piątek, 22 sierpnia 2014

(140) Dzień dobry, poproszę książkę obrazkową! Czyli Kaczka i Bebe w natarciu!

Tego dnia nic nie mogło pójść nie tak. 


Wylazłam spod prysznica, suszę włosy, gdy wtem do łazienki wpada Miłosz. 

- Mamo, mamo, tęcza! 

- Jak?! Gdzie?! - pytam. Przecież gdy właziłam pod prysznic było jeszcze słoneczne lato!

- Nad naszym domem! Szybciej! Co tak stoisz na golasa?!

Wybiegłam zatem do ogrodu w locie naciągając gatki. Zadzieram głowę, a tam rzęsisty deszcz kapie prosto do paszczy i zgodnie z nazwą, zawisa wielkimi soczewkowatymi kroplami na rzęsach. Rozpryskuję powiekami wodę i co me oczy krótkowidza widzą spod zamazanych szkieł? TĘCZA. A nawet dwie! Podskoczyłam jak rącza łania i pokłusowałam po aparat. Wyginam się jak kobra, by uchwycić cały cud natury. Cud w swym ogromie wylewał się poza kadr, a właził na to miejsce nasz ogrodowy mur, którego elewacyjna świetność jest już przeszłością. Można trochę poprawić na nim grzywkę z pnącej róży i glicynii, które osiągnęły wybitnie wysoki poziom symbiozy i piękno warkocza.
Mur ewidentnie burzył moje poczucie estetyki, toteż pokłusowałam z aparatem na szyi dalej w knieje. Mokra głowa, koszula i gacie. A ja w szczerym polu, w deszczu i z rozdziawionym otworem gębowym wpatruję się jak cielę w malowane wrota. Po chwili gatki przemokły do skóry, a deszcz przestał padać. Okazało się, że mieszkańcy okolicznych bloków dostawali zeza rozbieżnego. Dumnie zadarłam głowę i, podkuliwszy puszysty ogon, dostojnym krokiem przy wtórze kłapiących kroksów, udałam się na swoje włości.








     Po tęczy było już tylko lepiej. Bo co to za dzień! To drugi dzień pracy Małża! Ach, gdybyż Skorpion w rosole był elektronicznym pamiętniczkiem! Ale jako, że nie ma takiej funkcji, pozwolę sobie zainstalować tę informację. Na razie cieszymy się leciutko podskakując i chłodząc szampana w kałuży, nauczeni zeszłorocznym doświadczeniem, że nie należy się cieszyć pracą, dopóki nie minie trzymiesięczny okres próbny. Albowiem jesienią, korpo wyssawszy Małża, wyrzuciła jego suche truchełko na bruk bezrobocia. Ponownie. Podobnież jak kilku innych swoich sezonowych najemników. Podczas tego czasu zaznaliśmy, prócz chłodu 17C w domu, chłód państwa, ale i ciepło rodziny i znajomych. Dzięki nim mieliśmy rosół, a Małż mógł być stróżem nocnym i ogacać rury. To już drugie wakacje, zorganizowane dzięki ciociom małżowym. W zeszłym roku nasze wakacje to 5 dni w Warszawie, a w tym - 3 dni w Gliwicach. Dzięki rodzicom mogliśmy być 4 dni w Zakopanem i pokazać dzieciakom po raz pierwszy w życiu, jakie polskie góry są piękne.
     W lipcu mój wujek i ciocia w drodze nad morze mieli poważny wypadek samochodowy. Małż jechał do Koszalina, do szpitala. Pomagał im zeszrotować samochód, zapłacić za lawetę, zawiózł na przesłuchania na komisariat. Wszystkie kursy pomiędzy Koszalinem, a Szczecinkiem. Potem zawiózł wujostwo nad morze. A następnie pojechał po nich ponownie na wybrzeże, by przywieźć ich do domu. Wymyśliłam, że po co ma robić pusty przebieg. I tak, niespodziewanie, mieliśmy czterodniowe wakacje nad Bałtykiem.

 Dziękujemy wszystkim :))))))

     Tyle dobra siedzi pod liśćmi wokół nas! Wystarczy się schylić i je zauważyć. Nawet to najmniejsze. Za co mnie spotyka tyle dobra? Za ten papierek, który włożyłam do kubeczka po lodach tego bezdomnego staruszka na Krupówkach? Boże, jak on się zdziwił! Jak spojrzał!

A Bebe mówi chwytaj dzień i otwieraj szampana! Bo teraz się trzeba cieszyć! Teraz właśnie jest ten moment. Nie za trzy miesiące!

     Myśląc o tym wszystkim przecinam z Małżem i chłopakami mokry od deszczu Poznań. Miłosz płacze, bo dzisiaj umarła jego rybka. Bojownik. Żyła dwa lata.

- Miłoszku, wiem, że Ci bardzo przykro. - mokry nos dotyka szyby - tak już jest, że zwierzęta żyją krócej niż ludzie i zawsze bardzo smutno, kiedy odchodzą. Ale pomyśl, jak dobrze miał u nas. Pływał w ośmiolitrowym akwarium, a nie w maleńkim plastikowym kubeczku. Miał towarzystwo ludzi i kota, było mu ciepło, miał pod dostatkiem jedzenia i na pewno czuł się kochany. Ta tęcza była na pewno tez specjalnie dla ciebie, w podziękowaniu od rybki.

Miłoszkowe ramiona drżą od płaczu, ale po chwili jest już jakby lepiej. 

- Mamo, pojedźmy jutro po nową rybkę. Uratujemy następną. I wiesz, mam takie marzenie, by mieć świerszcza. Żeby nam grał pięknie w ogródku.

Sapałam i uśmiechałam się, gdy wdrapywaliśmy się na szczyt kamienicy, z której widać domy Borejków i srebrne brzuchy samolotów. - Poczekajcie tu na tatę, pomoże mi tylko zanieść tę ciężką torbę.

Drzwi się uchylają, a w nich dziewczyna z perłą, Katachreza. Za Nią Jej piękny, dwuosobowy cd genotypu. Ludzka radość spotkania. Jak wspaniale w takim towarzystwie kosztować serów w stu smakach i kolorach, skubać soczyste kule winogron, żuć bosko słone suszone pomidory, pyszny chleb z hummusem mmmmm... Rozkoszować się małżeństwem pomidora z mozarellą i wlewać w siebie zielone wino. I gadać, gadać, gadać, prawie do północy, raz przy stole, a raz na balkonie skąpanym w lunatycznym blasku świecących choinkowych gwiazdeczek.

Wyszłam objuczona prezentami od Kaczki i Bebe! Tak po prostu, bezinteresownie, z serca do serca.








     Wtaczam się do domu, jak Kopciuszek, przed północą, a tu Mat czeka! Oszalał z radości, ale odpakował tego wieczoru tylko jeden prezent. 

Prawie północ, a Mat delikatnie rozpakowuje najmniejszy prezencik.

      Te dwie czarownice kochane, wespół z trzecią, utrafiły we wszystko: wiedziały, że ulubionym kolorem Miłosza jest żółty. Wiedziały, że kocha owady. Ale skąd u licha wiedziały, że chłopaki uwielbiają jeść opłatek? Że dla tego kawałka pseudopapieru gotowi są zrezygnować z lodów? Skąd wiedziały, że nie mamy piórników? Że Mat nosił swój od pierwszej klasy i się po prostu już podarł? Że tak samo było z piórnikiem Miłosza, co prawda tylko dwuletnim, ale widocznie słabszym?! I na Jowisza, jak wydostała się tajemnica poliszynela, że Miłosz jest znawcą i miłośnikiem dinozaurów?!
I skąd wiedziały, że kochamy Janoscha?! Że mamy jego książeczki, a nawet słuchowisko? Że marzeniem naszym było coś mieć z Misiem, Tygryskiem i pasiastą Kaczką! Marzenia się spełniają i trafiają nieoczekiwanie mokrym psim jęzorem w policzek! Ależ radość utrwalona!






Łzy w oczach Miłoszka są prawdziwe. Oni się zawsze tak wzruszają.
Tu, podobny do disneyowskiego pasikonika mówi:
-Mamo, spójrz dostałem piórnik z dinozaurem!!!!!!










A tu prezenty dla mnie! Notesik moleskin w ukochanym stylu ekologicznym (skąd wiedziały?!) I coś, co przyprawiło o atak śmiechu moją Maminę i chłopaczków (albowiem to JA mam nerwicę w tym domu - skąd wiedziały?!):

- O, mamo! Dostałaś sól ANTYSTRESOWĄ! Przyda Ci się! A co to grzechoce w drugim zawiniątku? Pewnie antystresant maxi!

Powiem Wam, moi kochani, że o mało po południu z rozpędu nie wypiłam tej czekolady! Matko, człowiek, jak widzi czekoladę, to chce ją sobie pchać od razu w jedynie słuszny otwór!

I tu zastanawiam się ponownie, skąd wiedziały o moim wieloletnim pierdolcu lawendowym, co? Ponadnaturalne i ponadnormatywne zdolności i empatia, ot co!

Ten ranek trwał nieprzerwanie do godziny 14. Łaziliśmy wszyscy jak wariaci w piżamach i z głupkowatymi uśmiechami przyklejonymi do twarzy. Miłosz buszował w ogródku w poszukiwaniu lokatorów swojego Insekten haus. Zaiste! Pierwszy był mały pajączek, który Zwiedził zarówno insektarium jak i pojemniczek z wieczkiem-lupą. Istne cudo!

Na prośbę Miłosza pod karmnikiem mamy domek dla owadów.
Rozmnożyły się w nim pasiaste błonkówki!

Drugim lokatorem była pszczoła, która bardzo spodobała się Limie:


Potem ranek upłynął obu chłopakom pod znakiem labiryntu w kuli:

Tak, ryba to pamiątka z Zakopanego.

Po obiedzie nareszcie udało nam się ubrać. Hm, udało? ;)


A gdy Małż przyszedł z pracy (z pracy!!!!!!!!), pojechaliśmy po rybkę. Jest cudna, młodziutka, turkusowa z czerwonymi płetwami piersiowymi.

I zgadnijcie co, wypuszczone w chaszcze, gra nam w ogródku? :)



DZIĘKUJEMY CIOCIU KACZKO I CIOCIU BEBE!

niedziela, 17 sierpnia 2014

(139) Skorpion na globusie. Zapasy na zimę

     Patrzcie i podziwiajcie jak piekielnie zdolna jest blogosfera! A jaka uczynna i koleżeńska! Całuję Diabła w buraczkach w kopytka za tak trafny mój portret! Dziękuję! 
Zaklepałam sobie miejsce w kolejce u Diabła - na pewno da się ubłagać i zilustruje moją drugą książkę ;)
    Wybaczcie, ale byłam odcięta od netu i nie pojawił się weekendowy odcinek Skorpiona na globusie.
Tymczasem wróciłam. Na chwilę, ale obowiązek na pierwszym miejscu. Nie wiem, czy ktoś czeka, czy już zapomnieliście o mnie, ale dzisiaj będę okrutna i nie opowiem nic o wojażach. Opowiem natomiast o powrotach.

             Codziennie rano, punktualnie o 7.30 nad soczystymi halami unosił się ten sam dźwięk. Z Sanktuarium na Olczy wylewał się miękki, głęboki ton dzwonów i łączył się z morzem górskich łąk, po których przelewały się łagodnie stada puchatych owiec. Wszystko było takie, jakie sobie wymyśliłam. Cud. Drewniany, góralski dom na szczycie góry tonął w soczystości traw. Pokój, najwyższy z możliwych, usadowiony pod samą kalenicą jak bocianie gniazdo, patrzył trzema oczami na zwyczajne-niezwykłe codzienne obrazy, a mnie oplatało uczucie, którego smak pamiętam z dawnych lat. Stoję, dziewczynka w sukience, przy otwartym oknie, wchłaniam w siebie góry, kryształowe powietrze i szum drzew. Wnikają we mnie krajobrazy, o których przez lata już zapomniałam. Czy możliwe jest, by wszystko się spełniało? Wszystkie kłopoty zostały przeżute przez leżącą na żywym dywanie czerwoną krowę. Ze spokojem matrony patrzy na pozorowane walki cielątka z kozami. Dalej piękny, gniady koń dostojnie skubie trawę, zerkając raz po raz na czerwoną brzuchatą. Po prawej przepiękne, jastrzębiate kury w pierzastych kalesonach, zgodnie kroczą tuż obok kaczek i ich piękniejszych odbić - gęsi. Najruchliwsze indyki dorównują wzrostem owcom. Cały ten zwierzyniec na moje nieme życzenie zamknięty zostaje w ramkę z gór i strumyków. Za oknem cudna cisza, przetykana przyjemnymi dla ucha dźwiękami zwierząt. Wieczorami kontury stają się miękkie, a kolory nasycone i brzemienne w przedsmak nocy. Ciepło wieczoru powoli rozlewa się  miodem po spragnionych zmysłach, ukazując co rusz swe inne oblicze:


 



Księżyc nad Koszystą.
Post factum dowiedziałam się, że to był SUPERKSIĘŻYC!

Widok z naszego pokoju przyprawia o zawroty głowy nie tylko z powodu wysokości.
Patrząc w prawo widzieliśmy pasmo ze Świnica i Giewontem.

Powroty trącają we mnie tę samą strunę, co pierwszy bukiet astrów, łza rzeźbiąca wąwóz policzka, fotografie sprzed lat widziane przez wyrwy w omszałych murach  dawnych związków. Widok mnie samej w ulubionej sukience w kratkę. Ten sam tembr ma uczucie, że o czymś zapomniałam, że nie zdążyłam, że nie tak być powinno, ale jest. Że miałam na coś wpływ rzeczywisty lub złudny. Że nie zebrałam wszystkiego, by przekazać dalej. Przesiewam codzienność przez sitko i łapię bursztyny. Zjadam na poczekaniu i wbudowuję w ciało. Mam nadzieję że przekazałam je w genach dalej. Nadzieja też uderza w tę samą strunę. Mieszanka mnie samej i świata.  Harfa traw.
Wkładam melodyjnie pejzaże pod skórę, zamykam na twist-off przesyt lata. W lodówce potoków zamykam upały. Stawiam na półkach brzuchate słoje z zachodami słońc, ciepłe i zamszowe, kojące ból gardła. Śliskie i zimne pełnie księżyca na zimowe gorączki. Superksiężyc powieszę nad drzwiami. Piling ze żwiru z dna strumyka. Rosa do nacierania miejsc pulsujących. Na ból głowy plaster wieczornego brzęku pszczół i śpiewu ptaka. Na rozbudzenie kofeina wyciśnięta z burzowej chmury. Zapasy muszą starczyć do wiosny. Bo...




poniedziałek, 4 sierpnia 2014

(138) Skorpion na globusie. Hotele - the best of

     I tak weekend przeleciał między palcami, a obiecanego posta podróżowatego jak nie było tak nie ma. Wybaczcie, mózg mi się zwarzył w 50C i zamienił w serek topiony, a następnie w śmierdziela. Słodkie to miano przylgnęło za moim przewodem kilkadziesiąt lat temu do sera smażonego, który powstaje ze zgliwiałego (stawiam sernik i włosy na głowie temu, kto mi wytłumaczy etymologię tego słowa, które mnie się kojarzy wyłącznie ze zgliszczami) sera białego. Cóż za potworność jeść popsuty twarożek. I jeszcze smażyć to nabiałowe truchło. Jak bardzo trzeba mieć zwyrodniałe kubeczki smakowe, by napełniać je aromatem (o, czego jak czego, ale aromatu Bozia serowi nie poskąpiła) tej ciągnącej się, smrodliwej masy.
     Tak więc w to właśnie zamieniło się moje centrum zarządzania organizmem. Rozumiecie teraz pewnie mój marazm i zserowienie, ale za to w dwójnasób uwypukliło ono to przyjemne uczucie, które oplata mnie swoimi mackami i klepie po policzkach - jak to miło jest po upalnym dniu wrócić pod dach. Wskoczyć pod chłodny prysznic, wyciągnąć nogi i wszystkie inne członki. Zawiesić problemy i kręgosłup na wieszaku. Tym bardziej, że człowiek całe dnie na nogach. Przeczesałam miejsca, w których składałam nocą swoje cztery litery i na grzebieniu pamięci widzę, że spałam w namiocie, w domku letniskowym, na promie, na statku, w hotelu-wieżowcu, w kamienicach, w bloku, na wsi, w mieście, w górach, na nizinach, na morzu. Przy lotnisku, przy stacji kolei, ach!

     Sięgam pamięcią wstecz, na ile, rachityczna, mi pozwala i postanawiam wręczyć co poniektórym miejscom należne trofea. Wyławiam co następuje, stawiając na podium hotele:


Najbardziej surrealistyczny:
Granada, Andaluzja - Hiszpania

      Wieczór. Autokar wjeżdża pod skalną górkę, Wciąga z mozołem kilkadziesiąt dusz. Wokół drzewa o wygiętych złowieszczo konarach, ze zwisającymi z nich, długimi na 30cm strąkami. W trawie hasają pasikoniki wielkości kota, emitujące dźwięki, które mogły by pochodzić równie dobrze z muskania skrzydłami o golenie, jak i z chrzęstu kruszonych kości w aparacie gębowym typu gryzącego. W tak malowniczych okolicznościach przyrody autokar wpełzł na szczyt  i umarł przy wejściu do majaczącego na tle nocnego nieba zamczyska (no dobra, zwykły hotel, ale bardzo malowniczy), wtargaliśmy dobytek na piętro i wyszliśmy na taras pooddychać rześkim wieczornym powietrzem. W oddali widzieliśmy śnieg na wierzchołkach gór, powietrze było krystaliczne, górskie, jakże odmienne od tego gęstego, które zostało w miejskiej dolinie i oblepiało suche, gorące mury.
Taras był wielki. Nie był to balkonik, ani weranda, ale prawdziwy, kamienny taras, wiszący nad globusem na słusznej wysokości dwóch pięter i oddzielony od przestworzy kamiennym murkiem sięgającym do pasa. Ach Małżu, jak pięknie! W oddali śnieżne czapy Sierra Nevada, koty ćwierkają w trawie, strąki gibają się na drzewach, a w powietrzu ptaki! Całe stado! Kołują nad nami, machają skrzydełkami, ćwierkają cichuteńko.
Hm ptaki po ciemku? Ślepce? I jakie bezszelestne! Małżu, to nie mogą być ptaki. To są...NIETOPERZE!



Najbardziej klimatyczny:
Lyon, Francja

     Szeroki Rodan toczy granatową krew, poprzecinaną arteriami szerokich, ozdobnych mostów. Na brzegach rzeki, jak szafiry błyszczą baseny, na plażach rodziny z dziećmi biegają w modnych strojach kąpielowych. Katarynki, śpiewny głos Francuzek, nadbrzeżne kawiarenki. Mężczyźni w przekrzywionych zawadiacko na bok, kaszkietach, grają w bule popijając schłodzone wino.
Nasz hotel był dwie uliczki dalej. Nie był to osobny budynek, lecz jedna ze stojących w szyku kamieniczek. Konsjerżka wskazała nasz pokój. Stając w progu spojrzeliśmy po sobie, z niemym pytaniem w oczach, czy aby nie była to burdelmama. Oczom naszym ukazał się widok wyjęty żywcem z burleski. Mebelki Ludwik Słońce. W oknach ciężkie kotary z ozdobnymi kutasikami. Słowo nareszcie, jakby na swoim miejscu. Lustra w złotych ramach fikuśnie i bogato rzeźbionych w kwieciste ornamenty. Łóżko jedno, małżeńskie. Wysokie i wielkie jak królewski stół. Na łożu kapa spływająca do podłogi osłoniętej kobiercem. Na atłasach poduchy. A nad łożem - baldachim! Wszędzie grube, kosztowne tkaniny, słodkie zapachy i powietrze gęste od rozgrywających się tu historii. Może to miejsce schadzek francuskich żigolo? Może tu mieszkała Mata Hari? Popychamy palcem drzwi z fikuśnie wygiętą, wysoko osadzoną klamką. To nie łazienka, to pokój kąpielowy! Z prawdziwą, wielką wanną, stojącą na paluszkach swych wygiętych nóżek. Słuchawka prysznicowa sprzed setek lat. Fikuśne kraniki, przy wannie pikowane pufy. Patrzyliśmy jak urzeczeni na drobinki kurzu tańczące w smugach sączącego się ze starych żarówek światła.


Najbardziej akustyczny:
Kair, Egipt.

     Chyba mógłby zdobyć też nagrodę na najbardziej obskurny hotel. Nieotwieralne okna, pokój wielkości baterii dla kur, zresztą i tak z zewnątrz wyglądał. Wieżowiec, przechowalnia ludzkiego drobiu. A za ścianami, od trzech do pięciu pięter na prawo od nas, jakiś kogut przez pół nocy dawał popisy swojej męskości. Spuśćmy kotarę milczenia i idźmy dalej.


Najliczniejsza obsada pokoju: 
 ex aequo:
Hel, Polska
Morze Śródziemne

     We wczesnych latach dziewięćdziesiątych, kiedy tworzyłam jeszcze inny, nieformalny związek frazeologiczny z innym osobnikiem płci odmiennej i nie zaznałam miodowych krynic u boku Małża, udałam się z rzeczonym Mareczkiem na Hel, a wręcz do Helu. Urocze to rybackie miasteczko przywitało nas upałem i ubogą bazą noclegową. Usiadłam na plecaku, a Mareczek drobił swymi długimi odnóżami między maleńkimi rybackimi chatkami. Znalazł. Jak się okazało pokoik miał wspólny strop/podłogę z pizzerią. A my mieliśmy wspólny pokój z obcym, samotnym mężczyzną. Jak w mieszkaniu komunalnym w Związku Radzieckim. Leżeliśmy w jednym łóżku, a na sąsiednim on. Kim był? Mordercą? Zboczeńcem? Gwałcicielem? I czy dostałam świeżą zmianę pościeli? Nie dane nam było tego się dowiedzieć. Rano powiedzieliśmy sobie dzień dobry i do widzenia, po czym każdy z nas rozpłynął się wśród tłumu pompowanego główną uliczką Helu.

     Podobny przypadek mieliśmy z Małżem. Dwa razy w ciągu życia trafić na niezaproszonych obcych we własnej sypialni, to jak dwa razy wygrać w totolotka. Podczas podróży do Grecji nocowaliśmy na promie. Nasza kajuta znajdowała się chyba na ósmym piętrze. Ale licząc w dół. Pod pokładem życie toczyło się jak w mrowisku. Gdyby Małż mnie tam porzucił, mogłabym tylko łkać w bocznym korytarzu i próbować znaleźć drogę do kajuty po zapachu. Powinni, rosyjskim zwyczajem, zatrudnić na każdym piętrze etażną.
Dziwnie tak być na dwóch metrach kwadratowych z nieznajomymi. Tm razem trafiła nam się para i to mieszana. Mieliśmy do dyspozycji po dwa piętrowe łóżka. Powiedzieliśmy sobie wszyscy dobranoc (cóż za kuriozalna sytuacja) i poszliśmy spać. Po ciemku stanęły zegary, a dół pomieszał się z górą. Moje zmysły zaczęły wariować i, tu uprzedzę pytania, nie wytworzył ich zalegający piętro niżej Małż. Obudziłam go, targana za włosy przez panikę i, krok przed obłędem, poprosiłam o zajęcie miejsca na dowolnie wybranym boku obok mnie (nie można było decyzji zmieniać, chyba, że budząc współłóżkowca i robiąc to na raz da trzy. W sensie, przewracać się na bok), ale przedtem o uchylenie drzwi. I nagle nasza kapsuła została rozszczelniona. Niemal usłyszałam pssssss. Wpadł do niej wyimaginowany zefir przestrzeni sączący się razem ze światłem przez dolny próg grodzi. Jedyny bodziec dochodzący ze świata w miarę zewnętrznego, nie licząc złowrogich trzeszczeń kadłuba i głuchych uderzeń (fal? pięści umierających? Krakena?) w jego blachy. Uf. Niemniej i tak nie zmrużyłam oka.


Najbardziej zaskakujący:
Montserrat, Katalonia - Hiszpania

     W drodze z Barcelony w autokarze zapadła podejrzana cisza. Co prawda pilot nie był tak dobry, jak piloci podczas naszych innych wojaży, z racji może młodego wieku i małego doświadczenia, i nie opowiadał non stop o Hiszpanii podczas podróży, ale ta cisza była aż nieprzyjemna. Jak się okazało, była to cisza przed burzą. Wstrząsnęła nami wiadomość, że błąkamy się po tych górach, nie bez kozery, bowiem nie wiadomo, co z nami począć. Okazało się bowiem, że coś jest nie tak z naszym noclegiem. Miał być gdzie indziej, ale coś tam i dlatego będziemy spać gdzie indziej. Pozostało albo strącić nas ze skały, albo dowieźć w miejsce, gdzie anioł mówi dobranoc.
Trafiliśmy do klasztoru Montserrat

źródło fot: wikipedia
   
      Zazwyczaj podczas eskapad mieliśmy opłacone hotele dwu-trzy gwiazdkowe. Wyjątkiem jest opisany poprzednim odcinku Skorpiona na globusie, statek, którymi tydzień płynęliśmy po Nilu, a który miał maksymalna liczbę pięciu gwiazdek! Ale gwiazdki ze świata arabskiego nie mają tego standardu, co europejskie. Tu jednak były to prawdziwe, europejskie gwiazdy! Szyk i elegancja. Drewniane meble w kolorze wiśni, gustowne dodatki, bawełniana pościel. Czyściutko, pachnąco. Sekretarzyk, krzesło gabinetowe lampka, papier listowy, artykuły piśmiennicze. Ach, odetchnę pełną piersią, Małżu rozewrzyj okno! Aby szeroko! Rozwarł. Ja rozwarłam się również. Strużka śliny skapnęła z kącika na wypielęgnowaną podłogę.
Powiem tylko tyle, że gdyby okiennice otwierały się na zewnątrz, nie otworzyłyby się nawet w połowie. Za oknem na wyciągnięcie ręki i to dosłownie, była ściana skalna. Wielka góra Montserrat zaglądała nam w oczy. Z bardzo, bardzo bliska.

     Mój Boże, jak to dobrze, że obsypałeś mnie gradem chorób i fobii (lęk wysokości, klaustrofobia, itepe) dopiero po naszych dzieckach, a nie podczas skakania po globusie!


Na następny odcinek Skorpiona na globusie zapraszam w weekend!
 Odcinek nadany zostanie spopod samiuśkich Tater,
a będzie traktował, kto wie, może o środkach lokomocji?
Na lądach, wodzie i w powietrzu!

(Chyba, że nie połączę się z mózgiem i światem)

Bywajta! Wypatrywajta nowego posta na Kręgosłupie Oralnym,
bowiem tam chorzy walą drzwiami i oknami.

piątek, 1 sierpnia 2014

(137) Skoki na główkę

OSTRZEŻENIE:

Dzisiaj wchodzicie tu na własną odpowiedzialność.
Osoby zbyt wrażliwe nie powinny oglądać dwóch pierwszych filmów.
Ja dochodziłam po nich do siebie wiele tygodni.
Zachęcam natomiast do czytania pozostałych trzech podlinkowanych artykułów.


     Na oko może mieć ze 20 lat. Szczupły, bezczelnie uśmiechnięty. Wpakowali go do Oddziału VI za jakieś głupstwo. Słyszy krzyki: przebieraj się! Zaraz zetną ci włosy!
Stawia się z powrotem, Mina już nietęga, bo luźne spodnie spadają z bioder, nogawki wkręcają się w drewniaki. Piżamowa góra odbiera resztki godności.
Nie będę mył latryn - głos jeszcze zawadiacki, w kąciku ust tańczy szelmowski uśmieszek.
Będziesz. Zrobimy tak, że będziesz.

Po kilku godzinach spuścił spodnie przed kamerą. Pośladki sine, mięso będzie odchodzić od kości. Głowa jest dwa razy większa. Nie ma na niej oczu, są tylko wąskie szparki. Jedno ucho wielkości dłoni. Brak przednich zębów. Chłopak słania się na nogach, starczym, posuwistym i wolnym krokiem zmierza do latryn, całą drogę trzymając się ścian. Pokornie klęka nad dziurą w podłodze i gołymi rękami wybiera fekalia.

***

     Mamo, klawisze chcą śrubokręt i dwadzieścia metrów kabla. Tak, traktują mnie dobrze, ale jak przyślecie paczkę, będą mnie traktowali jak króla. Tak, myślę, że dyrekcja wie o tych wymuszeniach. Co robi? Korzysta i przyzwala.
Mamuniu, oni chcą betoniarkę. Ciężarówkę. Cysternę.
Rodzice zadłużają się masakrycznie, ale przysyłają wszystko. Matka płacze bez przerwy.
Ukochanego syna i tak katują na śmierć.

Innemu więźniowi udaje się przeżyć wyjść na wolność. Oskarża klawiszy o znęcanie się. Sąd skazuje go za pomówienia i osadza w tym samym więzieniu. Ile mu dajecie? Nie odsiadki. Życia.

To nie fikcja. To rosyjskie więzienia XXI wieku.

***

     Nie udają, że to pomyłka. Pociski z bronią chemiczną z premedytacją uderzają w syryjskie szpitale i szkoły. W takim wypadku zazdrości się zmarłym na miejscu.
Hałas, rwetes, przed szpitalem pojawia się znikąd czterdzieścioro dzieci. Chłopiec jest w wieku Mata. Stoi jak strach na wróble, dygocze, z rąk i nóg wiszą strzępu ubrań, na głowie szmata z kapelusza. Po chwili dochodzi do mnie, że ubranie stopiło się, a to, co wisi z głowy i ciała jest jego własną skórą.
W szpitalu nie ma nic. Okien, łóżek, w apteczce tylko paracetamol. Dzieci nie mają gdzie się położyć. Większość strachów stoi.Nie ma krzeseł.

***

Małpka zabawnie skacze. Robi stójki, jaka mądrutka! Ach, ci Rosjanie!



***

     W domu dziecka powinny zaznać ciepła i miłości. Te, z którymi los obszedł się okrutnie, nie znają delikatności ręki mamy, ciepłego uścisku ramion taty i bezpieczeństwa, które z miłością tworzą gniazdo, w którym się wzrasta. W siłę, w wiarę, w miłość.


***

     My, cywilizowani Europejczycy uważamy, że świat ma wyglądać tak, jak my im zagramy. Pępek świata. Szkoły dla wszystkich, komunikacja miejska, małżeństwo z wybraną osobą. Odkryte ramiona na ulicy, publiczne pocałunki. Nikt nie oblewa kwasem, nie torturuje, nie gwałci. Biedronka za rogiem, pomoc społeczna, służba zdrowia. Tymczasem to my jesteśmy mniejszością. Mentalność poza Europką i Stanami jest diametralnie inna. W Chinach nie ma uczuć ani więzów rodzinnych, a jedyną religią jest pieniądz. Marny pieniądz. Ale opłaca się tu robić sztuczne fistaszki i jajka. Zanieczyszczenia dopływają aż do Wysp Kanaryjskich.





     Tymczasem w Japonii... Japonii nigdy nie zrozumiemy.

http://www.focus.pl/czlowiek/rece-ktore-lecza-czyli-szokujace-zwyczaje-dotyczace-masturbacji-8179

***

     Jedyne co wiem, to to, że nie zbawimy świata i nigdy nie będzie na Ziemi pokoju. Mam hippisowską duszę i organicznie nie znoszę przemocy pod żadną postacią, krwawych porachunków, politycznych machlojek, prawa pięści. A muszę żyć ze świadomością tego, co dokoła mnie.

Dziś 1 sierpnia. Wycie syren o 17.00 zastanie mnie na Starym Rynku. I będę dalej żyć. Z worem pamięci ciężkim jak głaz.

     Jestem pierwszym pokoleniem, które wojnę zna tylko z opowiadań. Boję się, że jednak nim nie będę. Patrząc, co się dzieje na świecie, boję się o dzieci. Nurkuję tak często jak tylko się da. Nie chcę wypływać. Pod powierzchnią paradoksalnie mam czym oddychać, mogłabym całymi tygodniami pływać wokół grządek, donic, mieszać w garze wiśniowe konfitury. Czytać, tulić dzieci i nie wychodzić z pościeli. Wypływając za próg duszę się.



I dlatego skaczę na główkę w rzeczy piękne:

W ZOO.

w rzeczy niezwykłe i piękne:

W Łazienkach.

  zwykłe  i proste - dlatego piękne




     Przycinam lawendę, by zakwitła po raz drugi, wdycham odurzający zapach glicynii. Zawieszam domek dla owadów i obserwuję pierwszych lokatorów. Wracam do fajansów i szydełkowych serwetek. Nad rosołem spowalniam zegary. Nie gnam, nie ścigam, nie popędzam.

Codziennie skaczę na główkę z synami, pływamy:

Mimku, cieszysz się, że jedziemy w góry?
hmmm niezbyt. Mam równie małe szanse spotkania żmii zygzakowatej, jak szukanie wiadra w polu.

***

Mim na pływalni nie słucha instruktora, robi wszystko po swojemu. Pan Michałek mówi, że powie w takim razie babci, którą zna, nota bene, z 5 lat co najmniej. Kiwają sobie zawsze rąsiami przez szklaną taflę. Mim spłoszony biegnie do instruktora i szepce mu coś do ucha.

-Niech pan nie mówi nic babci, szkoda fatygi, ona jest stara i głucha jak pień!

***

-Mamo, ruszyły zapisy do Hell's Kitchen, nie martw się, nie trzeba być profesjonalistą! Można być tylko amatorem!
A Ty jesteś amatorem, tak?
.
.
.
.
.
Czy jeszcze gorzej?

***

      Zaciekawiło mnie jakimi Wy, zbłąkane duszyczki, pokrętnymi drogami wpadacie tutaj.
Aż się boję pomyśleć, kto to czyta, bo znajdujecie Skorpiona po wpisaniu w gugla haseł:

co może wygryzać kurczakom wnętrzności

ślimak jak odciąć mu nogę i wyjąć wnętrzności

trucizna na koty.


Fuj, wstydzicie się, mam nadzieję, bando dewiantów! ;)

sobota, 26 lipca 2014

(136) Skorpion na globusie. O wężach i krokodylach w łóżku.

     
Żeby było ładnie, na początek roślinka zwana Płomieniem Egiptu.

     A potem, żeby zgrabnie wprowadzić Czytelnika w temat, powiem tylko, że do Egiptu nie jeździ się w lipcu. Zwłaszcza na dwutygodniową wycieczkę objazdową bez dostępu do akwenu większego niż mydelniczka w hotelu.

Wysiadając późnym wieczorem na lotnisku w Egipcie, stawiając stopę po raz pierwszy na afrykańskiej ziemi, stwierdziłam:

- Małżu, ależ bucha gorąc z tych silników samolotu, jakby kto piekarnik otworzył!

Okazało się, że to nie powiew silników.

     W dzień na dworze było 52C w cieniu, nie wiem ile było w słońcu, z opisów siedzącego na kamieniu Małża wiem, że jajka można swobodnie gotować na twardo. W autokarze z klimatyzacją panowała świeża atmosfera i chłodząca bryza 40C. 

     Na kreskówkach pokazują delikwenta w pozie swobodnej, wyprostowanej, lekko oklapłej jednak, wyduszającego z czoła i przyległości dorodne krople potu. Pot perli się na czole, spływa kroplami, krople łączą się w strużki, strużki spływają po plecach do majtek, wlewają się do sandałów, a osoba wypacająca chodząc zostawia po sobie mokre ślady jak ślimak. Myślałam, że to bzdury wyssane z mokrego palca. Do czasu jednak. Stałam się człowiekiem z kreskówki. Nie wierzyłam, że to możliwe, Małż tez nie. Patrzyliśmy na siebie i obserwowaliśmy płynące strużki. Wrażenie, jakby ktoś puszczał w przyspieszonym trybie program na Discovery. Gdybym stała na wadze, obserwowałabym zanik masy. Dodatkowo Małż w trakcie zmiany stanu skupienia nie był w stanie skupić się na tym, co mówi przewodnik. Małż stał się bowiem pierwszą ofiarą zemsty faraona. Dopadła go ona, nomen omen, nad gobowcem w Dolinie Królów. Małż łkał, żeby go dobić, zmumifikować  i przesłać do RP bez nadbagażu. Przypuszczam, że i w stanie niezmumifikowanym ważył już tyle, co ośmioletnie dziecko. W Dolinie Królów nie ma królewskich latryn. Zbadano.
Wielbiąc Ra za oszczędzenie mnie pojechaliśmy do wytwórni naczyń z alabastru. I tu dopadła mnie klątwa. Powiem tylko tyle, że arabskie WC różnią się od europejskich wychodzącą z muszli, skierowaną do góry, długą rureczką. Nie wiem jednak, jak można sprawić, żeby rureczka trysnęła. (Mam nadzieję, że wodą a nie.... aaa!) I jak uchronić rureczkę przed tym, co leci na nią z góry. Zafrapowało mnie kto myje rureczki i jak rureczka ma myć to, co nad nią zawisa. Wojna światów, doprawdy! Czy zwycięża ten, kto ma większe fi? Czy dłuższy miecz?
     Po udrożnieniu wszystkich gruczołów potowych i wydalniczych (w małżeństwie takie problemy hydrauliczne są na porządku dziennym, ale my mieliśmy dopiero roczny staż. W zasadzie, nie ma to jak dogłębnie poznać partnera), Małż został delegowany do apteki. Małż jako osobnik czarnowłosy i śniady zaczął uchodzić momentalnie za swojego, ludność zapraszała go na herbatkę z hibiskusa i sziszę, ale on, twardo i uparcie brodził w tej ludzkiej ciżbie i obcym mieście w poszukiwaniu znachora. O dziwo wrzuciło go z XIX wieku wprost w XXI. Klimatyzacja, biały kitelek, znane leki, język angielski. Pan dowiedziawszy się skąd delikwent przybywa, od razu wiedział o co cho. Białe tabletki opisane egipskimi robaczkami nie okazały się ani trucizną, ani zbryloną kokainą. Być może zawierały sproszkowaną mumię, ale za to sterylną, bo zdarzył się cud. Nazajutrz stawiliśmy się na śniadaniu rześcy i głodni, kątem oka, nie bez satysfakcji, stwierdziliśmy uszczuplenie w szeregach bladych twarzy. Faraonowi podpadliśmy nie tylko my. Zbieraliśmy laury i uwielbienie od zwijających się w toaletowych konwulsjach za białe tabletki. Ha, dealerzy!
Każdego wieczoru, gdy schodziliśmy na nasz statek (płynęliśmy tydzień w górę Nilu- za dnia wypełzaliśmy na suchy ląd, nocą płynęliśmy), z sąsiednich kajut dochodziły cyklicznie okrzyki zachwytów i treli. Zastanawiające, bo z kajut niekoedukacyjnych również. Zgłębiliśmy temat i okazało się, że sąsiedzi mieli w kajutach zwierzęta. A to pawia, a to prosiaka, ryby i inne dziwadła. Z ręczników. Z pościeli. Z papieru toaletowego. Jakimś cudem pod nieobecność lokatorów do pokoju wbiegała horda Egipcjan i tańcząc przy poniższym kawałku, robiła origami ze wszystkiego, co miała pod ręką:


Tylko nie u nas. Hm.
 Każdego kolejnego dnia zwiększaliśmy bakszysz. Doszliśmy od 1 do 10 funtów egipskich. Zadziałało dopiero w ostatni dzień, chyba z litości. Wchodzimy do pokoju, a tam...TADAAM!
Na łóżku czekał na mnie ręcznikowy mężczyzna!
Ubrany w piżamkę i okulary!

A w drugim łóżku krokodyl rzucił się na puszkę!
  To nie jedyne spotkanie ze zwierzętami.
Będąc w Kom Ombo napotkałam bardzo miłego staruszka. Staruszek miał pewnie ze 40 lat ;) I na szyi boa. Nie pierzaste i różowe, ale blisko. Wyglądało jak gumowa zabawka. Pan łapie mnie za rękę i przyciąga do siebie. I zrobił to o czym można tylko śnić. Ale nie to. Wręcz przeciwnie. Pan rozwarł  otwór gębowy (swój) i bezceremonialnie wepchnął sobie kilka dobrych centymetrów węża w organizm. Publika zamarła. Ja umarłam, ale trzymałam już w rękach to, co pan wypluć raczył. Zwisające z szyi ciało było ciepłe, suche i ledwo żywe. Pan uśmiechnął się promiennie, a oczom moim ukazał się widok mrożący krew w żyłach. Zęby jadowe! Tylko dwa zęby, jak mniemam, niemyte zamieszkiwały jamę gębową. Zadumałam się, czy kobra egipska, którą trzymam w rękach jest równie szczerbata, czy może jednak zatopi mi swe uzębienie w szyi. Wąż chyba był tak oszołomiony i umęczony, że chyba nie miał ochoty na takie ekscesy.
Pan jednak kazał mi trzymać gada tuż za głowa i nie puszczać, więc coś jednak było na rzeczy.
Kom Ombo - starożytne Miasto Złota na terenie Nowej Nubii.
W drodze do portu.

     Jakie jeszcze spotkania ze zwierzętami czekały na nas? najbardziej wstrząsające spotkanie miałam z... nie, nie ze skorpionem. Też nie z krokodylem. Najbardziej wstrząsnął mną poniższy widok:
Edfu. Tutaj trafiliśmy nazajutrz po przepłynięciu śluzy w Esnie (post nr132)
Koń miał metalowe klapki na oczach.
Niestety, biuro wykupiło zawiezienie powyższą taksówką.
Na szczęście tylko kawałek.
     W Egipcie spotkaliśmy też krokodyle, które obficie wystepują w Jeziorze Nasera, a które ze względów bezpieczeństwa odgrodzone są od ludności siatką. Być może turyści są szkodliwi, in spe.
Abu Simbel nad jeziorem Nasera.
Powstało w wyniku budowy Tamy Asuańskiej, zalewając tereny Nubii.
(Nubijczyków widzieliśmy na wyspie Asuan.
J.Nasera ma 496 km długości i 7800km linii brzegowej.
To najdalej wysunięte na południe miejsce Egiptu, które widzieliśmy.
40 km dalej jest Sudan.

Widzieliśmy tez morskie ślimaki, które, gdy wyjąć je z wody szukały ręki, która je trzyma, wynicowując z siebie długi, zielony syfon. Czytałam, że niektóre mają tam jadowy kolec.  Nie wiem, czy akurat te, Małż nie chciał sprawdzić, tchórz.

No i wielbłądy! Utrzymać się na garbie podczas wstawania to nie byle sztuka!

Giza. Gubię klapki przed Piramidą Cheopsa.
Wchodziliśmy do piramidy Chefrena, o ile mnie pamięć nie myli.
Trzecia to P. Mykerynosa.

      Zwierzęta też nas poróżniły w dniu wyjazdu. Awantura w stylu polish folk pobrzmiewała swojsko już wieczorem. Awantura o krokodyle, wypchane dziecko, nabyte drogą kupna i wypchane zawartością owocu z drzewa kapokowego (jest takie, jest!) O ile mogłam się zgodzić na owoce tegoż drzewa, obrus na 12 osób, ręcznie wyrabiany obrus nr2 (ręcznie farbowane i naszywane kwiaty - przez mężczyznę!, a także salaterkę z alabastru, kwiaty Płomienia Egiptu, gałązkę akacji, gałązkę bugenwilii, malowane kamienne jajo, zakładki z wypisanymi hieroglifami naszymi imionami, setkę fałszywych papirusów - z bananowca, papirus prawdziwy, dla porównania), to na zwłoki krokodylka się nie zgadzałam. I na muszlę wielkości klozetowej też nie. Respektuję wszak Konwencję Waszyngtońską! Całą odprawę paszportową udawałam, że tego pana nie znam. Czasami mam ochotę to powtórzyć.


Bo ja przecież jestem taaaka malutka i pod ochroną!
Karnak - 3km od Luksoru.
Sala hypostylowa, kolumny mają 25m wysokości.
W tym czasie Polacy biegali odziani w skóry
i próbowali drapać po ścianach jaskiń.

                       Na kolejny odcinek Skorpiona na globusie zapraszam za tydzień!