środa, 6 listopada 2013

(99) w rolach głównych wystepują... czyli zaproszenie do konkursu!

     Blog Skorpion w rosole powstał 7 listopada 2010 roku. Tego dnia zostały zamieszczone pierwsze dwa wpisy na blogu (to chyba rekord liczebny), po czym życie na tym wirtualnym skrawku kontynentu zamarło tak gwałtownie i niespodziewanie, jak się narodziło. Po ustaniu półtorarocznego okresu zlodowacenia nastąpił interglacjał niosący zasobne w życiodajne składniki mady i tak dzień 22 kwietnia 2012 roku wpisał się jako dzień zmartwychwstania, czy też, nazwijmy to, reanimacji Skorpiona (metodą usta-usta).


Wszystko teraz takie tu takie okrąglutkie, łącznie ze mną:



3
lata bloga
(a trójka chadza z dwoma okrągłymi brzuchami)


100
post


a także okrągłe urodziny obchodzą/obchodziliby duchowi patroni bloga:

88
(prawda, że dwie ósemki to dwie nieskończoności?)
Whilliam Wharton wł. Albert William Du Aime
(7.11.1925 - 29.10.2008)
malarz i pisarz. Zawsze podkreślał, że jest malarzem, który pisze, nie odwrotnie.
Czarodziej.





70
mój Tata Janusz
(14.11.1943 - 8.10.1996)

pokazywacz gwodździ, ziemi, motyla. Trener i kibic w jednym. Lekarz, psycholog,
zielna babka, kucharz, cieśla, zdun, magister, kierowca, rolnik, poeta, rysownik, lalkarz. Wielbiciel z hiacyntem w dłoni. Mówca, gawędziarz, znawca, talent.
Arcymistrz i ziarno w klepsydrze. Alfa i omega.
Od 17 lat jestem sama w połowie alfabetu. Idę po Jego śladach.
Urodziliśmy się tego samego dnia. Dzieli nas 30 lat i śmierć. To niewiele.
Z każdym dniem przecież Cię gonię, Tato.

Tata w moim wieku.


 i moje 20 :P  urodziny (ur.14.11.)

Poza tym - słońce świeci nam w znaku Skorpiona :)


Nie może być lepiej :)

Na świecie nie ma przypadków, albo wszystko jest przypadkiem.

Zatem trutututu!!! Zapraszam na jutrzejszy KONKURS MULTIURODZINOWY!

***
     W Wartonie zakochalam się 20 lat temu. Pierwszą książką był Ptasiek. Następnie cała reszta. Wharton dopiero został odkryty, dla mnie było to odkrycie stulecia. Polska była w czasie wielkich przemian. Dopiero od niedawna nie było kartek. Dziwny świat, taki analogowy i powolny. Taki, jaki powinien być.
Swojego czasu byłam maniaczką whartonowską. Czekałam jak na szpilkach na nową książkę. Nagrywałam na wielkie kasety VHS ekranizacje (Ptasiek, potem W księżycową jasną noc), filmy dokumentalne o Whartonie, zbierałam wycinki prasowe. Aż wreszcie gruchnęła wieść: Wharton odwiedza Polskę! Wiadomość kalibru- Papież albo U2 wpadnie do nas na podwieczorek. Aaaaaaa!

     W kolejce po autograf stałam kilka godzin, chyba urwałam się z uczelni, nie pamiętam. Wspominałam o tym spotkaniu na blogu Danusi Awolusi, w komentarzach pod Jej postem o Wieściach:


Przed księgarnią Pod papugami na ul.Podgórnej,w kolejce po autograf Whartona.
Zgadnijcie kto to taki biały z lewej strony? ;)
Głos Wielkopolski, śr. 24.05.1995

Autograf: "Monica have good life"


Exlibris nr756!,  to, prócz autografu pamiątka naszego spotkania.

Wycinki prasowe, siermiężny plakat, zaproszenia.

Barwna seria ;)

Biografie, album malarstwa.

Śniadanie, 1989, olej na płótnie 65/81cm
"Tego ranka to ja pierwszy zjawiłem się w naszej pracowni. Napaliłem już w piecu.
Dzień był zimny, po drodze zatrzymałem się na targu i kupiłem trochę kwiatów. Przy okazji kupiłem rogaliki, zdążyłem też zaparzyć kawę i rozłożyć serwetę.Postanowiliśmy namalować to wszystko,
zanim stanie się częścią nas samych. Oczywiście, przez to, że go namalowaliśmy,
widok ten również stał się częścią nas".





Tymczasem za kulisami:




Prawda, że Lima idealnie wpasowała się w konwencję?  ;)


:))


poniedziałek, 4 listopada 2013

(98) piekło-niebo

   Owszem, mogę pisać brudno, czemu nie. O podskórnych pulsujących ropniach i śmierdzących wydzielinach, o pijakach, którzy marzą o najlepszej dziwce na ulicy. O błyszczącym w porannym słońcu bruku, na którym  w męczarniach i w śmierdzących moczem i kałem spodniach skonał  niejeden bezdomny, skopany okutymi buciorami podpitych roześmianych wyrostków. Mogę dać zagłodzonemu kundlowi do powąchania kawał brudnej szmaty, w którą zakonnica owinęła kociaki zanim zgruchotała im puchate główki obuchem siekiery i patrzeć jak się ślini  i gryzie z bezsilności stalowy drut siatki. Mogę zwabić chuderlaka i kopnąć znienacka, rozwalając mu mordę i robiąc skaryfikację w szachownicę. Mogę pokazać jak głęboko ocynkowany drut zanurza się w różowe wnętrze jego ociekającego juchą policzka i jak bardzo orze go własnymi pazurami usiłując go sobie wyrwać. Mogę nawet zlizać jego wymiociny z chodnika, a potem uśmiechnąć się słodko i seksownie polizać monitor, na który właśnie patrzysz. Puszczę ci perskie oko i poślę buziaczka, łącząc go finezyjnie z odorem przepitego oddechu.
Mogę przedstawić ci moją siostrę alkoholiczkę, kazać jej grzecznie dygnąć zanim rozewrę siłą jej uda w ramach zachęty dla ciebie. I patrzeć. Przeciągnąć cię, trzymając za włosy, po miejskich, oszczanych parkach, gdzie za drzewami już nawet nie kryją się męskie dziwki i wykąpać cię w szambie miasta. Pokazać, co nocą robi się w więzieniu gwałcicielom małych chłopczyków. Tak małych, że uniósłbyś pięciu takich jednym palcem. Opisałabym jak wygląda ich rozprute jelito, z którego wycieka na wpół strawione mleko. Porównałabym je do malinowego kisielu ze słodką śmietanką. Kazałabym ci siedzieć na kozetce w pokoju zabiegowym na oddziale onkologii dziecięcej i oglądać współczesne cyklopki z wielkimi jęzorami, których dni są już policzone. Moglibyśmy powywracać sobie ławki w kościele, albo poprzypalać koty petami. Poczułbyś duszący smród palonej sierści i mdły zapach ciepłej zwierzęcej krwi.

Gdybym tylko chciała.

Wiem, że mogę. Jest tylko jedno ale. Ja tak nie chcę.

fot. Michelle Berg, The StarPhoenix

***
     Właśnie skończyłam pisać krótkie opowiadanie. Konkurs znalazłam niedawno. Co lepsze, przedwczoraj znalazłam jego fanpejdż na fb. Redakcja wybrała kilka opowiadań i zamieściła je na konkursowym profilu. Zaczęłam czytać i znalazłam się w krainie Mordoru. Literatura...Jakże łatwo jest pisać o czymś złym. Jak łatwo wydobyć z siebie i czytelnika pokłady dzikich żądz i wyczarować smród rynsztoków. I jak łatwo osiągnąć tu tytuł mistrza ciemności. Łatwiej jest pisać, i to nawet dobrze, o czymś złym i ohydnym. Zastanawiam się tylko po co? Jaki to ma sens, prócz wstrząśnięcia czytelnikiem? Naokoło jest tyle cierpienia i brudu, chamstwa i wulgaryzmów. Nie przypominam sobie opowiadania, zamieszczonego na owej konkursowej stronie, które nie byłoby okraszone co najmniej kilkoma kurwami. Nie chcę wypalać dziur w duszach.

   Z moim słonecznym konkursowym tekstem czuję się jak Alicja w Krainie Czarów. Naga i wrzucona na ulicę. Trudno. Zostanę samotną dziewczynką z zapałkami.   :)

wtorek, 29 października 2013

(97) Wygrywajki i copywriting

Mojsze od wielu lat, niestrudzenie i uparcie każdego wieczora modli się do Boga:

-Panie, spraw, żebym wygrał górę pieniędzy, albo chociaż parę groszy!

Po tysięcznej z kolei prośbie Pan Bóg nie wytrzymuje, odgarnia z twarzy chmurę, nachyla się do ucha Mojszego i grzmi:

-Mojsze, Ty daj mi choć szansę! Ty kup los!!!

***
 
   Dwa dni po wygranej w konkursie zorganizowanym przez Ewę Książkówkę, miałam przyjemność wygrać kolejny konkurs u Cyrysi. Zauważyłam, że mam jak na razie 100-procentową skuteczność, jeżeli chodzi o konkursy, w których mam cokolwiek do powiedzenia. No, ale konkursów, w których biorę udział, nie tak znowu wiele, jak widać.



    Swojego czasu wysyłałam rozwiązania krzyżówek i o dziwo tym sposobem stałam się posiadaczką zegarka  Timex Indiglo, który noszę od 20 lat, depilatora Zepter - zdradzę Wam tę intymną tajemnicę i wyjawię, że tez używam do tej pory, dezodoranty Zepter, kasetę video z Jane Fondą "Sekret płaskiego brzucha" - jakoś nigdy nie obejrzana, ponieważ sekret nie był dla mnie sekretem w tamtych przedpotopowych czasach, no a teraz juz po ptokach, choćby dlatego, że nie mam archaicznego odtwarzacza video, nie mówiąc o płaskim brzuchu.
    Tak, jak jestem szczęściarą, której wszystko w życiu się udaje (albo raczej, siedząc w ziemnym dole po pachy, optymistycznie stwierdzam, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo może akurat to borowina), tak w grach losowych większe szczęście ma reszta rodziny - Mim celuje w zdrapkach, raz walnął nawet 150zł.

   13 lat temu siedzę sobie w pracy, gdy wtem, ze swojej pracy dzwoni do mnie Mamina. Okazało się, że Małż, siedząc z kolei w swojej pracy, wygrał w radiu S główną nagrodę, co usłyszała na antenie rzeczona Mamina. No więc ja ze swojej pracy dzwonię do Małża, że ma zadzwonić do Radia S i potwierdzić, że on to on :) Tym sposobem... wygrał zaproszenie na Sylwestra Anno Domini 2000. A żeby było niesamowicie, to Sylwester był na środku Bałtyku na pokładzie Promu Polonia linii Świnoujście-Ystad, a żeby było jeszcze ciekawiej, imprezę prowadziła Resich-Modlińska. Nigdy w życiu, ani wcześniej, ani później nie jadłam takich pyszności i to w TAKICH ilościach... Całe prosiaczki z rożna (wiem, wiem, ale pyszne, przepraszam), homary, owoce morza, maliny, truskawki w środku zimy (przypominam, że to rok 2000!), owoce, kaczki, drób ozdobny, kosze w kształcie rogów obfitości z ciasta chlebowego, fantazyjne kształty z masła, ostrygi, ryby i raki okraszone hektolitrami szampana i innych trunków. Wszystko podane w taki sposób, że oczy wychodzą z orbit. Orgia smaków, feeria kolorów, orgazm kulinarny. Jestem osobą nie tańczącą, ale jedzącą za to, podobnież jak i Małż, więc skupiliśmy się wspólnie wyłącznie na szaleństwach organoleptycznych i werbalnych.

   3 lata temu, zresztą jak co roku w lipcu, braliśmy udział w znanym poznańskim Festynie Farnym "Warkocz Magdaleny". Impreza odbywa się na dziedzińcu przed Farą i UM. Tu zawsze można zjeść warkocze - plecione długie bułki, są stoiska z książkami, konkursy (Mat i Mim rokrocznie wygrywają w biegu, rzutach do kosza i w konkursach tematycznych), wybór najdłuższego warkocza, konkurs na najdłuższe zadęcie w piszczałkę organową. Raz nawet wzięłam w nim udział, mimo, że ustnik był tylko pobieżnie przecierany chusteczką, a kto mnie zna (jestem nieco przewrażliwiona na punkcie patogenów z racji ich znajomości, to raz, a dwa- uczulenia na jady bakteryjne, co jest swoistym kuriozum), ten doceni brawurę w bliskim zetknięciu się z nimi metodą usta-usta. Mam pojemność płuc dorosłego mężczyzny, co jest udowodnione naukowo przez spirometrię, chociaż nie czuję tego, stawiałabym raczej, że mam rachityczne płuca 5-letniego dziecka z mukowiscydozą. Przy biegach dłuższych niż 100m umierałam powolną śmiercią przez uduszenie. Z naukowego punktu widzenia mężczyzna ze mnie więc wzorcowy, ale chyba jakiś niewyrośnięty, bo z mężczyznami przegrałam. Nie było bowiem podziału na płeć, a z mężczyzną w żadnych zawodach sportowych nie wygrasz, jesliś kobietą. No, chyba, że w szachach.
  Clou programu jest tradycyjne wieczorne losowanie głównych nagród w loterii, z której dochód przeznaczany jest na remont zabytkowej Fary i Organów mistrza Friedricha Ladegasta, o których pisała Musierowicz. Do wygrania są zaproszenia do kawiarni (wygraliśmy w 2006), do restauracji, kosze win, rowery sztuk 2. Głównymi nagrodami były wycieczki do Rzymu, na Litwę i do Izraela. No i los Mata wygrał! 2 tygodnie w Egipcie i Izraelu i to w czasie polskich mrozów. Uprzedzam pytania- dla jednej osoby. Poleciał Małż... Wrócił tak opalony, że jego zęby jakiś czas spełniały funkcję nocnej lampki.

   Wracając do meritum. Po lawinie przemiłych komentarzy i tu, i na blogach, na których wygrałam konkursy, zmobilizowały mnie (no dobra, zmobilizowała mnie też sytuacja ekonomiczna naszej rodziny składająca się z emerytki, dwóch dorosłych osób bezrobotnych oraz dwójki nieletnich pacholąt), do wysłania 2 (słownie dwóch) propozycji mojej osoby na stanowisko copywritera. Od złożenia moich aplikacji w jednym przypadku minęły 4 dni robocze, w drugim proces rekrutacji się nie zaczął, jednak, skoro nikt nie wali drzwiami i oknami i nie rozrywa mnie w uniesieniu, to myślę, że już tak pozostanie i dlatego, co mi tam, pozwolę sobie zamieścić tu trzy teksty, wedle życzenia firmy, na pół stroniczki każdy, mające w swym założeniu odwieść określone grupy społeczne od palenia tradycyjnych papierosów i przerzucenia się na e-papierosy.  Mogę pisać na dowolny temat, pod warunkiem, że jest zgodny z moim sumieniem i choć trochę mnie interesuje, co potraktować proszę jako ekshibicjonistyczną propozycję i ofertę z mojej strony ;)  Chętnych do współpracy nieustająco zapraszam ;)




STUDENCI

            Studia zakończyłam szczęśliwie 16 lat temu. Z wynikiem bardzo dobrym nawet i ku zaskoczeniu ogółu, głównie pani wychowawczyni z liceum, przez litość tylko nie wspomnę, którego. Wic w tym, że studia zaczęłam i skończyłam jako palaczka. Może tu paść sakramentalne pytanie i cóż z tego? Otóż wszystko. Biję się w implanty, kornie klęcząc u bram Alma Mater, że zgrzeszyłam myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Gdyby nie papierosy, mogłabym poświęcić 200 minut dziennie więcej na zgłębianie bezmiaru przedkolokwialnej, tudzież przedegzaminacyjnej niewiedzy. Kto wie, czy tego tekstu nie pisałaby teraz piersiasta blondynka w randze doktora, a nie zwykły, prosty magister. Co więcej, bezrobotny. Jakże inaczej jawiłaby się jego przyszłość, gdyby na jego drodze stanął wówczas przystojny akwizytor dzierżący w prawicy tajemne pudełko skrywające klucz do udanego życia. (Tekst prawi o kobiecie, lecz jak brzmi żeński odpowiednik magistra? Trochę niezręcznie, nieprawdaż. Tekst w tej formie nabrał więc siłą rzeczy gejowskich rumieńców, co, nie wiadomo, czy mu wyjdzie na zdrowie, czy położy się cieniem). W pudełku, rzecz jasna e-papieros. Nieśmierdzący, nieabsorbujący, nieniszczący neuronów i sprzyjający rozkwitowi  związków. Mieszczący się w słoiku, w kieszeni, ot, taki modny kumpel, którego w towarzystwie Aj-cosiów można zabrać do pubu. W sam raz dla studenta. ;)  Epickie :)
 


KOBIETY W ŚREDNIM WIEKU Z WYŻSZYM WYKSZTAŁCENIEM

            No i proszę, tytuł kieruje swój krogulczy paluch we mnie. Jak miło. W tytule trzy zmienne,  z czego jedna (wykształcenie) - statyczna i dwie dynamiczne (wiek niestety współgra odwrotnie proporcjonalnie z płcią. Kto nie wierzy, niech zapyta staruszków).
Co przeciągnęłoby mnie na jasną stronę mocy, zmuszając do porzucenia ciemnej i skłębionej, a jednocześnie śmierdzącej, złej strony, zakładając, oczywiście, że tkwiłabym jeszcze po tejże stronie? Czynników może być multum. Podzielmy je roboczo na wewnętrzne i zewnętrzne.
  Do wewnętrznych zaliczyć możemy poranny niesmak w ustach, nawet bez spoglądania na osobnika, przy którym budzimy się co rano. Pożółkłe palce - a tego nie zrzucimy na manicurzystkę, która podczas pracy nad żelowymi paznokciami kichnęła całą sobą. Szara cera i wysuszony naskórek nie nastrajają optymistycznie do życia. Podwójnie, gdy uzmysłowi sobie taka kobieta, ile trzeba wydać na korektor i make up, by zatuszować i zasmarować równą warstwą wybryki i swawole nikotyny. To samo z dymnymi perfumami, które wgryzają się we włosy. No i  ten denerwujący otoczenie nawyk: ekchem!, przy którym nie wiemy, czy ktoś cierpi na nieżyt krtani, czy znacząco wymusza na nas, byśmy się domyślili swoich błędów. No i  najważniejsze- kwilący w kołysce żywy wyrzut sumienia, napiętnowany od urodzenia całym wachlarzem potencjalnie śmiertelnych chorób do trzech pokoleń naprzód.  
   Czynniki zewnętrzne możemy dalej podzielić roboczo na domowe i zawodowe.
Domowe - wiadomo, okazuje się, że zarabiamy po to, żeby wydać na sprzątaczkę, lekarza rodzinnego i pediatrę, jeżeli się nam poszczęści oczywiście. Jeśli nie - pozostaje kardiolog i geriatra, posadki ciepłe i lukratywne.
   Zawodowe - no kto, prócz zaślepionego pożądaniem szefa, chciałby pracownicę z nieodłącznym towarzyszem zwisającym z kącika wyszminkowanych warg?
Poza tym, nawet Szymborska nie odbierała Nobla z kiepem w ustach.



 MĘŻCZYŹNI PO 50 Z WYKSZTAŁCENIEM ZAWODOWYM I ŚREDNIM.

            Przeczytawszy ten nagłówek pozostaję w dysonansie poznawczym. Co podmiot liryczny miał na myśli? Czy chodzi tu trywialnie o wiek, o 10 wiosen wyższy niż osławiona graniczna czterdziestka? A może odwieść od grzechu nikotynizmu należy mężczyzn po spożyciu 50 ml napoju wyskokowego?
Nota bene zasmucił mnie fakt wrzucenia do jednego burego wora panów z asfaltem pod paznokciami i tych, którzy powiesili sobie nad czyściutkim łóżkiem świadectwo maturalne ze średnią 4,8.
Niemniej, jakby ta pięćdziesiątka nie wyglądała, to i tak jest to orka na ugorze. To przecież męska połowa pokolenia reklamy Marlboro, potomkowie dinozaurów i James'ów Dean'ów. To pokolenie musi po prostu wymrzeć, przegrawszy z czasem i modą. Już obserwuje się selekcję naturalną, uwypukloną czarnymi zgłoskami w ZUS-ie i Universum. No, w ZUS-ie, sądząc po marmurach, to złotymi. Jedyne, co może podziałać na zmianę nawyków, to obietnica długonogiej niewiasty przynoszącej drinki wprost do łoża z baldachimem, znajdującego się w domu z basenem i przyległościami o powierzchni circa 4ha. Z bonusem w postaci braku bliskich kontaktów z lekarzami do późnego wieku, a wręcz przeciwnie z pielęgniarkami. Może dodawać je jako suplement do e-papierosów? ;)


niedziela, 20 października 2013

(96) zegar życia


Aaaa! Właśnie dowiedziałam się,
że wygrałam konkurs. :)



Dziękuję Organizatorce i konkurentom za fajną zabawę i dobre słowo :)

http://ksiazkowka.blogspot.com/2013/10/doktor-sen-trafi-doczyli-rozwiazanie.html

     Dawno, dawno temu, za miejskim laskiem i morzem z betonowych falowców mieszkał sobie piękny i mądry książę. Miał wszystko, czego dusza zapragnie- mały zamek z basztą, na której było bocianie gniazdo, kuchenne okno wychodzące na zegarową wieżę, obrotną księżniczkę za żonę, trójkę książęcych dzieci i czarnego kota na dokładkę. Los postanowił go rozpieszczać jak tylko mógł. Skarbiec dzięki ich pracy rąk był pełen, dzieci były zdrowe, księżniczka miała duży biust, a kot nawet nie przynosił pecha.

I nic nie burzyłoby jego spokoju, a skrzypiące cichutko koła życia toczyłyby się spokojnie ubitymi koleinami, gdyby nie bliska obecność drugiego królestwa. W zamku za rzeką, nad brzegiem turkusowego jeziora, w niskim jak tarta malinowa, zamku z pięknymi fraktalami ogrodów, mieszkała księżniczka. Dla księżniczki los był również szczodrobliwy. Miała i męża, i piękne dzieci, i czarnego kota, który nawet nie przynosił pecha, jedynie wrzucał  do zupy włochate ćmy, co oczywiście można kotom wybaczyć. 

Nie wiadomo dlaczego, ale księcia bardzo intrygowała księżniczka zza granicznej rzeki, dlatego też często dochodził do brzegu i zza szuwarów z ogromną ciekawością obserwował każdy ruch tajemniczej panny. Jak zauroczony patrzył, jak w jej złote włosy wpadają rozszczebiotane ptaki i wiją tam gniazda, ku swojemu zaskoczeniu zauważył nawet, że w płatkach uszu księżniczki mieszkają małe śpiewające cykady, a motyle wyfruwają z ust przy każdym jej słowie. Księżniczka przechadzając się w tanecznych podskokach zajmowała się troskliwie swoim ogrodem, a dzięki swoim nadnaturalnym zdolnościom mogła swobodnie komunikować się ze zwierzętami.

Za każdym razem, gdy książę ukrywał się w nadbrzeżnych zaroślach, a księżniczka zbliżała się do rzeki, działo się coś dziwnego. Brzegi zbliżały się do siebie, koryto stawało się coraz węższe i płytsze, wody zagadkowym sposobem było coraz mniej, a jej resztka nie płynęła po ziemi, lecz w cudowny sposób tworzyła cienką błonkę, zawisając przezroczystą, falującą kurtyną pomiędzy dwoma królestwami.
Z daleka błonka nie była zbyt widoczna, chyba, że została poruszona przez podmuch wiatru lub wpadające na nią latające owady. Wtedy tryskała z niej w niebo feeria tęczowych barw. Ale prawdziwy spektakl zaczynał się dopiero wtedy, gdy patrzyło się na nią na wprost. Owady, które, zdawałoby się, wpadały na wodny ekran zupełnie przypadkowo, układały się w ruchomy wzór. Najszybsze były komary. Z wysokim vibrato wydobywającym się spod skrzydełek, przeskakiwały miarowo przez wypukłe grzbiety kropkowanych biedronek. Biedronki natomiast w wolniejszym tempie pokonywały wziesienia z ciał metalicznie fioletowych chrząszczy, nie gubiąc ani na chwilę swych brzęczących żywych satelit. W niezauważalnym wręcz tempie, chrząszcze z przeskakującymi przez nie biedronkami i latającymi nad nimi komarami, przechodziły mozolnie przez ślimaki. Ruch slimaków był niezauważalny, można było jedynie domyślać się, że pełzną, gdy obserwowało się falujące ruchy pasków na spodzie jedynej nogi przyczepionej do przezroczystej warstewki wody. Całe insektarium przetaczało się po okręgu wokół podsypiąjącego w jego centrum żółwia. Książę zauważył, że na grzbietach każdego z uczestników swoistego pochodu siedzą maleńkie przezroczyste istotki w kształcie kropli wody. Wyraźnie widział, jak siedząc na nich na oklep przechyleniem wodnistego ciała skłaniają je do skoków i sterują ich kierunkiem ruchu.


   Książę patrzył na to przedstawienie zafascynowany i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Nie znał ani nazwy stworzeń, nie znał nawet słów, które określałyby je prawidłowo. Wyszeptał pierwszą lepszą, infantylną nazwę, jaka przyszła mu do głowy

-To Ducholudki! Mistyczne istoty sterujące czasem! Jeszcze nikt nigdy ich nie widział! - Książę uzmysłowił sobie, że jest jedynym żyjącym człowiekiem, któremu dane jest oglądać ich pracę. Widział i słyszał bowiem wyraźnie, jak po przeciwnej stronie tafli księżniczka przemawia w owadzim charczącym i szeleszczącym  języku do uczestników kolorowego pochodu. I wszystkie maleńkie drobne zwierzątka z kropelkami na grzbietach, posłusznie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wykonywały polecenia księżniczki. Płynnie poruszała w powietrzu ręką kreśląc znaki, które układały się w świetliste daty. Na owadzim zegarze zwierzęcy drobiazg dostosowując się do wskazówek księżniczki, stanął i po chwili zaczął poruszać się w tył i to w zawrotnym tempie. Paski na brzuchach ślimaków przesuwały się 24 razy szybciej, chrząszcze przebierały nogami do tyłu, a biedronki z wirującymi wokół nich w szalonym tempie komarami, błyskały czernią i czerwienią pancerzyków. Komary cofały sekundy, biedronki minuty, a żółw wolno kręcił się wokół własnej osi w insektocentrycznym świecie tyle razy ile mijało lat. Kiedy czas został cofnięty, a zwierzęta zaczęły ponownie biec i przeskakiwać przez siebie w swoim, chronologicznym już porządku, na wodnym ekranie następowała projekcja przeszłości, która po raz wtóry stawała się tymczasową teraźniejszością.
Książę podczas niecodziennego spektaklu  cały czas zerkał z zarośli, jak przez dziurkę od klucza i bacznie obserwował ekran. Ku swemu zdziwieniu, zobaczył na nim samego siebie, jak rodzi się i umiera po wielokroć. Za każdym razem przy jego śmierci była ta sama, znajoma postać. Nagle wszystko sobie przypomniał, a skóra pokryła się gęsią skórą. To przecież zła królowa, która ściga go przez czas, wiąże supły na przeszłości i teraźniejszości, plotąc własną i świata historię, z każdym zmartwychwstaniem stając się mocarniejszym bogiem czasu. Ponowna śmierć i narodziny księcia wzbudzają energię napędzającą machinę czasu. Zrozumiawszy to, książę instynktownie zerwał się na równe nogi gotów do ucieczki. Za późno jednak. Królowa wyciągnęła już ku niemu rękę, a z każdego jej palca z wibrującym brzęczeniem wystrzeliło tysiące szerszeni. Po ułamku chwili bezbłędnie odszukały nozdrza i uszy straceńca i kolejno wślizgiwały się do jego wnętrza, żądląc go boleśnie i rozszarpując od wewnątrz po maleńkim kawałeczku. Ciało księcia malało, kurczyło się, aż przybrało kształt małej, przezroczystej kropli, do której po chwili podeszła zagubiona biedronka...

niedziela, 13 października 2013

(95) Kaktus

   I niosę siebie w naczyniu z własnych rąk i uważam, by się nie potknąć i oczy wypatruję, by nie uronić głowy, czy innej kończyny po drodze. Stopy ranię ostrymi słowami, zdzieram strupy z kolan, uparcie brnę przez lata. I daję Ci, mówię pij, dobre. Dojrzałe. Nie piłeś mnie sto lat.
Daj spokój, nie chce, niech nie pije, nie jest spragniony.
Jak będzie mu się chciało pić, to sam poprosi.

Ale zaprawdę powiadam Wam, nie widziałam kaktusa, który by sam prosił o wodę. 



środa, 9 października 2013

(94) pole

   Gdybym tak potrafiła ścinać myśli równo przy głowie... Robić różnokolorowe snopki z każdej litery oddzielnie i dokładnie wyplatać z nich wianki, zachowując prawidłowy koloryt pisowni, zważając na brzęczące w gorącym powietrzu wszystkie haczyki i kropki. Z dobrych myśli w kolorze bzu i lawendy, co pachną nieziemsko nawet każde z osobna, uplotłabym słowa, chwytając każdą gałązkę oddzielnie, oglądając ją pod słońce, by znowu nie wyszło co innego, niż zamierzałam, słomiane pajacyki. Zdejmuję swój zapach i mimikę twarzy i wplatam je, by był wyczuwalny mój duch pomiędzy literami. 

Siedzę prosto przy stole, patrzę uważnie na prostokątne pole o wymiarach 210/297 milimetrów, ogrodzone z trzech stron płotem z samej siebie. Myśli kiełkują w równych rządkach z małymi przerwami na oddech. Oddzielam końcami palców ziarno od plew. Ziarno rośnie najlepiej po dwóch słonych kroplach, wyrasta płynnie łanem o wysokości 12 pikseli, rzadko w silny bold, częściej w kruche kapitaliki. Z płotu po palcach spływają pędy bugenwilli i wiążą pojedyncze źdźbła w pęczki.

 Wystarczy, że dotkniesz ręką, ugną się kornie pod Twym dotykiem, rozchylą. Widzisz, że tam jestem?





piątek, 4 października 2013

(93) błazny na froncie

  Zawsze, gdy w towarzystwie pojawia się coś ruchliwszego, głośniejszego, szybszego lub też bardziej puchatego, automatycznie zwracamy na to uwagę. Spróbujcie czytać coś dalej, gdy kot zaczyna polować na muchę. Albo obierać ziemniaki, gdy potomek coś majstruje pod stołem. Co tu kryć, zwierzęta i dzieci przykuwają uwagę. Takie błazny współczesnych kilkuosobowych dworów.

Lubię inteligentne i błyskotliwe błazeństwo, a nie puste i głupie pajacowanie. Na naszym dworze potyczki. Ostrzał z kałacha opowieściami, pojedyncze strzały zza węgła dowcipami z kuchennego zdzieraka, mimowolne przeciwpiechotne miny kocie, ręczne granaty dowcipów siedmiolatka, broń sieczna jedenastolatka. I na koniec Małżowy cios łaski złośliwością lub mój precyzyjnie snajperski strzał ripostą. Bitwa Nad Studzienką, Cud Poznański, Przeprawa przez Bzdury, Okopy w Pościeli, Powstanie w Ranne Kapcie.

Zapis z ostrzału artyleryjskiego: 

W TV jakiś mężczyzna z nadęciem opowiada, jak to Wieliczkę odwiedza 1 100 000 osób rocznie

- Najwidoczniej reszta narodu cierpi na klaustrofobię- strzelam mu w skroń.

***

- Jestem głodny- dwa słowa jak mantra rozbrzmiewają smętnie nad głową Mata. Zastanawiam się, czy nie podłączyć mu pompy pokarmowej, nigdy wcześniej bym nie podejrzewała, że młodym chłopcom trzeba szykować posiłki siedemnaście razy dziennie.

- Zjedz kota - odpowiada leniwie Małż.

- Szkoda by było - głośno myślę spoglądając na zwinięty na moich udach mruczący i cieplutki cel ostrzału.

- Właśnie! Kosztował osiem stów! - Mim wychyla się z okopów i strzela na oślep.

Trafiony Małż chwyta się za głowę i omdlony spływa po ścianie padając u stóp portretów przodków.

- Cicho! Dwie stówy! - Mat z głośnym plaskaniem policzkuje i reanimuje zapowietrzonego strzałem w potylicę rodziciela. 

 ***

 Często zdarza sie niestety, że walki wykraczają poza teren frontu. Nie wszystkie są rejestrowane w postaci stenogramu, gdyż rulony wylewały by się ze wszystkich mebli i ścieliły gęsto na płaszczyznach poziomych utrudniając ruch i plącząc kończyny. Ale niekiedy szczęśliwcy mają teatrzyk za darmo.

Zwiedzający Centrum Nauki Kopernik mogli być świadkami szamotaniny, jaka odbyła się w jednym z tajemniczych pomieszczeń. Pomieszczenie było dwuizbowe. W jednej izbie skupiła się męska część rodziny, ja jako znerwicowana klaustrofobiczka chcąca pokonać swe strachy, samodzielnie wyekspediowałam się do sąsiedniej, maleńkiej izdebki oddzielonej od poprzedniej ciężką, czarną kurtyną. Wewnątrz otaczała mnie wyczuwalnie lepka ciemność. Już traciłam orientację gdzie góra a gdzie dół, a rozum chciał dać drapaka przez kanał słuchowy, więc rozdarłam się jak z dna studni:

- CO MAM TU ROBIĆ!?- Pokój wydawał mi się bowiem pusty. Absolutna nicość, duszne małe pomieszczenie przywodziło mi namolnie na myśl cykl horrorów o nieszczęśnikach pogrzebanych żywcem. Tu ściany nie były podrapane pazurami niedoszłych nieboszczyków, lecz gładkie jak skóra dziewicy. W pomieszczeniu nie było żadnych sprzętów. Czarna dziura. I jakby a'propos moich myśli słyszę konspiracyjny szept Małża:

- Cicho tam! Tu jest napisane, że w ścianie musi być otwór. Jest?!

- No niby jest, myślałam, że ktoś ołówkiem dziabnął, albo co.

- No to teraz przyłóż ramię do otworu, a zobaczysz na nim co się dzieje poza twoją izolatką.

Hm. Przykładam ramię do otworu stając na palcach, bo jest trochę wyżej niż mój bark. Wyginam się jak mogę, podnoszę jedno ramię wyżej. Patrzę przez otwór, nic. Może druga stroną? Sytuacja powtarza się z drugim ramieniem. Nic. Żadnych pląsających na nim obrazów. A może trzeba stanąć naprzeciwko otworu i wyciągnąć rękę? Aaaaaa, główka pracuje! Nie jestem głupia! Wyciągam dłoń i wnikliwie obserwuję jak maleńki snopek światła biegnie po wierzchu mojej dłoni ku ramieniu. Hm. Nadal nic. Może wnętrzem dłoni ku górze? Tez nic, kurza twarz. Lewa ręka, to samo. Może jestem za niska, może ramię z otworem musi tworzyć kąt 90 stopni? Rzucam się zatem na klęczki i mieszam rękami w gęstej ciemności przeczesując teren w poszukiwaniu stołeczka. Wtem odsuwa się kurtyna i obnaża mnie w kompromitującej pozycji przed kolejką, która zdążyła się już uformować w zgrabny ogonek

- Pardąsik, Małżowino, źle przeczytałem - rzecze, stojący na czele hordy ludzi Małż, wycelowując swój palec na drewniane coś dyndające w złośliwym uśmieszku na sznurku przy dziurce - tu jest napisane "przyłóż RAMKĘ do otworu".
Tylko mentalna smycz samokontroli powstrzymała mnie od rzucenia się z zębami na małżowe kostki. Kurtyna litościwie raczyła opaść i odciąć mnie od oczekujących na wejście do pokoju małego fotografa.

 ***
    Byliśmy również w Łazienkach. Stwierdzam, że rozumiem poniekąd dlaczego Poznaniacy nie lubią się z Warszawiakami. Tak słyszałam, zwłaszcza po meczach piłkarskich. Niemniej tajemnica tkwi w tym, że  doszło to też do uszu wszelkich warszawskich błonkówek. Już przed wejściem do parku podleciała jedna, mała krewniaczka osy, z lekka podobna z twarzy do mnie, wypięła się zadkiem i wbiła boleśnie przedłużenie tyłka w to miętkie przy łokciu, skąd medyczne wysłanniczki wampirów zwykły wysysać krew. Co za lafirynda, rzekłam ocierając mankietem załzawione wściekłością lico. Ręka nawet nie spuchła, o dziwo i już lafiryndzie byłam gotowa wybaczyć, gdy wtem, po zrobieniu trasy półmaratonu w Łazienkach i zmianie położenia wskazówek zegara z N-S na E-W, do tej samej ręki, w której, nadmienię, nie dzierżone było żadne słodkie ustrojstwo w postaci szneki z glancem, soku, czy nawet kiełbasy, dosiadła się franca nr 2. Osa pospolita, psia mać. Mijaliśmy właśnie parkową furtę, przy której stał uśmiechnięty rozdawacz ulotek, kornie pełniąc swoją mizerną rolę uatrakcyjnienia pobytu w stolicy milionową karteczką z nazwą pizzerii, a ja zbliżałam się do niego z anielskim uśmiechem, by ulżyć mu w mękach prażenia się w słońcu, gdy wtem franca o złośliwym usposobieniu wbiła mi zajadowiony zad w mały paluszek. Jakże przerażoną minę zrobił ulotkarz, gdy moje usposobienie i mina w ułamku sekundy zmieniał się z anielicy w demona. Dźwigając na ramieniu dwudziestokilową bazukę, ryknęłam na niego jak to prezentują na horrorach, klasycznie, niskim głosem, w zwolnionym tempie, gdzie otwór gębowy ukazuje zęby aż do trzonowców, kropelki śliny i łez rozpryskują się z wdziękiem o scenografię, a spod rozwichrzonych podmuchem włosów, z położonej niżej gardzieli wydobywa się nadnarturalny ryk rodem z dna piekieł: NIE DZIĘKUJĘ ZA TĘ PIEPRZONĄ ULOTKĘ!!!!  UUUUAaaaaaAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Franca pochodziła chyba z kasty społecznej jadus jak cholericus bolątus maximus. Była chyba kibicką Borussii Dortmund, albo Jagiellonii. Albo próbowała zmylić strojem. Opuchlizna z warszawskiej mendy nie schodziła przez tydzień, a ja mogłam grać w ping-ponga bez użycia rakietki.

***

Małż wie, jak ze mną postępować, bym miała ku niemu słabość, przynosi mi zatem w weekendy kawkę i śniadanie do łóżka z pytaniem:

- Czy kochasz mnie coraz bardziej, za to, że Cię tak hołubię?

Warszawa, Agrykola, sierpniowe słońce i my :)

środa, 2 października 2013

(92) bezdomni

   Zimno. Coraz zimniej. Najgorzej jest w nocy. Nie można się położyć tam, gdzie jest ciepło, tam, gdzie są ludzie, tam, gdzie pachnie jedzenie. Nie można. Takie prawo. Wbrew instynktowi. Nie można za długo w jednym miejscu, nie można zaczepiać innych. Nieważne, czy się ma doktorat w kieszeni, że jeszcze dwa lata temu kąpało się w morzu Śródziemnym albo czytało bajki cieplutkim wnukom. Ten, z lewej zadłużył się, idiota, tamtego oszukał syn. Temu zmarła zona, u tamtego był pożar. Tamta ma magisterkę, a ta trzy klasy i AIDS. Starsza pani po prawej była zbyt cicha i potulna, w końcu zabił ją pędzący czas i czynsz wysokości dwóch emerytur. Córka za granicą, ona sama poza własną granicą psychiki. Może i tak jest lepiej, nie czuć w głowie tego wstydu, upokorzenia, beznadziejności. 


Niewiele brakuje, by znaleźć się po tej zimnej i ciemnej stronie muru. Tutaj nie patrzy się nikomu w oczy bez znieczulenia. Nie chodzi się do lekarza, nie pija się kawy, nie chadza do teatru, a do kościoła tylko na próg. 
Jeszcze dwa i pół miesiąca i trzeba będzie mocno zacisnąć zęby i pas, by nie zderzyć się boleśnie z miodową strugą ciepłych kolęd, które wypływając z bieli obrusów, znad pustych nakryć dla zbłąkanego wędrowca, będą roztrzaskiwać się z hukiem w śnieżnej brei u stóp każdego z 43 tysięcy.

Jedna z tłumu 43 000 stoi zgarbiona na Marszałkowskiej. Schludna, siwiuteńka, jak ukochana babunia z bajki, która pochyla się nad swoim koszyczkiem, w którym zamiast puchatych motków wełny leży kilka monet. Kurczy się i wpływa między płytki chodnikowe.

Drugi podsypia na schodach pod sercem Chopina. Serce zimne, zimny marmur, zimny beton i wzrok.

Przy Malcie nijaki mężczyzna próbuje pchać wózek z makulaturą. Mieszka w opuszczonej altance ze swoim psem.

setny...

tysięczny...

Barcelona Homeless by Nicolas R.
...

Nie wiem, czy te okrągłe z obżarstwa 43 tysiące połknęły węglookich Rumunów i ich kobiety trzymające na kolanach wiecznie śpiące dzieci.  Aby dziecko spało cały dzień, faszerowane jest wódką lub narkotykami. Oczywiście ciałko małego dziecka nie jest w stanie znieść takiego szoku. Dzieci często umierają. Najbardziej przerażające jest to, że dzieci czasami umierają w czasie „dnia pracy”. A kobieta udająca matkę musi trzymać martwe dziecko na rękach do samego wieczora. Takie są zasady. A przechodnie będą wrzucać pieniądze do torby i wierzyć, że ich zachowanie jest moralne. Pomagają samotnej matce.
więcej tu: klik

   Miejski survival. Ktoś chciałby przeżyć 7-dniowy turnus w parujących trzewiach miasta wystawionych na śmierdzące zimne powietrze? Może to nie taki zły pomysł, skoro można pomóc? Ktoś się odważy? Tylko tydzień.





środa, 25 września 2013

(91) ...a na deser klucz

   Los tak chciał, że kilka dni przed urodzinami Mata wygrałam konkurs fotograficzny pt.:"Moje Muzeum" organizowany przez Fundację Fiedlerów. W komisji zasiadał znany fotografik Jacek Gulczyński i Krystyna Fiedler, więc wygrana, z racji wysokiego stopnia profesjonalności jury i tego, że nie była to nagroda za lajki, co tu kryć, smakuje wybornie.

I miejsce- Skorpion w rosole.
"Przeszłość i przyszłość"
Mat na tle zdjęcia Arkadego Fiedlera.


II miejsce Renata Krzyżaniak



III Klaudia Ruszyńska



Wyróżnienie - Jędrzej Godlewski



Wyróżnienie - Maja Basińska



Wyróżnienie - Anna Kołeczek Berczyńska



Wyróżnienie - Dorota Kłos



   Zostaliśmy uhonorowani nagrodą pieniężną. Zazwyczaj, jeśli dostajemy lub wygrywamy gotówkę, a wygrywamy ewentualnie w zdrapkach z LOTTO, rozchodzi się ona niezauważenie i płynnie na tzw. życie. Tu chleb, tam miód, tu domek z basenem, czekolada - i po kasce zostają tylko drobnoustroje w portmonetce.
Uradziliśmy rodzinnie, że strumień wygranej uderzy w dzieci ze szczególnym uwzględnieniem Mata, który szczęśliwie osiągnął wiek 11 wiosen. 
Mat stał się więc nieoczekiwanie posiadaczem technicznego cudu wykrystalizowanego pod postacią tabletu, który wyzwolił z niego strumienie radości i zachwytu. Staliśmy tak sobie nad tortem i ociekaliśmy wspólnie radością z nowego grata. Ja umiarkowanie. Do czasu znalezienia funkcji, dzięki której porozumienie z płaskaczem odbywa się na drodze werbalnej. 

- Zobacz, mamo, jakie to świetne! Nie muszę nic pisać w wyszukiwarce, mogę tylko powiedzieć hasło, tablet zapisuje je i wyszukuje! 

Łał. Czary, pomyślalam, pora mi lecieć w kosmos, a nie obsługiwać z ledwością ekspres do kawy i kserokopiarkę.
I tu następowała długa lista żądanych haseł: najwyższe drzewo w Aurtralii (pominął, że w Australii, hm), pupa niemowlaka- tu bezbłędnie, kot, stolica Urugwaju itede.
Jako, że akurat z urodzinową wizytą wpadł wujek z ciocią, zabawa trwała w najlepsze.
Muszę napisac, że wujostwo w wieku daleko emerytalnym. Wujek właśnie po wyjściu ze szpitala, gdzie wydobywali go za szponów zapalenia płuc. Wujek chodzi o kuli, z racji wszczepionej stali chirurgicznej w staw biodrowy, i żeby było po równo, w kolanowy. Wujcio jest typem hipochondrycznym, chorował już na wszystko, od wścieklizny po zespoły zaczynające się od każdej litery alfabetu.
Ciocia natomiast jest po wylewie, chodzi również o kuli, lewej. Wujcio o prawej, więc idąc wspólnie tworzą dwugłowego kiwajacego się smoka na czterech łapach z dwoma symetrycznie ułożonymi kulami i dwoma kompletami sztucznych szczęk.
Ciocia ma prawostronny niedowład, a co za tym idzie szynę stabilizującą prawą nogę oraz na wpół władną rękę. Psychicznie jest bez zarzutu, no z wyjątkiem nadnaturalnej pamięci do dat. Ma drobny defekt w postaci afazji i niedokładnego wymawiania słów.
Zabawa z tabletem trwa nadal, każdy mówi po kolei. Propozycja dla rozweselonej cioci to powiedzenie krótkiego słowa: TAK.
Ciocia pochyla się nad tabletem i rzecze do niego z namaszczeniem:

- TAK TAK TAK.

A tablet grzecznie na to:

-FUCK FUCK FUCK.

 ***

   Późnym wieczorem, gdy wszyscy spali, wyszłam na powietrze. Wplątał się w nie zapach wilgotnej nocy zakrapianej rosą srebrzącą zieleń ogrodu, a ono samo prześlizgiwało się po moim ciele w wijących się zimnych splotach. Im bliżej ziemi, tym powietrze było cięższe, ciemniejsze i gęstsze. Im wyżej - tym jaśniej i bardziej przezroczyście. Stałam na dnie atramentowych ciemności, w których nie widziałam nic na wyciągnięcie ręki. Zadarłam głowę do góry. Wysoko, na powierzchnią nieba w kolorze szafiru, wisiały żarzące się gwiazdy, a tuż pod nimi, na podświetlanej punktowo tafli  nieba, płynął na zachód ogromny, ogromny równy klucz jasnych, niemal fosforyzujących żurawi.

Zasuszę to złapane wspomnienie.    

piątek, 20 września 2013

(90) Małż czyli finezyjny Żorż

Czasami przychodzą takie dni, że muszę sobie przypominać w jakim celu ja w dalszym ciągu hoduję Małża. Spełnił wszak swą rolę prokreacyjną. Z zacięciem lochy ryjącej w poszukiwaniu trufli przetrząsam więc gatki Małża.

- Czego szukasz, Małżowino w mej bieliźnie?

- Nie mogę znaleźć metki z datą Twojej przydatności do pożycia. Wydaje mi się, że już od jakiejś bez mała dekady nasza relacja jest przeterminowana.

- Nie mam bombażu!

- A kto mówi o bombażu? Po prostu mam wrażenie, że Twoje podejście do mnie utraciło na świeżości.


Tia. Porozumienie z Małżem na drodze werbalnej zawsze było nieco problematyczne...

- Podaj mi, Małżowino, ten maleńki śrubokręcik, którego zwykłem używać do małych śrubek.

- A gdzież on, Małżu, gdzież?

- Tam, gdzie zwykle. Na kominku narożnym.

Hm konia z rzędem temu, kto by wiedział gdzie wtedy w bloku mieliśmy kominek. 

W wolnym tłumaczeniu: kuchenna wisząca szafka narożna, jak się okazało później.

 Albo.
Jaki wyraz ma najwięcej znaczeń? Neologizm made by Małż: ZABĄBAĆ (lub ZABOMBAĆ, etymologia niezbadana, czy słowo ma swoje korzonki w słowie bomba, bim bam, czy w bąblu).

Jak uprzejmie donosi Małżopedia, zabąbało znaczy tyle, co: zadźwięczało, puknęło, zabolało, uderzało, zaćwierkało, zamiauczało, zadzwoniło itp. Generalnie słowem tym, jak przekleństwem,  można zastąpić wszystkie wyrazy dźwiękonaśladowcze i połowę czasowników.

Albo.
- Jaki fajny pawian tam siedzi!

- To nie pawian, mój bystrooki zoologu,  lecz paw.

Albo.
Małż cyklicznie w porze oziębień atmosferycznych spycha odpowiedzialność za losy świata i rodziny na swą Połowicę.
Kiedy, jako rezerwuar zarazy, jest odcięty od świata w areszcie pokojowym, umiera przy 38C, błaga o pokarm i wodę, a dochodzenie do łazienki jest nadzorowane i odbywa się w ściśle określonych godzinach, spomiędzy szpar wokół zamkniętych drzwi, spośród jęków i donośnych smarkań przesączają się zawodzenia: 

- Przeziębiłem się przez ciebie, Małżowino, przez ciebie, bo nie przypomniałaś mi, żebym ubrał czapkę!

Albo.
Gdy Małż czegos nie wie, zwykł mówić:

- Pies wie.

Pies wie, gdzie leżą skarpetki, pies wie, co na kolację, pies wie, co jest stolicą Wysp Owczych, która jest godzina w Cincinati i jak się tka liście bananowca.
Jaki mądry pies! Tylko szkopuł w tym, że my akurat mamy kota.

Albo.
Dobra, wwiercę się w tę ścianę (oczywiście po sześciu do dwunastu dni proszenia).
Więcej światła! (Goethe pff)
Narysuj mi kropkę gdzie ma wisieć obraz. Ooooo.
Dopasuj mi wiertło. Noooooo.
Nie wiesz, gdzie położyłem przedłużacz?
Hm. Kochanie, a gdzie klucz do wiertarki? Okeeeeej.
Natrasuj otwór. Dobraaaaaaaaaa.

Kochanie wie, gdzie wiertarka, wiertła widiowe i do drewna, wie, gdzie przedłużacz, potrafi włożyć wtyczkę do gniazdka, potrafi dobrać nawet i zmienić wiertło i na bogów pogańskich, potrafi też wywiercić sobie ten otwór! Tylko jedna rzecz hamuje Kochanie. Kochanie chce, żeby takie rzeczy facet robił i kropka.

Albo.
- Co mam kupić, Małżowino?

- To, co zawsze i to co się skończyło.

- To znaczy?- bezbronnie trzepocze powiekami Małż

- Po co mam Ci mówić, skoro, gdy mówię, to Ty i tak połowy nie przynosisz do chaty, bo zapominasz co kupić.

- Może tym razem sie uda. Pamietaj, im więcej powiesz, tym większa szansa, że coś z listy przyniosę jednak.

Do kroćset. Czuję się jakby Małż nie na rynek jechał, a na polowanie, a to, co uda mu się spolować, jest jeszcze niespodzianką i wielką niewiadomą.


A teraz konkursik.
Jako, że nigdy nie została tu zamieszczona fotografia ani reprodukcja Małża, ciekawa jestem jak go sobie wyobrażacie? Jak widać na rysunku może być różnie ;)
Technika dowolna- oleje, pastele, szkic węglem, wiersz, oda, proza. Co wolicie.

Się zastanawiam jaka nagroda ma czekać zwycięzcę, prócz chwały wiekuistej, który będzie najbliżej pierwowzoru tudzież oryginału. Może jakieś propozycje? ;)


środa, 18 września 2013

(89) kregosłup oralny - post donoszony ;)

   Zwlekam sie z łóżka, żeby się odziać w wyjściowe łachmany i pomalować. Gdy nie jestem pomalowana, ludzie mnie nie poznają, bo ja to w ogóle. Nakładam więc maskę na twarz, by stać się na powrót człowiekiem. Zapycham ujścia chorych zaantybiotykowanych zatok zwojami celulozy, Mim przypatruje się z tronu.

- Mamo, a co to jest manicure i  pedicure?
Ty OCZYWIŚCIE MASZ manicure? A dlaczego nie pedicure? Acha, wiem, bo nie możesz sięgnąć stóp! Dopiero, gdy zrobisz te swoje ćwiczenia to możesz, tak?
  
***

- Mamo, czy mam cię pogłaskac po plecach? A może porysować? - zagaja Mat.

- O tak, porysować, porysować!- godzę się bardzo ochoczo. Jestem bowiem typem, który uwielbia być głaskanym po plecach, lubię odgadywać co dzieci mi napisały, z dziką rozkoszą mogłabym wynajmować się jako fryzjerska głowa do nauki modelowania fryzur. Pal licho fryzurę, ale ile przyjemności! Mat głaskał, pisał, ja leżałam i wchłaniałam miłe głaski. Nie przypuszczałam wszak, że Mat z tym pisaniem to tak dosłownie...

Napis chwalebny głosi: ":) MOJA MAMA JEST SUPER.
CZASAMI KRZYCZY, ALE TAK, TO JEST FAJNA.
KOCHAM JĄ, A ONA MNIE.
SUPER
:) :) "


Zdarzenia miały miejsce w okolicach maja. Jednakże związek z kręgosłupem nieoczekiwanie ma wiele rzeczy w naszym domu, a czego nigdy nie poruszałam na blogu. W sprawach kregosłupowo-zdrowotno-medycznych stałam się domowym kacykiem dla bliskiej rodziny, ale też bazą dla dalszej i przyjaciół. Jaka rodzina, taki kacyk chciałoby się rzec. ;)

A teraz!
Ekhm, ekhm, mam tremę.
Dlatego jako, że zbliżam się dostojnym krokiem do poważnie okrągłego wieku, postanowiłam stworzyć coś nowego, coś o kręgosłupach, ale nie chciałam tworzyć cyklu kręgosłupowego tutaj, na Skorpionie, postanowiłam przeznaczyć na to specjalne miejsce. Z rysunkiem Newy, jakżeby inaczej. Dziękuję Ci :**
TADAM! Dzisiaj urodziłam nowy blog pt.


Blog z czasem na pewno będzie sie troszkę zmieniał, będę dodawać to i owo, może Wy opowiecie swoje historie? Może Newa mi jeszcze coś pięknego namaluje? Kto wie?

Mam nadzieję, że stali Czytelnicy Skorpiona będą zaglądać na KRĘGOSŁUP ORALNY, bo nie będzie to blog tylko dla chorych, ale jeżeli znacie kogoś z problemami z kręgosłupem, to miło Go powitam, ale nie łudźcie się, że zegnę się w pokłonie, bo mogę się nie wyprostować :). Mam nadzieję, że  i tu i tam będziecie się fajnie bawić. Liczę na Waszą obecność, równocześnie dziękując za obecność tutaj. Mam super Czytelników i jestem szczęśliwa, że wpadacie :) DZIĘKUJĘ!

sobota, 14 września 2013

(88) piórko

   Tak naprawdę, to nie wie już teraz, czy to jej się przyśniło, czy był to realny odłam ówczesnego okrucha rzeczywistości zepchnięty w najdalszy zakamarek głowy, zasypany 25 tonami innych wspomnień i uczuć, po tonę na każdy rok, trylionami drobinek mniej i bardziej istotnych zdarzeń, od koloru włosów pierwszej lalki, smaku dworcowego pocałunku, do listy laureatów pokojowej nagrody Nobla. Wspomnienie jest małe, dwa słowa w panierce z goryczy, utłuczone i wepchnięte pod ostatni materac świadomości. Ale wystarczy podmuch, mgnienie, coś majaczącego w oddali, coś na kształt tamtych dwu słów, oddech szarpiący i krótki, by rozdmuchać w pamięci żarzący się węgielek palącego wstydu wymieszanego gołymi rękami z bezsilnością i poczuciem niesprawiedliwości.

- JESTEŚ BEZNADZIEJNA.

Dwa, niezważone na szalach rozumu i języka, słowa jednym świszczącym ciachnięciem rozpruły powietrze na dwie części. Ze ścian gazów szlachetnych po jednej stronie  i nieszlachetnych po drugiej, cienkimi strużkami posypały się piekące kryształki soli wprost na jej ciepłe wnętrzności. Ćwierć wieku temu chodziła po świecie wywleczona na lewą stronę, skierowana ufnie do świata atłasową podpinką. Jej organy były wtedy bardzo delikatne, nie miały grubej i zrogowaciałej skóry, tylko błonkę o grubości jednej komórki, tak, że każdy mógł bez przeszkód widzieć smugi kolorowych myśli płynących w jej głowie, jak akwarele. Na cieniutkich żyłach wodziła karminowe serce odziane skrzętnie w przezroczysty welon duszy.

Jesteś beznadziejna waży tyle co nic. Tyle co pióro.

Ważcie.


poniedziałek, 9 września 2013

(87) łódeczka

   Myślę o niej. Codziennie. Kiedy przyjdzie?
Czy nocą, gdy zegary zwalniają do zera, a ja będę spać, czując podskórnie rozmyty ból kości, czy podczas wyznaczania linii samotnego spaceru wśród gąszczu ludzi, gdy czas nadrabia zaległości ze zdwojoną siłą?

 Co będę robić, gdy mnie zastanie?
Czy przepasana fartuszkiem odgarnę pasmo włosów z czoła i schylę się właśnie po ciasto buchające aromatem na cały dom, by poczęstować wnuki?  A może będę siedzieć prosto i samotnie  przy stole. Z pustym wzrokiem, kieszenią, głową i talerzem?

A może, leżąc tygodniami w pościeli nie będę w stanie otworzyć jej drzwi? Których? Czy moich, na których klamce będą odciski czasu i rąk moich bliskich? Czy może będzie to klamka przecierana szpitalnym środkiem dezynfekcyjnym.

Kiedy przyjdzie? Zdąży przed zmianą koloru włosów i wypadnięciem zębów?

Czy będzie przeszkadzać, przychodząc gwałtownie i nie w porę, czy płynnie i delikatnie jak spodziewany gość, na którego przy stole czeka wyprasowana serwetka z monogramem?

Czy powitam ją serdecznie, czy będę się wściekać, że za wcześnie, że jeszcze nie teraz?

Starość. Myślę o niej. Codziennie. 


Pozostaje mi wiara, że w biegu na sto lat śmierć uplasuje się na drugiej pozycji.

Eyes of an old woman. Joleen Halloran.

By Joleen Halloran

 Tymczasem spotkałam ją dzisiaj. Wyłoniła się zza rogu. Niosła na duszy jakieś 40 kilo ciała. Tak dla niepoznaki. Nie pamiętam jak była ubrana, możliwe, że była ubrana we wszystko i zarazem nic, bo zarówno krój jak i kolor ubrań zmienia się w mojej pamięci tak szybko, że tworzy plamę w jednolicie gołębim kolorze. Tak samo dziwnie zachowuje się jej twarz. Mogła być twarzą każdego z nas. Zmieniała się milion razy na sekundę tworząc wrażenie bezruchu. Za to doskonale pamiętam jej buty. Porządna szewska robota, były chyba starsze ode mnie, eleganckie ażurowe czółenka z odkrytą piętą, takie, co to wyszły z mody o własnych obcasach pół wieku temu.
Niosłam jak tytan codzienności mleko, pieczywo i kwiaty. Stanęła przy mnie i poprosiła o pomoc w zejściu z maleńkiego stopnia, którego nawet nie zauważyłam. Na  ułamek teraźniejszości objęła suchymi dłońmi moje przedramię i oparła się o nie całym ciężarem swojego nicnieważenia.

Nie prosiła błagalnie o pomoc ani nie żądała jej. Poprosiła mnie, obcą, tak prosto, zwyczajnie i bez skrępowania. Nie ujmowało to nic z jej godności, a zarazem nie było rozkazem. Podziękowała, nie wznosząc dziękczynnie oczu ku niebu. Ot, jak dziękujesz za podanie widelca przy stole. Nie krępowało jej proszenie. Umiała prosić i potrafiła pomoc przyjąć bez poczucia chwytania w locie ochłapu.

Chyba widziałam ją tylko ja. Dla innych była zapewne tylko zwykłą staruszką, bo nikt nie zwracał na nią uwagi.
Odprowadzałam ją wzrokiem. Drobiła kroczki, szybkie i chybotliwe, jak mała łódeczka. Zniknęła za rogiem, wsiąkając w  miejską pustynię.

Świat znowu ruszył z posad. Na kolejną chwilę.


piątek, 6 września 2013

(86) trucizna dla kota i triumf Mima

   Udaliśmy się na zmotoryzowaną pielgrzymkę na macierzyste osiedle, z którym łączy nas jeszcze pępowina średnicy ciepłociągu. Punktów programu było kilka, od wydojenia mlekomatu (mmmmmm cudowne mleko prosto od krowy), poszerzenia kolekcji znaczków (lećcie na pocztę, sprzedają całe serie ze świata za jedyne 3,80 zeta), zakupu Acidolacu Junior w misiotabletkach [niezbędny Matowi po każdorazowym karkołomnym piciu samowolnie i jak dotąd bezkarnie z mojej strony (trzeba to zmienić i opracować zestaw kar, np łamanie kołem albo rozrywanie końmi) wody ze Stokroty albo Biedry - nie będę tu wspominać nazwy, bo może innym one nie szkodzą, a jeszcze producent by splajtowal. Podejrzewam zresztą, że jest nim pan Heniu spod szesnastki, który odziany w siateczkowy podkoszulek napełnia butle kranówą z kurka we własnej łazience, a kto wie, czy nawet nie w toalecie.] Kolejnym punktem był fryzjer, który od urodzenia ścina plerezę potomków formując na ich kształtnych głowach (po mamusi) szlachecką fryzurkę.
Punktem kulminacyjnym była wizyta u weterynarza, aczkolwiek bez potencjalnie najbardziej zainteresowanej, która została w domowych pieleszach zagryzając nudę czipsami Orijen o smaku sześciu ryb z rejonu Skandynawii.
Przetoczyliśmy się wąskim korytarzykiem do gabinetu całą trójcą. Te korytarzyki celowo takie wąskie budują, a gdy jest szerszy - zabudowują, żeby pacjenci nie pouciekali. Aby odciąć drogę ucieczki opiekunowie tworzą żywą zaporę, tudzież korek, kładąc się jeden na drugim i czopują światlo korytarza własnymi ciałami. Nawet wąż po kąpieli w oliwce Bambino  się nie prześliźnie. Tym razem mieliśmy jednak szczęście, bo nikogutko, nawet muchy. Chyba wygasły wszystkim ubezpieczenia albo stwory siedzą pod wanną; wiadomo- wrzesień miesiącem szczepień.
A my, tak dla odprężenia, wpadliśmy sobie do weta w lajtowej sprawie. Profilaktycznej. Mam nadzieję, że profilaktycznej. U ludzi trochę wstydliwej z natury, u zwierzat wręcz przeciwnie, odnoszę wrażenie. Wizyta pod roboczym kryptonimem ROBAKI. Nie podejrzewam Limy o jakieś rozbuchane życie wewnętrzne, no ale kto tam wie, co kot ma w środku. Brzuszek niby miękki i ciepły tak czy siak. Wydęty tak czy inaczej. Sądząc po kretyńskim zachowaniu mogę mieć jedynie obawy o ogniska bąblowca w mózgu. Nie poznasz, czy kot sam czy w towarzystwie.
Jak wiadomo trucizny kot do ust nie weźmie dobrowolnie. Trucizna może występować pod trzema postaciami: tabsa, pasty i no nie wiem, żelu, zolu, galaretki, w każdym bądź razie czegoś straszliwego ukrytego w pipetce.

Jak wiadomo, kotu można podać tabsa bezproblemowo góra raz w życiu. Potem pacjent kojarzy pewne niedogodności przy próbie wciskania ciała obcego w otwory (dobrze, gdy opiekun otworów nie pomyli) i lotnie wiąże podejrzanie dziwne zachowanie służby z nieprzyjemnościami towarzyskimi.

Otóż rzecz jest trywialna, wystarczy trzymać sie instrukcji aplikacji, dostępnej na każdym rogu netu:

1. Złap kota i trzymaj go mocno. Ułóż go sobie na kolanach, głowa kota na Twoim ramieniu, jakbyś karmił niemowlę z butelki. Pewnym głosem powiedz: "Dobry kotek".

2. Wrzuć kotu tabletkę do pyszczka.

3. Zdejmij kota z żyrandola, a pigułkę spod kanapy.

4. Powtórz instrukcje z punktu 1., tym razem przytrzymując przednie łapki kota lewą ręką, a tylne prawym ramieniem. Wciśnij kotu tabletkę do pyszczka używając prawego palca wskazującego.

5. Wyciągnij kota spod łóżka. Otwórz opakowanie i weź nową tabletkę. (Oprzyj się pokusie wzięcia nowego kota).

6. Ponownie powtórz instrukcje z punktu 1., z taką zmianą, że gdy już uda Ci się umieszczenie kota w pozycji niemowlęcej, usiądź na brzegu krzesła, pochyl się nisko nad kotem i używając prawej ręki otwórz kotu pyszczek podnosząc górną szczękę kciukiem i palcem wskazującym.

7. Szybko wrzuć tabletkę. Ponieważ Twoja głowa znajduje się na kolanach, nie będziesz widział, co robisz. W sumie nie ma różnicy.

8. Pozostaw kota wiszącego na zasłonach. Pozostaw tabletkę w swoich włosach.

9. Jeśli jesteś kobietą, porządnie się wypłacz. Jeśli jesteś mężczyzną, porządnie się wypłacz.

10. Teraz się opanuj. W końcu kto tu rządzi? Zlokalizuj kota i tabletkę.
Przyjmując pozycję z punktu 1., powiedz zdecydowanym głosem: "W końcu kto tu rządzi?" Otwórz kotu pyszczek, weź tabletkę i... ups!

11. Nie działa, prawda? Usiądź i pomyśl. Aha! Wszystko przez te pazury!

12. Wyjmij nową tabletkę z buteleczki. Obślinioną wyrzuć.

13. Złap kota, idź z nim do łazienki, zamknij drzwi, przygotuj duży ręcznik.

14. Usiądź na podłodze i owiń kota ręcznikiem tak, żeby wystawała tylko głowa. Włóż kotu tabletkę do pyszczka. Oderwij pazury tylnych łap kota od twojego ramienia.

15. Zdejmij kota z kabiny (nie wiedziałaś, że kot potrafi z miejsca skakać na wysokość 2 metrów, prawda?), owiń wokół niego ręcznik nieco mocniej, tak, aby łapki na pewno się nie wydostały.

16 Mocno trzymając pyszczek kota palcami, postaraj się go otworzyć i wrzucić tabletkę do środka. Szybko zamknij pyszczek (kota, nie swój).

17. Zostań na podłodze z zawiniętym w ręcznik kotem. Głaszcz go i przemawiaj czule przez co najmniej pół godziny - w tym czasie tabletka powinna się rozpuścić.

18. Rozwiń ręcznik i wypuść kota. Otwórz drzwi łazienki.

19. Przemyj swoje rany ciepłą wodą z mydłem, spróbuj zatamować krew, zabandażuj rany, uczesz się i znajdź sobie jakieś spokojne zajęcie na  najbliższe osiem godzin. Następnie powtórz wszystko od początku.


Na rozluźnienie filmik, na którym okoliczności przyrody sprowokowane przez inny stan ducha kota, ale generalnie efekt identyczny jak po probie aplikacji jakiegokolwiek leku, ba, witaminy nawet.



Można i tak:

 1. Weź kota na ręce, otocz go lewym ramieniem tak, jak się trzyma niemowlę. Umieść palec wskazujący i kciuk prawej ręki po obu stronach pyszczka i naciśnij, lekko trzymając tabletkę w pozostałych palcach prawej ręki. Gdy kot otworzy pysk, wpuść tabletkę, pozwól mu zamknąć pysk i przełknąć.

2. Podnieś tabletki z podłogi i wyciągnij kota spod tapczanu. Ponownie otocz kota lewym ramieniem i powtórz cały proces jeszcze raz.

3. Wyciągnij kota z sypialni i wyrzuć rozmemłaną tabletkę.

4. Wyjmij nową tabletkę z opakowania. Otocz kota lewym ramieniem, jednocześnie trzymając lewą ręką wierzgające tylne łapy. Rozewrzyj pysk kota i palcem wskazującym prawej ręki wepchnij tabletkę tak głęboko, jak się da. Przytrzymaj kotu zamknięty pysk i policz do dziesięciu.

5. Wyciągnij tabletkę z akwarium, a kota z garderoby. Zawołaj do pomocy żonę.

6. Przyduś kota do podłogi, klinując go kolanami, a jednocześnie trzymając wierzgające przednie i tylne łapy. Nie zwracaj uwagi na niskie, warczące odgłosy, wydawane w tym czasie przez kota. Niech żona przytrzyma jego głowę, jednocześnie wpychając mu drewnianą linijkę między zęby. Następnie wsuń tabletkę między rozwarte żeby i intensywnie pogłaszcz kota po gardle, co skłoni go do przełknięcia.

7. Rozpakuj następną tabletkę. Ściągnij kota z karniszy. Zanotuj sobie, żeby kupić nowe firanki. Pozbieraj kawałki porcelany z potłuczonej wazy, możesz je sobie posklejać później.

8. Owiń kota w ręcznik kąpielowy, a następnie niech żona położy się na kocie tak, aby spod jej pachy wystawała tylko jego głowa. Umieść tabletkę w środku plastikowej rurki do napojów. Przy pomocy ołówka otwórz kotu pysk i wcisnąwszy rurkę między rozwarte zęby, mocno wydmuchnij tabletkę do środka.

9. Sprawdź na opakowaniu, czy tabletki nie są szkodliwe dla ludzi. Wypij jedną butelkę piwa, żeby pozbyć się nieprzyjemnego smaku w ustach. Zabandażuj żonie ramię, a następnie przy pomocy wody z mydłem usuń plamy krwi z dywanu.

10. Przynieś kota z altanki sąsiada. Rozpakuj następną tabletkę. Przygotuj następną butelkę piwa. Umieść kota w drzwiczkach kredensu tak, żeby przez szczelinę wystawała mu tylko głowa. Rozewrzyj mu pysk łyżeczką od herbaty i za pomocą gumki recepturki strzel tabletką między rozwarte zęby.

11. Przynieś śrubokręt i przykręć wyrwane zawiasy z drzwiczek. Wypij piwo. Wydobądź butelkę wódki. Nalej do kieliszka, wypij. Przyłóż zimny kompres policzka i sprawdź, kiedy ostatnio byłeś szczepiony na tężec. Przemyj policzek wódką w celu zdezynfekowania rany i wypij kolejny kieliszek, aby ukoić ból. Podartą koszulę możesz już wyrzucić.

12. Zadzwoń po straż pożarną, żeby ściągnęli tego pieprzonego kota z drzewa. Przeproś sąsiada, który wjechał samochodem w płot, usiłując ominąć kota przebiegającego przez ulicę. Wyjmij z opakowania kolejną tabletkę.

13. Skrępuj drania za pomocą sznurka od bielizny, związując razem przednie i tylne łapy, a następnie przywiąż go do nogi od stołu. Weź grube, skórzane rękawice ogrodnicze. Wciśnij kotu tabletkę, popychając dużym kawałkiem polędwicy. Przytrzymaj głowę kota pionowo i wlej mu dwie szklanki wody wprost do gardła, żeby spłukać tabletkę.

14. Wypij pozostałą wódkę - możesz wprost z butelki. Pozwól żonie zawieźć się na pogotowie. Siedź spokojnie, żeby doktor mógł zszyć ci ramię i wyjąć resztki tabletki z oka. Po drodze do domu wstąp do sklepu meblowego i kup nowy stół.

15. Sprawdź, czy w pobliskim sklepie zoologicznym nie mają chomików. 

Zamiast troszkę uciążliwego tabsa można podawać wspomnianą pastę, z tym, że podobno trudniej doczyścić meble i odzież. Konieczna jest tez późniejsza kąpiel zbiorowa, zbiorowy karcher i terapia grupowa.

Po wnikliwej lekturze netu, jednak wersja z żelem wcieranym w kark wydaje się formą najmniej okrutną i najoszczędniejszą czasowo. Najmniej okrutną dla obsługi oczywiście, bo czymże jest fakt, że przez dwa kolejne dni będziemy ignorowani i sprowadzeni do rangi automatu na karmę i pracowników MPO, ponadto wprowadzony zostanie zakaz kontaktu cielesnego z poszkodowaną. Żadnych miziań, głasków, brania na kolana. wszelkie próby spoufalenia będą tłumione w zarodku przez jawne ich ignorowanie. Kara nabiera mocy z dniem aplikacji zawartości pipetki i nie ma sie co łudzic na zawiasy. Zsyłka totalna i bezmiar zgryzoty. Nie wiem, czy udźwigniemy duchowo ciężar kary. Nie wiem komu zostawić hasło do bloga w spadku. Ale czym to jest w porównaniu do potwornej tortury położenia 0,7ml bezwonnego żelu na skórze. Przecież to skrajna różnica temperatur, inna konsystencja no i samoświadomość, że się jest BRUDNYM i nie można się umyć, bo to jedyne miejsce niedostępne.

Podczas transakcji kupna-sprzedaży weterynaryjnego cudu w pipetce, Mat z Mimem przeczesywali wzrokiem okoliczne półeczki, nereczki, strzykawki, pudełeczka, narządka i ściany. Wzrok zawiódł ich na wąski korytarzyk i stamtąd już dochodziła ich burzliwa dyskusja na temat wieku psów i kotów i jak to się ma do wieku ludzi. Podczas, gdy ja ucinałam sobie miłą pogawędkę z panią doktor, do mych uszu tymczasem wkulaly się miękkie motki zachwytów Mima:

- Och, jaki piękny ma otwór! A zobacz te nózki, jakie kosmate. a jaki brzuszek, och słodziak! a ten jaki ma ogonek śmieszny ! Łoooooo, a zoba tego! Ale ma pazury! Ale kochane!

Wychodzę z gabinetu i co me oczy modre widzą? Wczepionego ze zgrozy pazurami w tynki i wrytego piętami w linoleum Mata oraz wijącego się w rozkosznych spazmach Mima, który wykonuje taniec świętego Wita wpatrzony z uwielbieniem w wielką tablicę poglądową przedstawiającą pasożyty wewnętrzne i zewnętrzne zwierząt domowych. W dodatku w 3D! I tak: Prężył swój odwłok opity kleszcz, uśmiechał się złowieszczo spod krzaczastych czułków komar, pchły tańczyły kanakana, a w górnym rzędzie jak w jeziorze łabędzim mknęły trzymając się pod rękę białe piekności - tasiemce w ośmiu smakach. Chyba coś równocześnie śpiewały, bo otwory gębowe były rozwarte na kształt litery O.
Mima nie można było odciagnąć pługiem od tablicy. Wpił sie w nią zachłannym wzrokiam zapaławszy do niej miłością pierwszą i czystą. Na nic tlumaczenie, że to tablica tylko dla lekarzy, dla pacjentów ku chwale i szczerzeniu nauk parazytologicznych. Nic. Jak cystą o ścianę.

- To ja się zapytam, czy pani doktor mi to da - z desperacją rzecze Mim.

- To pytaj, skoroś gieroj. Kto pyta, wielbłądzik.

Mimowi dość dwie słowie. Poszedł. A my włączamy nasłuch. Słychać pewną siebie i gładką jak gładź gipsową artykulację:

- Dzień dobry, to znowu ja. Czy nie przeszkadzam? Czy mógłbym się o coś zapytać? Czy ma pani może jakieś nalepki takie wyłupiaste jak te zwierzęta na plakacie?

I oto słychać jak pani weterynarz wstaje i kieruje swe kroki na zaplecze. Po chwili wypełnionej szelestami i westchnieniami tudzież nabożnymi szeptami, z gabinetu wychodzi wniebowzięty Mim i mija nas, rozpłaszczonych na linoleum, tuląc do piersi czule wielki plakat z pasożytami wewnętrznymi kota i tablicą poglądową o wpływie rodzaju karmy na dobrostan poszczególnytch organów wewnętrznych psa oraz jego samego z widocznym bogatym wnętrzem. W dodatku w 3D!

Proście, a będzie wam dane! Ot, co.

Kącik Mima z łupami weterynaryjnymi. Szkielet ludzki cieszy się z towarzystwa.
Rybka czuje się nieswojo...

Wyłupiasty pies w 3D!