niedziela, 24 maja 2015

(177) Czy lubi pani mleczko czyli spotkanie z Iwoną Chmielewską

     Z wywieszonym jęzorem odbyliśmy tour de city buszując w dziesiątkach terrariów na Wystawie Zwierząt Egzotycznych, zahaczając o Lody Tradycyjne na Kościelnej, by na końcu wylądować na innej planecie.

   
     Iwona Chmielewska jest jak z bajki [KLIK!]. Mówi delikatnie i melodyjnie, kładąc ręce na szarej spódniczce. Dziękuje za zaproszenie i za zorganizowanie Jej, jak mówi,  najpiękniejszej wystawy w życiu (!) Kilkadziesiąt ilustracji z białych ramkach lub przezroczystej pleksi, dwa w złoconej starej ramie. Bez krzykliwych plakatów, bez sztucznego oświetlenia, bez konfetti, napuszonych póz, splendoru swojej światowej sławy. Najpiękniejsza Jej wystawa. Nie w Korei, nie w Warszawie, nie w Toruniu. Tylko tu, w sali Zamku. Wokół jej prac nałożono olejek lniany, a podłogi wypastowano, by poczuć Jej ilustracje wszystkimi zmysłami.

Z Iwoną Chmielewską rozmawiał Jarosław Borowiec
    Artystka po chwili wstaje, skulona, na granicy słyszalności mówi, że nie pasuje Jej wystawny stolec, na którym siedzi i przesiada się na szary fotel, kradnąc serce wszystkim zebranym. Szarość wraz z Jej słowami zaczyna zmieniać się w srebro.



     Wieki nie byłam na tej planecie. Gdzie człowiek przed obcym nie wstydzi się łez i słów. Gdzie szczerość błyszczy jak kropla wody, a słuchając widzi się jak bije jego serce. 

"Pisząc, należy ociosać pień tekstu z bocznych, niepotrzebnych konarów, zostawić rdzeń".

"Brak mi na rynku literatury dziecięcej książek mądrych i o czymś. Jest dużo książek do pochichrania się, do nauki, ale nie ma książek o rzeczach ważnych".

"Chłopiec czeka na swoją mamę. Czeka. A jej ciągle nie ma. Drzwi tramwaju otwierają się i zamykają, a jej ciągle nie ma. I czeka. I czeka. I czeka... Za każdym razem płaczę nad tą historią".

"Płaczę tworząc moje książki".

"Ile mnie to kosztuje, wie mój mąż, który tu siedzi - Witek".

"Im bardziej książka, którą tworzę, staje się piękniejsza, tym ja staję się starsza i brzydsza".

"Moje książki nie są dla dzieci. Moje książki są również dla dzieci".

Piękne słowa z pięknej duszy. Dawno mi nie było tak prosto i tak u siebie. Dawno nie słyszałam, by ktoś publicznie tak swobodnie mówił językiem, jakim ja posługuję się w myślach, gdy rozmawiam sama ze sobą nie używając słów. Dawno nie widziałam duszy bez ciała. Dusze są chyba szare.

     Zostałam wystrzelona w podróż  do wewnątrz, we własną młodość, która kiedyż bez strachu wywracała się do każdego swoją miękką, pluszową podszewką.

***

Mim grzeje miejscówkę obok ->> Olchy Sikorskiej

Żyłka intelektualna pękła po godzinie.
Dwie sale dalej - spotkanie i Scorpio ante portas!
 
     I stałam taka goła w progu (fot powyżej dalekoooo), bo godzinę z hakiem temu rozłączyłam się z krzesełkiem, wytworem sadystycznego dizajnera o wzroście karła i miękkim kręgosłupie. Na krześle nie mógł usiedzieć ani osobnik o zdrowym kręgosłupie (Małż), ani nieletni lżejszy o połowę od Małża (Mat), ani nieletni nikczemnego wzrostu i wagi (Mim). Opuścili oni swoje madejowe stołeczki i przyszli pocerberować wraz ze mną. 

Salę dalej - spotkanie.

O, tu właśnie.

     W tym czasie stało się to, co zwykle staje się w mojej obecności. Do stanu świadomości takiej, jak przed historią magicznych obrazów Chmielewskiej, wystrzeliła mnie z powrotem gumka pytania zadanego przez słuchacza, który znalazł się na sali kompletnie przypadkowo, rzucony przez szereg niezrozumiałych i działających na oślep zbiegów okoliczności.  Słuchacza, w którego meandrach mózgu nie można się zagubić. To, że przed spotkaniem zapytał co się właściwie tu odbywa, z kim i kto to właściwie jest ta Chmielewska, padło najważniejsze, aczkolwiek niewyraźnie wyartykułowane pytanie wieczoru:

- Co sądzi pani o rysunkach Mleczki?

W zasadzie, nawet trafnie powiązał dziedzinę.
Zadumana i orbitująca publika błyskawicznie została ściągnięta na własne planety przez włączenie ich grawitacji. Konsternacja na sali osiągnęła tak wysokie stężenie, że eksplodowała wybuchem śmiechu. Atmosfera się rozrzedziła, po czym popłynęliśmy flotyllą pytań ku końcowi spotkania.







 A na końcu.... 


...na końcu Pani Chmielewska, hm no właśnie, co Ona robiła? Odciskała się w książce, nadając jej  indywidualne cechy, robiąc coś specjalnie, pracowicie dla czytelnika. To nie były autografy, podpisy, nie były też dedykacje.
 Na niskiej, niewygodnej ławie, pośród kwiecia konwalii i wód z cytryna i miętą, pojawiły się kredki, wycinanki, ołówki, nożyczki, złote i srebrne cienkopisy. Każdy podpis złożony na książce był małym dziełem sztuki.

     Ci, którzy podsuwali "W kieszonce" - kieszonkę dostawali. Na poczekaniu Artystka cięła z przyniesionych szmatek maleńkie kieszonki i wklejała je do książki. Do tych, którzy podsuwali "Czarownicę", przylatywał ptaszek z kopertą, dokładnie taki sam, jaki jest wydrukowany kilka stron dalej. Na kartach pojawiały się tez nogi, skakały po nich żaby, przylatywały jaskółki. Niesamowite i piękne.




Ptaszek powstał na naszych oczach. 

Zdjęcia po kliknięciu powiększają się jak dziura budżetowa.

czwartek, 21 maja 2015

(176) O moim odmiennym stanie i niechybnym ozłoceniu

W zasadzie pół postu jest aneksem do posta o mej rozwiązłości, TUTAJ.

     Otóż nadludzkimi siłami ukończyłam kurs, na którym młody wykładowca usiłował nauczyć nas sprawnego biegania przez gospodarcze płotki. Wszyscy byli dla siebie bardzo mili, a w szczególności dla mnie, co brałam za niezbity dowód oszałamiającej mieszanki uszanowania z racji mojego wieku, porażającej urody i pozycji społecznej. Czyli horyzontalnej.

Elżbieta Wasiuczyńska 

     Z racji rotacji i peregrynacji (acji acji acji - włącza się tu yntelektualne disco polo) między salami, zmuszona byłam do wyboru krzesła, które trzymałoby przez 8h mój zwinięty w tutkę kręgosłup w pozycji typowej dla homo sapiens w twarz prowadzącego, a nie sapiens w blat. Dlatego też za każdym razem, bladym świtem szarp 8, szłam na wojnę by złupić krzesło w wyściółką, gdyż drewno i metal saute rozpłaszczają zanadto me jędrne pośladki i wypychają dyski znad miednicy. I za każdym razem czyjeś pomocne ręce przysuwały krzesełko oraz targały je dwa piętra wyżej. Już dwa dni później dowiedziałam się dlaczego:

- A kiedy dzieciątko przyjdzie na świat? - zastrzeliła mnie śliczna brunetka z prawej. Oglądam się na drzwi, czy się kogoś spodziewa, ale nie, jesteśmy w komplecie, 10 osób jak w pysk strzelił.
I pod przedziałkiem poczułam najpierw pieczenie, a potem już tylko swąd smażonych cebulek, kiedy zajarzyły mi styki. Wystrzeliłam pionowo w górę, a gdy opadłam na swoje miejsce powodując tsunami falowaniem falbanek rozkloszowanej bluzeczki, rozszczelniłam się, puszczając parę uszami i rzekłam z wdziękiem:

- Wcale nie przyjdzie. Nie jestem w ciąży, jestem po prostu gruba!

W tym momencie brunetka przybrała na twarzy, bardzo korzystny z punktu widzenia wizażystki, kolor dojrzałej  poziomki, uderzyła nosem o blat i straciła przytomność. Nie cuciłam jej, bo na kursie nie było aż tak ciekawie, by żałować. Sama walczyłam, by nie zemdleć z nudów i udręki przez 50 planowych godzin. Niech sobie odpocznie, dziewczyna.

     W zasadzie mogłabym poprzestać na tym incydencie, ale jak się okazało później, ośmiu pozostałych uczestników i dziewiąty, choć enigmatyczny prowadzący, byli identycznego zdania. Ale ich już nie wyprowadzałam z błędu. Kiedy się może kiedyś nasze drogi skrzyżują, okażę Mata jako wyrośniętego noworodka.

     Tymczasem Mat jako absolwent szkoły podstawowej w wieku lat 12 i 8 miesięcy osiągnął gabaryty. I to gabaryty młodego goryla. W kłębie ma 165cm, numer buta 42. I nie powiedział nawet przedostatniego zdania w temacie podziałów mitotycznych. Jeśli zaś chodzi o mejozę, to żywię nadzieję, że wstrzyma się z jej użyciem chociaż do pełnoletności.
 Zaprawdę, powiadam Wam, matki chłopców, nastawcie się na to, że podaż wiktuałów do paszczy można pominąć, przechodząc najlepiej od razu na podaż dożylną w sposób nieprzerwany. Jesteśmy ostatnio zmuszeni kupować dwa chleby dziennie! Nie mówiąc o obiedzie. Co staje się dla mnie kolejną udręką, gdyż chronicznie staram się migać od gotowania. Miganie jakoś mi wychodzi średnio, bo jeszcze się nigdy nie zdarzyło, by w domu nie było obiadu. Ech.
I tu się wzięłam na sposób.
     Mat nie grzeszy skłonnością do kucharzenia, ale Mim już tak. I ja, szczwana lisica, złożę na ręce Mima, majowego jubilata, hojne dary z podwójnym denkiem i zminiaturyzowanym koniem trojańskim. Otóż Mim otrzyma książkę kucharską, fartuszek (Jarecka - składamy Ci pokłon i śpiewamy chwalcie łąki umajone), blachę do pieczenia muffinek, którą moja psiapsióła ma na zbyciu oraz papilotki (nowe słówko zapisuję w kajeciku). Za moich czasów papiloty to się nosiło na głowie, a nie w muffinkach, nawiasem mówiąc. W planach miałam jeszcze stemple do ciastek oraz maszynkę do wyciskania ciasteczek (znacie to i to? Sprawuje się?), ale na koncie pozostało mi 19zł na ten chleb właśnie.


I drugi apdejt:

     Teraz czekamy ze stężała krwią w żyłach na deszcz dukatów, albowiem spieszę donieść, że mój Midas zajął 3 miejsce w kraju naszym, który sięga od Bałtyku aż po Tatry i z powrotem, aż po Londyn i Dublin.
Mat jako Midas oraz tutorial jak zrobić maszynkę do robienia pieniędzy TUTAJ, a dla leniwych i biednych poniżej fotka dokumentacyjna jak to usilnie czekamy (z flamingiem Rico).



niedziela, 17 maja 2015

(175) ŚWIERSZCZYK ma 70 lat!

Przyjęcie urodzinowe u Bebe, wejście ->TUTAJ
Warto wziąć udział w zabawie, Świerszczyk przygotował mnóstwo nagród,
w tym prenumeraty!



Przyjęcie urodzinowe u Świerszczyka :) 
(z zagadką-zadaniem: ile zwierząt wystąpiło w wierszyku?)

Strasznie dziś skrzeczy w trzcinie pan trzciniak,
strzela też strzelczyk kropelką w trznadla,
bo właśnie teraz wieść w nich gruchnęła
i z wielkim hukiem na łąkę spadła!

Wiadomość taka zdarza się rzadko:
oto dziś święto jest nad świętami!
Wszystkie owady siedzą na kwiatkach,
machając raźnie transparentami!

Ślimak winniczek, dziś nie ponury,
wchodzi powoli na szczyt małej góry
i z góry jak pirat zmrużywszy oko
dumny jest z siebie mrucząc: Wysoko!

Już po godzinie ślimak wysapał
dlaczego tutaj się szybko wdrapał:
Zwinął w megafon listek maliny
i, śliniąc się, krzyknął: DZIŚ URODZINY!

Świerszczyk, przyjaciel, łąkowy chwat
Uczy i bawi siedemdziesiąt lat!
Na to mieszkańcy zielonej łąki
Świerszczowi o mało nie urwą ręki!

Tak ją ściskali, tak nią machali!
Świerszcza całego obcałowali!
-Dobrze, koledzy, ja się nie bronię-
możecie złożyć mnie tu, na tronie.

Świerszczyk, choć skromny, musiał się zgodzić
by go na tronie dzisiaj usadzić-
z tronu miał bowiem widok rozległy
na całą łąkę i teren przyległy.

Kleszcz klaszcze głośno w swe cztery dłonie,
a gąsienica lico spłonione
ukrywa wstydliwie za pajęczyną,
na której tańczy pająk z dziewczyną.

Przybiegła w pośpiechu też samica trzyszcza,
co jedno oko zawsze wytrzeszcza
oraz ogromny za nią przychówek:
królowa matka z tysiącem mrówek!

Na urodziny przyszły trzy mszyce
(ja tam się nigdy tych mszyc nie brzydzę).
Przybyły dwa skorki na starej trajce,
zagrały skocznie na bałałajce.

A paź królowej, jak przy niedzieli
tak pięknie zagrał na wiolonczeli!
Krzyżak w kraciastej, świeżej koszuli,
z miłością muchę do torsu tuli!

Jętka ujęła temat zdawkowo:
-Chcę, Świerszczu zostać dziś twoją żoną!
-Hola, kochana, ja byłam pierwsza-
ociera się żaba czule o Świerszcza.

Wtem konik polny, co koń wyskoczy,
wybiegł na scenę i coś mamrocze
-Cisza na sali!- aż krzyknąć musiał
i gawiedź wreszcie usiadła jak trusia.

-Świerszczyku miły, Owadzie drogi,
nie zbaczaj nigdy z obranej drogi!
Wszyscy śpiewamy Ci z balonami:
zostań na sto lat na łące z nami!*

A żuk gnojowy w ogromnym znoju
tocząc przez sobą kuleczkę gnoju
otarł pot z czoła z pomocą szmat:
Żyj nam, Świerszczyku, aż trzysta lat!

*) my tez byliśmy na przyjęciu i uwieczniliśmy przemowę konika polnego. Niestety, nie mieliśmy kamery, tylko aparat. Dobrze, że zrobiłam zdjęcie dokładnie w momencie, gdy wjechał z pompą na tył majtasów Mima. Bolidem!!!  :)



wtorek, 5 maja 2015

(174) Cud mniemany ze spodniami

     I oto nastała jasność.

    W mózgu mym, jak w tutce jajowodu, neuron Y cudem znalazł tulący się do pnia mózgu neuron X i zaiskrzyło między nimi. Sypnęło kwieciem olśnienia, bo rozwiązanie trapiącej mnie od dawien dawna zagadki mych spodni, błysnęło migającym transparentem. Znacie? Z autopsji może? To posłuchajcie.

     Najczęściej chodzę w dżinsach. Dżinsy mają odpowiedni krój, który maskuje me liczne mankamenty urody poniżej pasa, co jest udowodnione naukowo, więc nie obruszajcie się i nie parskajcie, o Wy, którzy spotkaliście mnie nos w nos i zaprzeczacie potędze zjawiska. Całokształt obrazu dopieszcza wojskowy skórzany pas, podobny do tych, jakie noszą na zawodach ciężarowcy, a który doskonale podtrzymuje od zewnątrz napierające jelita wypełnione ptasim mleczkiem. Biję się w płaską pierś. Tak! Ptasie mleczko podkradam synom. Wiem, pójdę za to do piekła.

Mówię bowiem:

- Mat. Daj mi dwa ptasie mleczka, tylko dwa. - Mat daje. - I, zaklinam Cię Synu, choćbym Cię błagała na kolanach i łkała spektakularnie krwawymi łzami, nie dawaj mi więcej! Ja Cię z pewnością na ptasim głodzie będę mamić, udając żółtego kurczaczka, straszyć i błagać, ale bądź twardy! Będę się dramatycznie wić na podłodze w spazmach, drapać Cię po nogach, ale bądź niewzruszony!

I Mat jest twardy. Psiakrew! 

- Daj mi jeszcze jedno! Ostatnie, serio! Nie dasz? A ja Cię rodziłam w bólach nieziemskich przez 15 godzin! Zobacz jakiego ładnego i mądrego Cię urodziłam! I wychowuję Cię ogromnym nakładem kosztów moralnych i finansowych! 

A Mat nie daje. Co za wyrodek!
I dlatego kradnę.

Drugi nie lepszy.

Zaciągnęli babcię do kiosku i nakłonili w transie hipnotycznym do zakupu kart futbolistów. Do trzeciego kiosku Mat poszedł sam, porzucając strzęp rodzinny przy mlekomacie. Strzęp przebierał jak cielaczek czterema nogami i pobekiwał cicho ustami Mima:

- Zaginął, zaginął. Mój rodzony brat zaginął! Na pewno go uprowadzili dla przeszczepów! -  a z piersi jego, przepełnionej żalem i nieutuloną tęsknotą, chlusnęło w końcu wiadro goryczy - A mógł nam chociaż zostawić te cztery złote, które miał w kieszeni! 

Ale tu miało być o spodniach.
Od dawien dawna nosiłam spodnie w rozmiarze X. A, jako, że od dłuższego czasu zauważałam, że spodni było coraz mniej, głównie pod piętami, zachciałam uzupełnić braki w dopływie dżinsu. Udawałam się więc notorycznie na zakupy i znosiłam spodnie do domu. Jako, że ich nigdy nie przymierzam,  w czym jeszcze ugruntowała mnie lektura prezentu Mima od Zająca,...



...przynoszę łup do chałupy i po poddaniu obróbce chemicznej oraz cieplnej na najwyższym stopniu "len", staram się wzuć go na pośladki. Łup złośliwie odmawia współpracy na półmetku, tj u bram Edenu, czyli na wysokości półdupka. Sytuacja powtarza się cyklicznie w każdy poniedziałek (w poniedziałki bowiem towar jest najdroższy - 6zł/sztuka, ale i największy wybór). Ależ te spodnie małe wypadają, myślę sobie. Albo szyły je małe chińskie rączki. Nie może być! W końcu rozmiar X jak wół na metce. A przecież właśnie X leżą na mej pupie jak mumia w sarkofagu - idealnie!

     Wiele tygodni i par spodni później tajemnica odzienia ekshibicjonistycznie rozwarła swój płaszczyk, ukazując swe obfite wdzięki w pełnej krasie. Wdzięki ujawniły się na metce mych ulubionych, acz sfatygowanych coraz bardziej, spodni i wywaliły biały jęzor metki. Stanęłam tak trochę zaskoczona, a trochę obrażona, tak wiecie, nogi w krzyżyk, miednica na bok, głowa przekręcona, że niby patrzy, a niby nie dostrzega. Na metce, na której, byłam przeświadczona, widnieje mój rozmiar X, owszem, bezczelnie widniał. Ale nie sam. Za nim było jeszcze L. 

A po spodnie w rozmiarze XL przecież nie pójdę. Poczekam, aż któraś ze stron zmięknie.



1-3 Jeanne Lorioz

czwartek, 30 kwietnia 2015

(173) Leżąc w trawie

     Ciepło. Upał oblewa mnie jak złoty miód. Leżę w soczystym morzu chybotliwych traw. Wiatr mierzwi ich wierzchołki muskające niebo i chłoszcze nimi dupska puchatych chmur. Patrząc tuż znad powierzchni ziemi, wszystko ma inna perspektywę. Słychać jednostajne brzęczenie skrzydeł pszczół i muszek, które poruszając powietrzem, huśtają się na lince horyzontu. Dźwięki tak znane i sielskie, że uginają się pod nimi powieki. Dynamiczna cisza upleciona z odgłosów lata zawisa nad bezkresną oktawą traw. Nic nie muszę, donikąd się nie spieszę, po prostu leżę. Część mnie ulatnia się i unosi tuż nad łąką, część roztapia się i wsiąka w mięsistą ziemię. Wystrzelę pąkiem w mak, nakarmię wiechlinę. Tymczasem topię się w oceanie zieleni. 

fot. Ruud van Empel

     Przymykam oczy. Rozciągam się na ziemi tak, że wpełzam między każde źdźbło. Słońce przypieka brązową skórę, która staje się pod jego wpływem sucha, ściągnięta, ale pod spodem kryje pulsującą obietnicę spełnienia, esencjonalną wilgoć miąższu i życiodajne soki. Czuję przesuwające się po ciele lepkie spojrzenia dojrzałych kobiet i krótkie, wstydliwe zerkania młodych mężczyzn. Obchodzą mnie kołem, nie chcąc zakłócać intymnego procesu jednoczenia z naturą. Niekiedy ktoś podbiega do mnie bardzo blisko, na długość oddechu. Przesuwa nos tuż nad mym ciałem, prawie dotyka językiem, po czym odbiega odwołany damskim głosem. Patelniany skwar smaruje z bezzębnym cykaniem sprężynki w goleniach koników polnych.
      
     Po niebie przewalają się stada baranów, a ja leżę i pasę je. Pilnuję wężyka mrówek, słucham podziemnego źródła penetrującego wnętrza poliuretanowych rur. Nasłuchuję nurtu miejskiej Lete, w której mój kres. Ale to za chwilę, do pierwszego deszczu, może dwóch. Tymczasem patrzę w siebie, w bogate wnętrze możliwych wiązań. Rozwiązań chemicznych. Filozofii bytu. Skąd się tu wzięłam? Echem uderza we mnie odpowiedź bezkresnego kosmosu: z czarnej dupy.

     
    Tak pewnie rozmyśla kupa w miejskim parku, bo właściciele psów z pewnością nie myślą o niczym.


sobota, 25 kwietnia 2015

(172) Maszynka do robienia pieniędzy

     Jaka szkoda, że nie zgłosiłam się się do programu "Przeżyj miesiąc za stówkę, przejdź z diety na głodówkę". Aha, gdyby to nie był mój autorski program, mogliby się do niego zgłaszać politycy. Cóż. To, co dla polityków jest ekwilibrystyką z pogranicza magii i survivalu, dla plebsu jest codziennością.

     Znudzona i co tu kryć, zdesperowana monotonią tygodniowego menu - rosołem, z którego robi się  później pomidorówkę,  a z pomidorówki spaghetti, wymyśliłam maszynkę do robienia pieniędzy. Projekt jest innowacyjny - działa na biopaliwo, a odpady z produkcji są biodegradowalne. Prototyp jest samobieżny i objęty dożywotnią rękojmią.

    Uwaga, teraz, kiedy już tonę w luksusach i dobrobycie, mogę się podzielić nowatorskim pomysłem.
 Do zbudowania takiej maszyny domowym sposobem, potrzebujemy:


1. Parę filcowych wkładek męskich w kompatybilnym z maszyną rozmiarze 42:



2. Koc ratowniczy:



3. Folię termiczną dla maratończyków:



4. Materię w kolorze gold z pobliskich sukiennic:



5. Monetę z imperatorem w mini skarbcu:



6.  Farbę do skóry ludzkiej w kolorze starego złota, używanej in vivo.



7.  Dwa puchary wywalczone zgodnie z zasadami fair play:




8. Rodzinne precjoza, złota rodowe, złote myśli, serca i środki:



9. Miejsce na cud przeistoczenia:


     Do efektu finalnego potrzebny jest też przygodnie złapany młodzieniec. Ja posłużyłam się tu synem, ale może być osobnik niespokrewniony, aczkolwiek nie wiem, czy konstruowanie maszynki z takich niepewnych półproduktów jest opłacalne, a w konsekwencji lukratywne .
     
     I wreszcie! Gruchnęło, huknęło, zakłębiły się dymy i opary bagienne. A gdy opadły, na skutek magicznych obrzędów, zabobonów i tańców o charakterze plemiennym, połączonymi z lotną myślą techniczną, zabójczą w drobiazgowości znajomością greckich mitów oraz wysoką odpornością na stres i wysokie temperatury, wyłoniła się rzeczona maszynka do robienia pieniędzy:

apdejt:
III miejsce w kraju w Ogólnopolskim Konkursie Mitologicznym KLIO



W zeszłym roku z racji konkursu => KLIO, wyprodukowałam sobie Dionizosa. I faktycznie, to działa! Cały rok, niespodzianie, dostawaliśmy z różnych legalnych źródeł nalewki i wina, dlatego w tym roku sięgnęliśmy szczytów olimpijskich, wdrażając prototyp Midasa. 

I m-ce w województwie, V m-ce w kraju w Ogólnopolskim Konkursie Mitologicznym KLIO

środa, 15 kwietnia 2015

(171) Do czego to posuwają się ludzie...

     No wkurzacie mnie, Wy zdolni ludzie! Ja nie mogę na to patrzeć spokojnie! Malują jak Michał Anioł, dziergają, piszą - no Tomek to już => przeszedł wszystko! Wszyscy naokoło pitraszą, wiją gniazda, oddają się bez rozumu sztuce, popadają w wiry namiętności do pracy. Żeby jeszcze siedzieli cicho skubiąc sobie te koniki w kątku. Ale nie! Pokazują ekshibicjonistycznie owoce swych artystycznych lędźwi, czym powodują u mnie zrywy szaleństwa i twórczego pędu. Na ten przykład Jarecka. No ta to już przesadziła prezentując na blogasku TO:



     Nie dajcie się zwieść urodzie tej torby. Ja się czuję jakbym dostała skarpetką w twarz. Podniosłam ją zatem i podjęłam wyzwanie! Macham zakrzywionym drutem, macham cierpliwie, zazdrość to jednak dodająca skrzydeł cecha. Ale zanim wyczaruję sobie coś takiego, zrobię poduchy na taras. Na szczęście mam tylko dwa fotele, więc jest szansa, że będę szybsza niż mój protetyk stomatologiczny. Miejmy nadzieję, że sosna dla mnie jest w sile wieku i szumi gdzieś w Polsze.
Jak Jarecka w kolor, to ja ciach! W pastylki. Tfu! W pastelki:


  
Nananananana!

Co mi przypomniało stare, zmurszałe czasy, kiedy dysponując pokładami czasu o grubości jednej warstwy atmosfery ziemskiej, parałam się różnymi robótkami ręcznymi. W swoim życiu przechodziłam też ostrą fazę pilnej kursantki. Opłaciła się nawet umiejętność wytwarzania wieńców nagrobnych!

A teraz odrzucam skarpetkę!

Na pierwszy ogień niech idzie duży lampion. Lampion wrył mi się w pamięć tym, że podczas kursu w powietrzu było większe stężenie brokatu niż tlenu, a szlagmetal w arkusikach unoszony był  każdym oddechem. Moje płuca lśniły!



Zrobiłam też lampiony o tematyce świątecznej. Z dużych nie został mi ani jeden, a z kartonu małych tyko dwa, więc nie widać wszystkich wzorów. No cóż, może wznowię produkcję jesienią. 



A teraz moje heklowanie. Szydełkiem wydziergoliłam dziesiątki serwetek, z czego półtorej dużej serwety. 



A w korytarzu mam wieszak, zwany przez niektórych ramiączkiem, który to wyściuboliłam dla Mata, amatora cyklingu. Obecnie służy moim długim sweterkowm, które uwielbiam.



W taaaakim powiększeniu widać jak niedokładnie mamy położoną farbę na ścianie. Bo przecierki na wieszaku są zrobione celowo.

     A teraz perły z lamusa. Niektórych Czytaczy nie było jeszcze na świecie, gdy, będąc 15-letnią panienką, rysowałam to, co poniżej, między innymi i pisałam wiersze. Narysowałam rodzinę Poszepszyńskich, których wielbię do dziś.  Wiersze pisałam też w IV klasie, ale należały one do nurtu prymitywnego, ludycznego i naiwnego, ze sztandarowym dziełem "Połamały się kredeczki naszej małej Kasineczki", albo "Januszek Bolibrzuszek", które to dzieła nie pozbawione były gryzącego humoru i szczypiącej ironii. A już kilka lat później miałam widocznie skok rozwojowy, objawiający się miłością do Bursy i muzyki niepokornej. 

W roku pańskim 1988, kiedy był jeszcze X stopień zasilania i prąd wyłączano każdego dnia, rysowałam tak: 



Niestety, więcej prac się nie zachowało, podejrzewam, że rozpadły się w pył i proch.

Ale znalazłam swój autoportret z początku XXI wieku:


Przez te parę lat nie zmieniłam się dużo. No, może trochę. Przytyłam 20 kilo.

A jakie Wy macie supermoce?

***

Gdyby komuś było mało, napomknę, że po kliknięciu w obrazki, powiększają się one sromotnikowo.

A w następnym odcinku pokażę dary od Czytaczy.