednak dodająca skrzydeł cecha. Ale zanim wyczaruję sobie coś takiego, zrobię poduchy na taras. Na szczęście mam tylko dwa fotele, więc jest szansa, że będę szybsza niż mój protetyk stomatologiczny. Miejmy nadzieję, że sosna dla mnie jest w sile wieku i szumi gdzieś w Polsze.
Jak Jarecka w kolor, to ja ciach! W pastylki. Tfu! W pastelki:


  
Nananananana!

Co mi przypomniało stare, zmurszałe czasy, kiedy dysponując pokładami czasu o grubości jednej warstwy atmosfery ziemskiej, parałam się różnymi robótkami ręcznymi. W swoim życiu przechodziłam też ostrą fazę pilnej kursantki. Opłaciła się nawet umiejętność wytwarzania wieńców nagrobnych!

A teraz odrzucam skarpetkę!

Na pierwszy ogień niech idzie duży lampion. Lampion wrył mi się w pamięć tym, że podczas kursu w powietrzu było większe stężenie brokatu niż tlenu, a szlagmetal w arkusikach unoszony był  każdym oddechem. Moje płuca lśniły!



Zrobiłam też lampiony o tematyce świątecznej. Z dużych nie został mi ani jeden, a z kartonu małych tyko dwa, więc nie widać wszystkich wzorów. No cóż, może wznowię produkcję jesienią. 



A teraz moje heklowanie. Szydełkiem wydziergoliłam dziesiątki serwetek, z czego półtorej dużej serwety. 



A w korytarzu mam wieszak, zwany przez niektórych ramiączkiem, który to wyściuboliłam dla Mata, amatora cyklingu. Obecnie służy moim długim sweterkowm, które uwielbiam.



W taaaakim powiększeniu widać jak niedokładnie mamy położoną farbę na ścianie. Bo przecierki na wieszaku są zrobione celowo.

     A teraz perły z lamusa. Niektórych Czytaczy nie było jeszcze na świecie, gdy, będąc 15-letnią panienką, rysowałam to, co poniżej, między innymi i pisałam wiersze. Narysowałam rodzinę Poszepszyńskich, których wielbię do dziś.  Wiersze pisałam też w IV klasie, ale należały one do nurtu prymitywnego, ludycznego i naiwnego, ze sztandarowym dziełem "Połamały się kredeczki naszej małej Kasineczki", albo "Januszek Bolibrzuszek", które to dzieła nie pozbawione były gryzącego humoru i szczypiącej ironii. A już kilka lat później miałam widocznie skok rozwojowy, objawiający się miłością do Bursy i muzyki niepokornej. 

W roku pańskim 1988, kiedy był jeszcze X stopień zasilania i prąd wyłączano każdego dnia, rysowałam tak: 



Niestety, więcej prac się nie zachowało, podejrzewam, że rozpadły się w pył i proch.

Ale znalazłam swój autoportret z początku XXI wieku:


Przez te parę lat nie zmieniłam się dużo. No, może trochę. Przytyłam 20 kilo.

A jakie Wy macie supermoce?

***

Gdyby komuś było mało, napomknę, że po kliknięciu w obrazki, powiększają się one sromotnikowo.

A w następnym odcinku pokażę dary od Czytaczy.