Gdybym tak potrafiła ścinać myśli równo przy głowie... Robić różnokolorowe snopki z każdej litery oddzielnie i dokładnie wyplatać z nich wianki, zachowując prawidłowy koloryt pisowni, zważając na brzęczące w gorącym powietrzu wszystkie haczyki i kropki. Z dobrych myśli w kolorze bzu i lawendy, co pachną nieziemsko nawet każde z osobna, uplotłabym słowa, chwytając każdą gałązkę oddzielnie, oglądając ją pod słońce, by znowu nie wyszło co innego, niż zamierzałam, słomiane pajacyki. Zdejmuję swój zapach i mimikę twarzy i wplatam je, by był wyczuwalny mój duch pomiędzy literami.
Siedzę prosto przy stole, patrzę uważnie na prostokątne pole o wymiarach 210/297 milimetrów, ogrodzone z trzech stron płotem z samej siebie. Myśli kiełkują w równych rządkach z małymi przerwami na oddech. Oddzielam końcami palców ziarno od plew. Ziarno rośnie najlepiej po dwóch słonych kroplach, wyrasta płynnie łanem o wysokości 12 pikseli, rzadko w silny bold, częściej w kruche kapitaliki. Z płotu po palcach spływają pędy bugenwilli i wiążą pojedyncze źdźbła w pęczki.
Wystarczy, że dotkniesz ręką, ugną się kornie pod Twym dotykiem, rozchylą. Widzisz, że tam jestem?
Zawsze, gdy w towarzystwie pojawia się coś ruchliwszego, głośniejszego, szybszego lub też bardziej puchatego, automatycznie zwracamy na to uwagę. Spróbujcie czytać coś dalej, gdy kot zaczyna polować na muchę. Albo obierać ziemniaki, gdy potomek coś majstruje pod stołem. Co tu kryć, zwierzęta i dzieci przykuwają uwagę. Takie błazny współczesnych kilkuosobowych dworów.
Lubię inteligentne i błyskotliwe błazeństwo, a nie puste i głupie pajacowanie. Na naszym dworze potyczki. Ostrzał z kałacha opowieściami, pojedyncze strzały zza węgła dowcipami z kuchennego zdzieraka, mimowolne przeciwpiechotne miny kocie, ręczne granaty dowcipów siedmiolatka, broń sieczna jedenastolatka. I na koniec Małżowy cios łaski złośliwością lub mój precyzyjnie snajperski strzał ripostą. Bitwa Nad Studzienką, Cud Poznański, Przeprawa przez Bzdury, Okopy w Pościeli, Powstanie w Ranne Kapcie.
Zapis z ostrzału artyleryjskiego:
W TV jakiś mężczyzna z nadęciem opowiada, jak to Wieliczkę odwiedza 1 100 000 osób rocznie
- Najwidoczniej reszta narodu cierpi na klaustrofobię- strzelam mu w skroń.
***
- Jestem głodny- dwa słowa jak mantra rozbrzmiewają smętnie nad głową Mata. Zastanawiam się, czy nie podłączyć mu pompy pokarmowej, nigdy wcześniej bym nie podejrzewała, że młodym chłopcom trzeba szykować posiłki siedemnaście razy dziennie.
- Zjedz kota - odpowiada leniwie Małż.
- Szkoda by było - głośno myślę spoglądając na zwinięty na moich udach mruczący i cieplutki cel ostrzału.
- Właśnie! Kosztował osiem stów! - Mim wychyla się z okopów i strzela na oślep.
Trafiony Małż chwyta się za głowę i omdlony spływa po ścianie padając u stóp portretów przodków.
- Cicho! Dwie stówy! - Mat z głośnym plaskaniem policzkuje i reanimuje zapowietrzonego strzałem w potylicę rodziciela.
***
Często zdarza sie niestety, że walki wykraczają poza teren frontu. Nie wszystkie są rejestrowane w postaci stenogramu, gdyż rulony wylewały by się ze wszystkich mebli i ścieliły gęsto na płaszczyznach poziomych utrudniając ruch i plącząc kończyny. Ale niekiedy szczęśliwcy mają teatrzyk za darmo.
Zwiedzający Centrum Nauki Kopernik mogli być świadkami szamotaniny, jaka odbyła się w jednym z tajemniczych pomieszczeń. Pomieszczenie było dwuizbowe. W jednej izbie skupiła się męska część rodziny, ja jako znerwicowana klaustrofobiczka chcąca pokonać swe strachy, samodzielnie wyekspediowałam się do sąsiedniej, maleńkiej izdebki oddzielonej od poprzedniej ciężką, czarną kurtyną. Wewnątrz otaczała mnie wyczuwalnie lepka ciemność. Już traciłam orientację gdzie góra a gdzie dół, a rozum chciał dać drapaka przez kanał słuchowy, więc rozdarłam się jak z dna studni:
- CO MAM TU ROBIĆ!?- Pokój wydawał mi się bowiem pusty. Absolutna nicość, duszne małe pomieszczenie przywodziło mi namolnie na myśl cykl horrorów o nieszczęśnikach pogrzebanych żywcem. Tu ściany nie były podrapane pazurami niedoszłych nieboszczyków, lecz gładkie jak skóra dziewicy. W pomieszczeniu nie było żadnych sprzętów. Czarna dziura. I jakby a'propos moich myśli słyszę konspiracyjny szept Małża:
- Cicho tam! Tu jest napisane, że w ścianie musi być otwór. Jest?!
- No niby jest, myślałam, że ktoś ołówkiem dziabnął, albo co.
- No to teraz przyłóż ramię do otworu, a zobaczysz na nim co się dzieje poza twoją izolatką.
Hm. Przykładam ramię do otworu stając na palcach, bo jest trochę wyżej niż mój bark. Wyginam się jak mogę, podnoszę jedno ramię wyżej. Patrzę przez otwór, nic. Może druga stroną? Sytuacja powtarza się z drugim ramieniem. Nic. Żadnych pląsających na nim obrazów. A może trzeba stanąć naprzeciwko otworu i wyciągnąć rękę? Aaaaaa, główka pracuje! Nie jestem głupia! Wyciągam dłoń i wnikliwie obserwuję jak maleńki snopek światła biegnie po wierzchu mojej dłoni ku ramieniu. Hm. Nadal nic. Może wnętrzem dłoni ku górze? Tez nic, kurza twarz. Lewa ręka, to samo. Może jestem za niska, może ramię z otworem musi tworzyć kąt 90 stopni? Rzucam się zatem na klęczki i mieszam rękami w gęstej ciemności przeczesując teren w poszukiwaniu stołeczka. Wtem odsuwa się kurtyna i obnaża mnie w kompromitującej pozycji przed kolejką, która zdążyła się już uformować w zgrabny ogonek
- Pardąsik, Małżowino, źle przeczytałem - rzecze, stojący na czele hordy ludzi Małż, wycelowując swój palec na drewniane coś dyndające w złośliwym uśmieszku na sznurku przy dziurce - tu jest napisane "przyłóż RAMKĘ do otworu".
Tylko mentalna smycz samokontroli powstrzymała mnie od rzucenia się z zębami na małżowe kostki. Kurtyna litościwie raczyła opaść i odciąć mnie od oczekujących na wejście do pokoju małego fotografa.
***
Byliśmy również w Łazienkach. Stwierdzam, że rozumiem poniekąd dlaczego Poznaniacy nie lubią się z Warszawiakami. Tak słyszałam, zwłaszcza po meczach piłkarskich. Niemniej tajemnica tkwi w tym, że doszło to też do uszu wszelkich warszawskich błonkówek. Już przed wejściem do parku podleciała jedna, mała krewniaczka osy, z lekka podobna z twarzy do mnie, wypięła się zadkiem i wbiła boleśnie przedłużenie tyłka w to miętkie przy łokciu, skąd medyczne wysłanniczki wampirów zwykły wysysać krew. Co za lafirynda, rzekłam ocierając mankietem załzawione wściekłością lico. Ręka nawet nie spuchła, o dziwo i już lafiryndzie byłam gotowa wybaczyć, gdy wtem, po zrobieniu trasy półmaratonu w Łazienkach i zmianie położenia wskazówek zegara z N-S na E-W, do tej samej ręki, w której, nadmienię, nie dzierżone było żadne słodkie ustrojstwo w postaci szneki z glancem, soku, czy nawet kiełbasy, dosiadła się franca nr 2. Osa pospolita, psia mać. Mijaliśmy właśnie parkową furtę, przy której stał uśmiechnięty rozdawacz ulotek, kornie pełniąc swoją mizerną rolę uatrakcyjnienia pobytu w stolicy milionową karteczką z nazwą pizzerii, a ja zbliżałam się do niego z anielskim uśmiechem, by ulżyć mu w mękach prażenia się w słońcu, gdy wtem franca o złośliwym usposobieniu wbiła mi zajadowiony zad w mały paluszek. Jakże przerażoną minę zrobił ulotkarz, gdy moje usposobienie i mina w ułamku sekundy zmieniał się z anielicy w demona. Dźwigając na ramieniu dwudziestokilową bazukę, ryknęłam na niego jak to prezentują na horrorach, klasycznie, niskim głosem, w zwolnionym tempie, gdzie otwór gębowy ukazuje zęby aż do trzonowców, kropelki śliny i łez rozpryskują się z wdziękiem o scenografię, a spod rozwichrzonych podmuchem włosów, z położonej niżej gardzieli wydobywa się nadnarturalny ryk rodem z dna piekieł: NIE DZIĘKUJĘ ZA TĘ PIEPRZONĄ ULOTKĘ!!!! UUUUAaaaaaAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Franca pochodziła chyba z kasty społecznej jadus jak cholericus bolątus maximus. Była chyba kibicką Borussii Dortmund, albo Jagiellonii. Albo próbowała zmylić strojem. Opuchlizna z warszawskiej mendy nie schodziła przez tydzień, a ja mogłam grać w ping-ponga bez użycia rakietki.
***
Małż wie, jak ze mną postępować, bym miała ku niemu słabość, przynosi mi zatem w weekendy kawkę i śniadanie do łóżka z pytaniem:
- Czy kochasz mnie coraz bardziej, za to, że Cię tak hołubię?
Zimno. Coraz zimniej. Najgorzej jest w nocy. Nie można się położyć tam, gdzie jest ciepło, tam, gdzie są ludzie, tam, gdzie pachnie jedzenie. Nie można. Takie prawo. Wbrew instynktowi. Nie można za długo w jednym miejscu, nie można zaczepiać innych. Nieważne, czy się ma doktorat w kieszeni, że jeszcze dwa lata temu kąpało się w morzu Śródziemnym albo czytało bajki cieplutkim wnukom. Ten, z lewej zadłużył się, idiota, tamtego oszukał syn. Temu zmarła zona, u tamtego był pożar. Tamta ma magisterkę, a ta trzy klasy i AIDS. Starsza pani po prawej była zbyt cicha i potulna, w końcu zabił ją pędzący czas i czynsz wysokości dwóch emerytur. Córka za granicą, ona sama poza własną granicą psychiki. Może i tak jest lepiej, nie czuć w głowie tego wstydu, upokorzenia, beznadziejności.
Niewiele brakuje, by znaleźć się po tej zimnej i ciemnej stronie muru. Tutaj nie patrzy się nikomu w oczy bez znieczulenia. Nie chodzi się do lekarza, nie pija się kawy, nie chadza do teatru, a do kościoła tylko na próg.
Jeszcze dwa i pół miesiąca i trzeba będzie mocno zacisnąć zęby i pas, by nie zderzyć się boleśnie z miodową strugą ciepłych kolęd, które wypływając z bieli obrusów, znad pustych nakryć dla zbłąkanego wędrowca, będą roztrzaskiwać się z hukiem w śnieżnej brei u stóp każdego z 43 tysięcy.
Jedna z tłumu 43 000 stoi zgarbiona na Marszałkowskiej. Schludna, siwiuteńka, jak ukochana babunia z bajki, która pochyla się nad swoim koszyczkiem, w którym zamiast puchatych motków wełny leży kilka monet. Kurczy się i wpływa między płytki chodnikowe.
Drugi podsypia na schodach pod sercem Chopina. Serce zimne, zimny marmur, zimny beton i wzrok.
Przy Malcie nijaki mężczyzna próbuje pchać wózek z makulaturą. Mieszka w opuszczonej altance ze swoim psem.
setny...
tysięczny...
Barcelona Homeless by Nicolas R.
...
Nie wiem, czy te okrągłe z obżarstwa 43 tysiące połknęły węglookich Rumunów i ich kobiety trzymające na kolanach wiecznie śpiące dzieci. Aby dziecko spało cały dzień, faszerowane jest wódką lub
narkotykami. Oczywiście ciałko małego dziecka nie jest w stanie znieść
takiego szoku. Dzieci często umierają. Najbardziej przerażające
jest to, że dzieci czasami umierają w czasie „dnia pracy”. A kobieta
udająca matkę musi trzymać martwe dziecko na rękach do samego wieczora.
Takie są zasady. A przechodnie będą wrzucać pieniądze do torby i
wierzyć, że ich zachowanie jest moralne. Pomagają samotnej matce.
Miejski survival. Ktoś chciałby przeżyć 7-dniowy turnus w parujących trzewiach miasta wystawionych na śmierdzące zimne powietrze? Może to nie taki zły pomysł, skoro można pomóc? Ktoś się odważy? Tylko tydzień.
Los tak chciał, że kilka dni przed urodzinami Mata wygrałam konkurs fotograficzny pt.:"Moje Muzeum" organizowany przez Fundację Fiedlerów. W komisji zasiadał znany fotografik Jacek Gulczyński i Krystyna Fiedler, więc wygrana, z racji wysokiego stopnia profesjonalności jury i tego, że nie była to nagroda za lajki, co tu kryć, smakuje wybornie.
I miejsce- Skorpion w rosole.
"Przeszłość i przyszłość"
Mat na tle zdjęcia Arkadego Fiedlera.
II miejsce Renata Krzyżaniak
III Klaudia Ruszyńska
Wyróżnienie - Jędrzej Godlewski
Wyróżnienie - Maja Basińska
Wyróżnienie - Anna Kołeczek Berczyńska
Wyróżnienie - Dorota Kłos
Zostaliśmy uhonorowani nagrodą pieniężną. Zazwyczaj, jeśli dostajemy lub wygrywamy gotówkę, a wygrywamy ewentualnie w zdrapkach z LOTTO, rozchodzi się ona niezauważenie i płynnie na tzw. życie. Tu chleb, tam miód, tu domek z basenem, czekolada - i po kasce zostają tylko drobnoustroje w portmonetce.
Uradziliśmy rodzinnie, że strumień wygranej uderzy w dzieci ze szczególnym uwzględnieniem Mata, który szczęśliwie osiągnął wiek 11 wiosen.
Mat stał się więc nieoczekiwanie posiadaczem technicznego cudu wykrystalizowanego pod postacią tabletu, który wyzwolił z niego strumienie radości i zachwytu. Staliśmy tak sobie nad tortem i ociekaliśmy wspólnie radością z nowego grata. Ja umiarkowanie. Do czasu znalezienia funkcji, dzięki której porozumienie z płaskaczem odbywa się na drodze werbalnej.
- Zobacz, mamo, jakie to świetne! Nie muszę nic pisać w wyszukiwarce, mogę tylko powiedzieć hasło, tablet zapisuje je i wyszukuje!
Łał. Czary, pomyślalam, pora mi lecieć w kosmos, a nie obsługiwać z ledwością ekspres do kawy i kserokopiarkę.
I tu następowała długa lista żądanych haseł: najwyższe drzewo w Aurtralii (pominął, że w Australii, hm), pupa niemowlaka- tu bezbłędnie, kot, stolica Urugwaju itede.
Jako, że akurat z urodzinową wizytą wpadł wujek z ciocią, zabawa trwała w najlepsze.
Muszę napisac, że wujostwo w wieku daleko emerytalnym. Wujek właśnie po wyjściu ze szpitala, gdzie wydobywali go za szponów zapalenia płuc. Wujek chodzi o kuli, z racji wszczepionej stali chirurgicznej w staw biodrowy, i żeby było po równo, w kolanowy. Wujcio jest typem hipochondrycznym, chorował już na wszystko, od wścieklizny po zespoły zaczynające się od każdej litery alfabetu.
Ciocia natomiast jest po wylewie, chodzi również o kuli, lewej. Wujcio o prawej, więc idąc wspólnie tworzą dwugłowego kiwajacego się smoka na czterech łapach z dwoma symetrycznie ułożonymi kulami i dwoma kompletami sztucznych szczęk.
Ciocia ma prawostronny niedowład, a co za tym idzie szynę stabilizującą prawą nogę oraz na wpół władną rękę. Psychicznie jest bez zarzutu, no z wyjątkiem nadnaturalnej pamięci do dat. Ma drobny defekt w postaci afazji i niedokładnego wymawiania słów.
Zabawa z tabletem trwa nadal, każdy mówi po kolei. Propozycja dla rozweselonej cioci to powiedzenie krótkiego słowa: TAK.
Ciocia pochyla się nad tabletem i rzecze do niego z namaszczeniem:
- TAK TAK TAK.
A tablet grzecznie na to:
-FUCK FUCK FUCK.
***
Późnym wieczorem, gdy wszyscy spali, wyszłam na powietrze. Wplątał się w nie zapach wilgotnej nocy zakrapianej rosą srebrzącą zieleń ogrodu, a ono samo prześlizgiwało się po moim ciele w wijących się zimnych splotach. Im bliżej ziemi, tym powietrze było cięższe, ciemniejsze i gęstsze. Im wyżej - tym jaśniej i bardziej przezroczyście. Stałam na dnie atramentowych ciemności, w których nie widziałam nic na wyciągnięcie ręki. Zadarłam głowę do góry. Wysoko, na powierzchnią nieba w kolorze szafiru, wisiały żarzące się gwiazdy, a tuż pod nimi, na podświetlanej punktowo tafli nieba, płynął na zachód ogromny, ogromny równy klucz jasnych, niemal fosforyzujących żurawi.
Czasami przychodzą takie dni, że muszę sobie przypominać w jakim celu ja w dalszym ciągu hoduję Małża. Spełnił wszak swą rolę prokreacyjną. Z zacięciem lochy ryjącej w poszukiwaniu trufli przetrząsam więc gatki Małża.
- Czego szukasz, Małżowino w mej bieliźnie?
- Nie mogę znaleźć metki z datą Twojej przydatności do pożycia. Wydaje mi się, że już od jakiejś bez mała dekady nasza relacja jest przeterminowana.
- Nie mam bombażu!
- A kto mówi o bombażu? Po prostu mam wrażenie, że Twoje podejście do mnie utraciło na świeżości.
Tia. Porozumienie z Małżem na drodze werbalnej zawsze było nieco problematyczne...
- Podaj mi, Małżowino, ten maleńki śrubokręcik, którego zwykłem używać do małych śrubek.
- A gdzież on, Małżu, gdzież?
- Tam, gdzie zwykle. Na kominku narożnym.
Hm
konia z rzędem temu, kto by wiedział gdzie wtedy w bloku mieliśmy kominek.
W wolnym tłumaczeniu: kuchenna wisząca szafka narożna, jak się okazało później.
Albo.
Jaki wyraz ma najwięcej znaczeń? Neologizm made by Małż: ZABĄBAĆ (lub ZABOMBAĆ, etymologia niezbadana, czy słowo ma swoje korzonki w słowie bomba, bim bam, czy w bąblu).
Jak
uprzejmie donosi Małżopedia, zabąbało znaczy tyle, co: zadźwięczało,
puknęło, zabolało, uderzało, zaćwierkało, zamiauczało, zadzwoniło itp. Generalnie słowem tym, jak przekleństwem, można zastąpić wszystkie wyrazy
dźwiękonaśladowcze i połowę czasowników.
Albo.
- Jaki fajny pawian tam siedzi!
- To nie pawian, mój bystrooki zoologu, lecz paw.
Albo.
Małż cyklicznie w porze oziębień atmosferycznych spycha odpowiedzialność za losy świata i rodziny na swą Połowicę.
Kiedy, jako rezerwuar zarazy, jest odcięty od świata w areszcie pokojowym, umiera przy 38C, błaga o pokarm i wodę, a dochodzenie do łazienki jest nadzorowane i odbywa się w ściśle określonych godzinach, spomiędzy szpar wokół zamkniętych drzwi, spośród jęków i donośnych smarkań przesączają się zawodzenia:
- Przeziębiłem się przez ciebie, Małżowino, przez ciebie, bo nie przypomniałaś mi, żebym ubrał czapkę!
Albo.
Gdy Małż czegos nie wie, zwykł mówić:
- Pies wie.
Pies wie, gdzie leżą skarpetki, pies wie, co na kolację, pies wie, co jest stolicą Wysp Owczych, która jest godzina w Cincinati i jak się tka liście bananowca.
Jaki mądry pies! Tylko szkopuł w tym, że my akurat mamy kota.
Albo.
Dobra, wwiercę się w tę ścianę (oczywiście po sześciu do dwunastu dni proszenia).
Więcej światła! (Goethe pff)
Narysuj mi kropkę gdzie ma wisieć obraz. Ooooo.
Dopasuj mi wiertło. Noooooo.
Nie wiesz, gdzie położyłem przedłużacz?
Hm. Kochanie, a gdzie klucz do wiertarki? Okeeeeej.
Natrasuj otwór. Dobraaaaaaaaaa.
Kochanie wie, gdzie wiertarka, wiertła widiowe i do drewna, wie, gdzie przedłużacz, potrafi włożyć wtyczkę do gniazdka, potrafi dobrać nawet i zmienić wiertło i na bogów pogańskich, potrafi też wywiercić sobie ten otwór! Tylko jedna rzecz hamuje Kochanie. Kochanie chce, żeby takie rzeczy facet robił i kropka.
Albo.
- Co mam kupić, Małżowino?
- To, co zawsze i to co się skończyło.
- To znaczy?- bezbronnie trzepocze powiekami Małż
- Po co mam Ci mówić, skoro, gdy mówię, to Ty i tak połowy nie przynosisz do chaty, bo zapominasz co kupić.
- Może tym razem sie uda. Pamietaj, im więcej powiesz, tym większa szansa, że coś z listy przyniosę jednak.
Do kroćset. Czuję się jakby Małż nie na rynek jechał, a na polowanie, a to, co uda mu się spolować, jest jeszcze niespodzianką i wielką niewiadomą.
A teraz konkursik.
Jako, że nigdy nie została tu zamieszczona fotografia ani reprodukcja Małża, ciekawa jestem jak go sobie wyobrażacie? Jak widać na rysunku może być różnie ;)
Technika dowolna- oleje, pastele, szkic węglem, wiersz, oda, proza. Co wolicie.
Się zastanawiam jaka nagroda ma czekać zwycięzcę, prócz chwały wiekuistej, który będzie najbliżej pierwowzoru tudzież oryginału. Może jakieś propozycje? ;)
Zwlekam sie z łóżka, żeby się odziać w wyjściowe łachmany i
pomalować. Gdy nie jestem pomalowana, ludzie mnie nie poznają, bo ja to w ogóle. Nakładam
więc maskę na twarz, by stać się na powrót człowiekiem. Zapycham ujścia
chorych zaantybiotykowanych zatok zwojami celulozy, Mim przypatruje się z tronu.
- Mamo, a co to jest manicure i pedicure?
Ty OCZYWIŚCIE MASZ manicure? A dlaczego nie pedicure? Acha, wiem, bo nie możesz sięgnąć stóp! Dopiero, gdy zrobisz te swoje ćwiczenia to możesz, tak?
***
- Mamo, czy mam cię pogłaskac po plecach? A może porysować? - zagaja Mat.
- O tak, porysować, porysować!- godzę się bardzo ochoczo. Jestem bowiem typem, który uwielbia być głaskanym po plecach, lubię odgadywać co dzieci mi napisały, z dziką rozkoszą mogłabym wynajmować się jako fryzjerska głowa do nauki modelowania fryzur. Pal licho fryzurę, ale ile przyjemności! Mat głaskał, pisał, ja leżałam i wchłaniałam miłe głaski. Nie przypuszczałam wszak, że Mat z tym pisaniem to tak dosłownie...
Napis chwalebny głosi: ":) MOJA MAMA JEST SUPER.
CZASAMI KRZYCZY, ALE TAK, TO JEST FAJNA.
KOCHAM JĄ, A ONA MNIE.
SUPER
:) :) "
Zdarzenia miały miejsce w okolicach maja. Jednakże związek z kręgosłupem nieoczekiwanie ma wiele rzeczy w naszym domu, a czego nigdy nie poruszałam na blogu. W sprawach kregosłupowo-zdrowotno-medycznych stałam się domowym kacykiem dla bliskiej rodziny, ale też bazą dla dalszej i przyjaciół. Jaka rodzina, taki kacyk chciałoby się rzec. ;)
A teraz!
Ekhm, ekhm, mam tremę.
Dlatego jako, że zbliżam się dostojnym krokiem do poważnie okrągłego wieku, postanowiłam stworzyć coś nowego, coś o kręgosłupach, ale nie chciałam tworzyć cyklu kręgosłupowego tutaj, na Skorpionie, postanowiłam przeznaczyć na to specjalne miejsce. Z rysunkiem Newy, jakżeby inaczej. Dziękuję Ci :**
TADAM! Dzisiaj urodziłam nowy blog pt.
Blog z czasem na pewno będzie sie troszkę zmieniał, będę dodawać to i owo, może Wy opowiecie swoje historie? Może Newa mi jeszcze coś pięknego namaluje? Kto wie?
Mam nadzieję, że stali Czytelnicy Skorpiona będą zaglądać na KRĘGOSŁUP ORALNY, bo nie będzie to blog tylko dla chorych, ale jeżeli znacie kogoś z problemami z kręgosłupem, to miło Go powitam, ale nie łudźcie się, że zegnę się w pokłonie, bo mogę się nie wyprostować :). Mam nadzieję, że i tu i tam będziecie się fajnie bawić. Liczę na Waszą obecność, równocześnie dziękując za obecność tutaj. Mam super Czytelników i jestem szczęśliwa, że wpadacie :) DZIĘKUJĘ!
Tak naprawdę, to nie wie już teraz, czy to jej się przyśniło, czy był to realny odłam ówczesnego okrucha rzeczywistości zepchnięty w najdalszy zakamarek głowy, zasypany 25 tonami innych wspomnień i uczuć, po tonę na każdy rok, trylionami drobinek mniej i bardziej istotnych zdarzeń, od koloru włosów pierwszej lalki, smaku dworcowego pocałunku, do listy laureatów pokojowej nagrody Nobla. Wspomnienie jest małe, dwa słowa w panierce z goryczy, utłuczone i wepchnięte pod ostatni materac świadomości. Ale wystarczy podmuch, mgnienie, coś majaczącego w oddali, coś na kształt tamtych dwu słów, oddech szarpiący i krótki, by rozdmuchać w pamięci żarzący się węgielek palącego wstydu wymieszanego gołymi rękami z bezsilnością i poczuciem niesprawiedliwości.
- JESTEŚ BEZNADZIEJNA.
Dwa, niezważone na szalach rozumu i języka, słowa jednym świszczącym ciachnięciem rozpruły powietrze na dwie części. Ze ścian gazów szlachetnych po jednej stronie i nieszlachetnych po drugiej, cienkimi strużkami posypały się piekące kryształki soli wprost na jej ciepłe wnętrzności. Ćwierć wieku temu chodziła po świecie wywleczona na lewą stronę, skierowana ufnie do świata atłasową podpinką. Jej organy były wtedy bardzo delikatne, nie miały grubej i zrogowaciałej skóry, tylko błonkę o grubości jednej komórki, tak, że każdy mógł bez przeszkód widzieć smugi kolorowych myśli płynących w jej głowie, jak akwarele. Na cieniutkich żyłach wodziła karminowe serce odziane skrzętnie w przezroczysty welon duszy.
Jesteś beznadziejna waży tyle co nic. Tyle co pióro.
Myślę o niej. Codziennie. Kiedy przyjdzie?
Czy nocą, gdy zegary zwalniają do zera, a ja będę spać, czując podskórnie rozmyty ból kości, czy podczas wyznaczania linii samotnego spaceru wśród gąszczu ludzi, gdy czas nadrabia zaległości ze zdwojoną siłą?
Co będę robić, gdy mnie zastanie?
Czy przepasana fartuszkiem odgarnę pasmo włosów z czoła i schylę się właśnie po ciasto buchające aromatem na cały dom, by poczęstować wnuki? A może będę siedzieć prosto i samotnie przy stole. Z pustym wzrokiem, kieszenią, głową i talerzem?
A może, leżąc tygodniami w pościeli nie będę w stanie otworzyć jej drzwi? Których? Czy moich, na których klamce będą odciski czasu i rąk moich bliskich? Czy może będzie to klamka przecierana szpitalnym środkiem dezynfekcyjnym.
Kiedy przyjdzie? Zdąży przed zmianą koloru włosów i wypadnięciem zębów?
Czy będzie przeszkadzać, przychodząc gwałtownie i nie w porę, czy płynnie i delikatnie jak spodziewany gość, na którego przy stole czeka wyprasowana serwetka z monogramem?
Czy powitam ją serdecznie, czy będę się wściekać, że za wcześnie, że jeszcze nie teraz?
Starość. Myślę o niej. Codziennie.
Pozostaje mi wiara, że w biegu na sto lat śmierć uplasuje się na drugiej pozycji.
Eyes of an old woman. Joleen Halloran.
By Joleen Halloran
Tymczasem spotkałam ją dzisiaj. Wyłoniła się zza rogu. Niosła na duszy jakieś 40 kilo ciała. Tak dla niepoznaki. Nie pamiętam jak była ubrana, możliwe, że była ubrana we wszystko i zarazem nic, bo zarówno krój jak i kolor ubrań zmienia się w mojej pamięci tak szybko, że tworzy plamę w jednolicie gołębim kolorze. Tak samo dziwnie zachowuje się jej twarz. Mogła być twarzą każdego z nas. Zmieniała się milion razy na sekundę tworząc wrażenie bezruchu. Za to doskonale pamiętam jej buty. Porządna szewska robota, były chyba starsze ode mnie, eleganckie ażurowe czółenka z odkrytą piętą, takie, co to wyszły z mody o własnych obcasach pół wieku temu.
Niosłam jak tytan codzienności mleko, pieczywo i kwiaty. Stanęła przy mnie i poprosiła o pomoc w zejściu z maleńkiego stopnia, którego nawet nie zauważyłam. Na ułamek teraźniejszości objęła suchymi dłońmi moje przedramię i oparła się o nie całym ciężarem swojego nicnieważenia.
Nie prosiła błagalnie o pomoc ani nie żądała jej. Poprosiła mnie, obcą, tak prosto,
zwyczajnie i bez skrępowania. Nie ujmowało to nic z jej godności, a
zarazem nie było rozkazem. Podziękowała, nie wznosząc dziękczynnie oczu ku
niebu. Ot, jak dziękujesz za podanie widelca przy stole. Nie
krępowało jej proszenie. Umiała prosić i potrafiła pomoc
przyjąć bez poczucia chwytania w locie ochłapu.
Chyba widziałam ją tylko ja. Dla innych była zapewne tylko zwykłą staruszką, bo nikt nie zwracał na nią uwagi.
Odprowadzałam ją wzrokiem. Drobiła kroczki, szybkie i chybotliwe, jak mała łódeczka. Zniknęła za rogiem, wsiąkając w miejską pustynię.
Udaliśmy się na zmotoryzowaną pielgrzymkę na macierzyste osiedle, z którym łączy nas jeszcze pępowina średnicy ciepłociągu. Punktów programu było kilka, od wydojenia mlekomatu (mmmmmm cudowne mleko prosto od krowy), poszerzenia kolekcji znaczków (lećcie na pocztę, sprzedają całe serie ze świata za jedyne 3,80 zeta), zakupu Acidolacu Junior w misiotabletkach [niezbędny Matowi po każdorazowym karkołomnym piciu samowolnie i jak dotąd bezkarnie z mojej strony (trzeba to zmienić i opracować zestaw kar, np łamanie kołem albo rozrywanie końmi) wody ze Stokroty albo Biedry - nie będę tu wspominać nazwy, bo może innym one nie szkodzą, a jeszcze producent by splajtowal. Podejrzewam zresztą, że jest nim pan Heniu spod szesnastki, który odziany w siateczkowy podkoszulek napełnia butle kranówą z kurka we własnej łazience, a kto wie, czy nawet nie w toalecie.] Kolejnym punktem był fryzjer, który od urodzenia ścina plerezę potomków formując na ich kształtnych głowach (po mamusi) szlachecką fryzurkę.
Punktem kulminacyjnym była wizyta u weterynarza, aczkolwiek bez potencjalnie najbardziej zainteresowanej, która została w domowych pieleszach zagryzając nudę czipsami Orijen o smaku sześciu ryb z rejonu Skandynawii.
Przetoczyliśmy się wąskim korytarzykiem do gabinetu całą trójcą. Te korytarzyki celowo takie wąskie budują, a gdy jest szerszy - zabudowują, żeby pacjenci nie pouciekali. Aby odciąć drogę ucieczki opiekunowie tworzą żywą zaporę, tudzież korek, kładąc się jeden na drugim i czopują światlo korytarza własnymi ciałami. Nawet wąż po kąpieli w oliwce Bambino się nie prześliźnie. Tym razem mieliśmy jednak szczęście, bo nikogutko, nawet muchy. Chyba wygasły wszystkim ubezpieczenia albo stwory siedzą pod wanną; wiadomo- wrzesień miesiącem szczepień.
A my, tak dla odprężenia, wpadliśmy sobie do weta w lajtowej sprawie. Profilaktycznej. Mam nadzieję, że profilaktycznej. U ludzi trochę wstydliwej z natury, u zwierzat wręcz przeciwnie, odnoszę wrażenie. Wizyta pod roboczym kryptonimem ROBAKI. Nie podejrzewam Limy o jakieś rozbuchane życie wewnętrzne, no ale kto tam wie, co kot ma w środku. Brzuszek niby miękki i ciepły tak czy siak. Wydęty tak czy inaczej. Sądząc po kretyńskim zachowaniu mogę mieć jedynie obawy o ogniska bąblowca w mózgu. Nie poznasz, czy kot sam czy w towarzystwie.
Jak wiadomo trucizny kot do ust nie weźmie dobrowolnie. Trucizna może występować pod trzema postaciami: tabsa, pasty i no nie wiem, żelu, zolu, galaretki, w każdym bądź razie czegoś straszliwego ukrytego w pipetce.
Jak wiadomo, kotu można podać tabsa bezproblemowo góra raz w życiu. Potem pacjent kojarzy pewne niedogodności przy próbie wciskania ciała obcego w otwory (dobrze, gdy opiekun otworów nie pomyli) i lotnie wiąże podejrzanie dziwne zachowanie służby z nieprzyjemnościami towarzyskimi.
Otóż rzecz jest trywialna, wystarczy trzymać sie instrukcji aplikacji, dostępnej na każdym rogu netu:
1. Złap kota i trzymaj go mocno.
Ułóż go sobie na kolanach, głowa kota na Twoim ramieniu, jakbyś karmił
niemowlę z butelki. Pewnym głosem powiedz: "Dobry kotek".
2. Wrzuć kotu tabletkę do pyszczka.
3. Zdejmij kota z żyrandola, a pigułkę spod kanapy.
4. Powtórz instrukcje z punktu 1.,
tym razem przytrzymując przednie łapki kota lewą ręką, a tylne prawym
ramieniem. Wciśnij kotu tabletkę do pyszczka używając prawego palca
wskazującego.
5. Wyciągnij kota spod łóżka. Otwórz opakowanie i weź nową tabletkę. (Oprzyj się pokusie wzięcia nowego kota).
6. Ponownie powtórz instrukcje z
punktu 1., z taką zmianą, że gdy już uda Ci się umieszczenie kota w
pozycji niemowlęcej, usiądź na brzegu krzesła, pochyl się nisko nad
kotem i używając prawej ręki otwórz kotu pyszczek podnosząc górną
szczękę kciukiem i palcem wskazującym.
7. Szybko wrzuć tabletkę. Ponieważ Twoja głowa znajduje się na kolanach, nie będziesz widział, co robisz. W sumie nie ma różnicy.
8. Pozostaw kota wiszącego na zasłonach. Pozostaw tabletkę w swoich włosach.
9. Jeśli jesteś kobietą, porządnie się wypłacz. Jeśli jesteś mężczyzną, porządnie się wypłacz.
10. Teraz się opanuj. W końcu kto tu rządzi? Zlokalizuj kota i tabletkę.
Przyjmując pozycję z punktu 1., powiedz zdecydowanym głosem: "W końcu
kto tu rządzi?" Otwórz kotu pyszczek, weź tabletkę i... ups!
11. Nie działa, prawda? Usiądź i pomyśl. Aha! Wszystko przez te pazury!
12. Wyjmij nową tabletkę z buteleczki. Obślinioną wyrzuć.
13. Złap kota, idź z nim do łazienki, zamknij drzwi, przygotuj duży ręcznik.
14. Usiądź na podłodze i owiń kota
ręcznikiem tak, żeby wystawała tylko głowa. Włóż kotu tabletkę do
pyszczka. Oderwij pazury tylnych łap kota od twojego ramienia.
15. Zdejmij kota z kabiny (nie
wiedziałaś, że kot potrafi z miejsca skakać na wysokość 2 metrów,
prawda?), owiń wokół niego ręcznik nieco mocniej, tak, aby łapki na
pewno się nie wydostały.
16 Mocno trzymając pyszczek kota
palcami, postaraj się go otworzyć i wrzucić tabletkę do środka. Szybko
zamknij pyszczek (kota, nie swój).
17. Zostań na podłodze z zawiniętym w
ręcznik kotem. Głaszcz go i przemawiaj czule przez co najmniej pół
godziny - w tym czasie tabletka powinna się rozpuścić.
18. Rozwiń ręcznik i wypuść kota. Otwórz drzwi łazienki.
19. Przemyj swoje rany ciepłą wodą z
mydłem, spróbuj zatamować krew, zabandażuj rany, uczesz się i znajdź
sobie jakieś spokojne zajęcie na
najbliższe osiem godzin. Następnie powtórz wszystko od początku.
Na rozluźnienie filmik, na którym okoliczności przyrody sprowokowane przez inny stan ducha kota, ale generalnie efekt identyczny jak po probie aplikacji jakiegokolwiek leku, ba, witaminy nawet.
Można i tak:
1. Weź kota na ręce, otocz go lewym ramieniem tak, jak się trzyma niemowlę.
Umieść palec wskazujący i kciuk prawej ręki po obu stronach pyszczka i naciśnij, lekko
trzymając tabletkę w pozostałych palcach prawej ręki. Gdy kot otworzy pysk, wpuść
tabletkę, pozwól mu zamknąć pysk i przełknąć.
2. Podnieś tabletki z podłogi i wyciągnij kota spod tapczanu.
Ponownie otocz kota lewym ramieniem i powtórz cały proces jeszcze raz.
3. Wyciągnij kota z sypialni i wyrzuć rozmemłaną tabletkę.
4. Wyjmij nową tabletkę z opakowania. Otocz kota lewym ramieniem, jednocześnie
trzymając lewą ręką wierzgające tylne łapy. Rozewrzyj pysk kota i palcem wskazującym
prawej ręki wepchnij tabletkę tak głęboko, jak się da. Przytrzymaj kotu zamknięty pysk
i policz do dziesięciu.
5. Wyciągnij tabletkę z akwarium, a kota z garderoby. Zawołaj do pomocy żonę.
6. Przyduś kota do podłogi, klinując go kolanami, a jednocześnie trzymając wierzgające
przednie i tylne łapy. Nie zwracaj uwagi na niskie, warczące odgłosy, wydawane w tym
czasie przez kota. Niech żona przytrzyma jego głowę, jednocześnie wpychając mu
drewnianą linijkę między zęby. Następnie wsuń tabletkę między rozwarte żeby
i intensywnie pogłaszcz kota po gardle, co skłoni go do przełknięcia.
7. Rozpakuj następną tabletkę. Ściągnij kota z karniszy. Zanotuj sobie, żeby kupić nowe
firanki. Pozbieraj kawałki porcelany z potłuczonej wazy, możesz je sobie posklejać
później.
8. Owiń kota w ręcznik kąpielowy, a następnie niech żona położy się na kocie tak, aby spod
jej pachy wystawała tylko jego głowa. Umieść tabletkę w środku plastikowej rurki do
napojów. Przy pomocy ołówka otwórz kotu pysk i wcisnąwszy rurkę między rozwarte
zęby, mocno wydmuchnij tabletkę do środka.
9. Sprawdź na opakowaniu, czy tabletki nie są szkodliwe dla ludzi. Wypij jedną butelkę
piwa, żeby pozbyć się nieprzyjemnego smaku w ustach. Zabandażuj żonie ramię,
a następnie przy pomocy wody z mydłem usuń plamy krwi z dywanu.
10. Przynieś kota z altanki sąsiada. Rozpakuj następną tabletkę. Przygotuj następną butelkę
piwa. Umieść kota w drzwiczkach kredensu tak, żeby przez szczelinę wystawała mu tylko
głowa. Rozewrzyj mu pysk łyżeczką od herbaty i za pomocą gumki recepturki strzel
tabletką między rozwarte zęby.
11. Przynieś śrubokręt i przykręć wyrwane zawiasy z drzwiczek. Wypij piwo. Wydobądź
butelkę wódki. Nalej do kieliszka, wypij. Przyłóż zimny kompres policzka i sprawdź,
kiedy ostatnio byłeś szczepiony na tężec. Przemyj policzek wódką w celu
zdezynfekowania rany i wypij kolejny kieliszek, aby ukoić ból. Podartą koszulę możesz
już wyrzucić.
12. Zadzwoń po straż pożarną, żeby ściągnęli tego pieprzonego kota z drzewa. Przeproś
sąsiada, który wjechał samochodem w płot, usiłując ominąć kota przebiegającego przez
ulicę. Wyjmij z opakowania kolejną tabletkę.
13. Skrępuj drania za pomocą sznurka od bielizny, związując razem przednie i tylne łapy,
a następnie przywiąż go do nogi od stołu. Weź grube, skórzane rękawice ogrodnicze.
Wciśnij kotu tabletkę, popychając dużym kawałkiem polędwicy. Przytrzymaj głowę kota
pionowo i wlej mu dwie szklanki wody wprost do gardła, żeby spłukać tabletkę.
14. Wypij pozostałą wódkę - możesz wprost z butelki. Pozwól żonie zawieźć się na
pogotowie. Siedź spokojnie, żeby doktor mógł zszyć ci ramię i wyjąć resztki tabletki
z oka. Po drodze do domu wstąp do sklepu meblowego i kup nowy stół.
15. Sprawdź, czy w pobliskim sklepie zoologicznym nie mają chomików.
Zamiast troszkę uciążliwego tabsa można podawać wspomnianą pastę, z tym, że podobno trudniej doczyścić meble i odzież. Konieczna jest tez późniejsza kąpiel zbiorowa, zbiorowy karcher i terapia grupowa.
Po wnikliwej lekturze netu, jednak wersja z żelem wcieranym w kark wydaje się formą najmniej okrutną i najoszczędniejszą czasowo. Najmniej okrutną dla obsługi oczywiście, bo czymże jest fakt, że przez dwa kolejne dni będziemy ignorowani i sprowadzeni do rangi automatu na karmę i pracowników MPO, ponadto wprowadzony zostanie zakaz kontaktu cielesnego z poszkodowaną. Żadnych miziań, głasków, brania na kolana. wszelkie próby spoufalenia będą tłumione w zarodku przez jawne ich ignorowanie. Kara nabiera mocy z dniem aplikacji zawartości pipetki i nie ma sie co łudzic na zawiasy. Zsyłka totalna i bezmiar zgryzoty. Nie wiem, czy udźwigniemy duchowo ciężar kary. Nie wiem komu zostawić hasło do bloga w spadku. Ale czym to jest w porównaniu do potwornej tortury położenia 0,7ml bezwonnego żelu na skórze. Przecież to skrajna różnica temperatur, inna konsystencja no i samoświadomość, że się jest BRUDNYM i nie można się umyć, bo to jedyne miejsce niedostępne.
Podczas transakcji kupna-sprzedaży weterynaryjnego cudu w pipetce, Mat z Mimem przeczesywali wzrokiem okoliczne półeczki, nereczki, strzykawki, pudełeczka, narządka i ściany. Wzrok zawiódł ich na wąski korytarzyk i stamtąd już dochodziła ich burzliwa dyskusja na temat wieku psów i kotów i jak to się ma do wieku ludzi. Podczas, gdy ja ucinałam sobie miłą pogawędkę z panią doktor, do mych uszu tymczasem wkulaly się miękkie motki zachwytów Mima:
- Och, jaki piękny ma otwór! A zobacz te nózki, jakie kosmate. a jaki brzuszek, och słodziak! a ten jaki ma ogonek śmieszny ! Łoooooo, a zoba tego! Ale ma pazury! Ale kochane!
Wychodzę z gabinetu i co me oczy modre widzą? Wczepionego ze zgrozy pazurami w tynki i wrytego piętami w linoleum Mata oraz wijącego się w rozkosznych spazmach Mima, który wykonuje taniec świętego Wita wpatrzony z uwielbieniem w wielką tablicę poglądową przedstawiającą pasożyty wewnętrzne i zewnętrzne zwierząt domowych. W dodatku w 3D! I tak: Prężył swój odwłok opity kleszcz, uśmiechał się złowieszczo spod krzaczastych czułków komar, pchły tańczyły kanakana, a w górnym rzędzie jak w jeziorze łabędzim mknęły trzymając się pod rękę białe piekności - tasiemce w ośmiu smakach. Chyba coś równocześnie śpiewały, bo otwory gębowe były rozwarte na kształt litery O.
Mima nie można było odciagnąć pługiem od tablicy. Wpił sie w nią zachłannym wzrokiam zapaławszy do niej miłością pierwszą i czystą. Na nic tlumaczenie, że to tablica tylko dla lekarzy, dla pacjentów ku chwale i szczerzeniu nauk parazytologicznych. Nic. Jak cystą o ścianę.
- To ja się zapytam, czy pani doktor mi to da - z desperacją rzecze Mim.
- To pytaj, skoroś gieroj. Kto pyta, wielbłądzik.
Mimowi dość dwie słowie. Poszedł. A my włączamy nasłuch. Słychać pewną siebie i gładką jak gładź gipsową artykulację:
- Dzień dobry, to znowu ja. Czy nie przeszkadzam? Czy mógłbym się o coś zapytać? Czy ma pani może jakieś nalepki takie wyłupiaste jak te zwierzęta na plakacie?
I oto słychać jak pani weterynarz wstaje i kieruje swe kroki na zaplecze. Po chwili wypełnionej szelestami i westchnieniami tudzież nabożnymi szeptami, z gabinetu wychodzi wniebowzięty Mim i mija nas, rozpłaszczonych na linoleum, tuląc do piersi czule wielki plakat z pasożytami wewnętrznymi kota i tablicą poglądową o wpływie rodzaju karmy na dobrostan poszczególnytch organów wewnętrznych psa oraz jego samego z widocznym bogatym wnętrzem. W dodatku w 3D!
Proście, a będzie wam dane! Ot, co.
Kącik Mima z łupami weterynaryjnymi. Szkielet ludzki cieszy się z towarzystwa.
Rybka czuje się nieswojo...
- Jak cudnie jak cudnie będzie, pakujcie się, pakujcie i jedziemy! Weźcie bluzy!
Tak, emocjonuję się. Tak, przeżywam. Wyjeżdżamy!!!
Dokąd?
- No na wycieczkę, oj będzie jakieś całe 13 km, a że w stronę wschodnią, to miniemy nawet granicę miasta! Jupi!
Za oknem tak pięknie, uczesane pola pachną wilgotną ziemią, rozwichrzone lasy próbują zrzucić korony poruszając konarami w rytm powiewu ciepłego wiatru, świergot ptaków smakuje leśnymi jagodami, a słońce skapuje na ziemię z ukosa jak miód. Patrzę przez powstały bursztyn z zatopionym wewnątrz światem wprost w słońce i wchłaniam. Pod powieki wpływają puchate chmury podszyte od spodu różem i fioletem, puste w środku i delikatne jak wydmuszki, przeskakują frywolnie po stojącym na warcie polu kukurydzy z kolbami na ramionach w pozycji prezentuj broń, a nad zielonym wojskiem, w oddali, bystrooki myszołów odmierza podniebnym okrążeniem ostatnie minuty zegara biologicznego myszy.
Jaka szkoda tylko, że tego wszystkiego nie widać zza ekranów dźwiękochłonnych wzdłuż drogi.
Dojechaliśmy. Przechodzimy przez most, wchodzimy do zamku kupujemy okolicznościowy bilet rodzinny, zmieniając równocześnie tryb pracy organizmu z cyfrowego na analogowy. W sieni podkuwamy się w filcowe papucie, przez co nasze ruchy nabierają dostojności, płynności i zwolnienia do 33 obrotów na minutę. Małżowi urósł szustokor, krótkie spodnie i pończochy, mi wystrzeliły krynoliny, a gorset zmiażdżył żebra pozbawiając chwilowo tchu. Ale Małż i dwójka pacholąt podjechała na czas na filcowych nartach, by stłumić mój upadek w zarodku. Dziecięcia ubrane epokowo, zamiast smyczy na szyjach chwilowo bieluśkie żabociki, oczywista.
- Zważcie, moje dziatki na rzeźbienia, na etażerki, na sekretarzyki i stoliczki nocne, na obraz, który przedstawia Łazienki, w tym oto przybytku jadało się obiadki w każdy czwartek.
Dwie pary oczu osadzonych na wysokościach metr'25 oraz półtora metra wzniosło się nabożnie pod sufit, by zajrzeć przez okna do pańskich garów.
- Spójrz Małżu na kobiety przedstawione na tym zapierającym dech w piersi malowidle, czy nie wydaje Ci się, że ta krynolina mogła nieco krępować ruchy? Zważ też na inny aspekt ówczesnej mody - białogłowy odziane suto, okutane w kilka warstw zapewne drogocennych materii, ale dekolt do pępka i buchające z niego piersi na wierzchu. Nie dziwota, że umierały młodo na suchoty, kto to widział tak płuca oziębiać? Wszak spojrzenia męskie powodowały na pewno zawirowania nad tymi górami.
- Racz spojrzeć Małżu i wy, niebożęta - wskazałam dłonią, do której małego palca przylgnęła suto haftowana chusteczka wsunięta za rodowy pierścień - jak szykowny trzewik wyziera spod sukni Białej Damy, która straszyć raczy w zamku gdy noc zapadnie nad Kórnikiem, jaki ma ostry nosek! Trzewik, Małżu, trzewik!
W Małża oczach widziałam projekcję - na filmie krótkometrażowym Biała Dama wsadza mi ten nosek w czułe miejsce jednym celnym kopnięciem, knebluje halką i wrzuca za kotarę.
- O, Małżu. jakież buławy w gablotach się pysznią! Czy wiesz, że berła wyrabiano z zęba narwala? Jakże to ciekawe, zaprawdę, z ZĘBA Małżu, kła dokładnie, koncypujesz? Jest to tak ciekawe, że trzeba koniecznie spojrzeć tu, żeby zawsze mieć narwala na uwadze, oglądając królewskie insygnia zbroczone ich krwią!
- Macie, stąpaj dostojnie w tych papuciach filcankowych, nie prowokuj Mima, który chłonie jak gąbka, chłoń również! Suń jak na nartach, płyń dziecino po tych wypucowanych do granic bezkresnych połaciach parkietów!
RRRRYMSSSSS!!!
40 kilo Mata runęło pod artystycznie rzeźbiony, inkrustowany stół. Dzięki Bogu nie rozłupał sobie czaszki, bo musielibyśmy pokrywać koszta czyszczenia chemicznego zabytkowych dywanów i opłacać restauratora zabytków. Przy stanie naszych funduszy musielibyśmy niejako w erzacu zatrudnić się dożywotnio w charakterze chłopów pańszczyźnianych w zamkowym arboretum, by odpokutować winę i zarobić na gazę dla Mata.
- A teraz jesteśmy w zbrojowni, pod biblioteką. Tatuś wam coś opowie, źrenice oczu mych i zdroje srebrzyste młodości!
- Synowie moi, czy wiecie, dlaczego husarze mieli na plecach te pióra? Żeby nie można było im zarzucić lassa.
Za to wykładowi Małża można było zarzucić wszystko, łącznie ze stryczkiem.
Zostałam w błyskach i hukach porażona globusem o wysokim natężeniu poziomu bólu i do tej pory wychodzę z traumy pourazowej. Natychmiast po wygrzebaniu mnie spod stosu halek, sukien, fiszbin i atłasów, podano mi sole trzeźwiące na mojej chusteczce z mereżką i poluzowano gorset ściskający fiszbinami białe jak alabaster ciało. Tlenu!
Synowie, dla własnego dobra, módlcie się, by Wasza matka żyła jak najdłużej... ;)
Jako, że ostatnio, czyli przez jakąś ostatnią dekadę, toczę sobie kłębek nerwów i lęków, próbowałam sobie przypomnieć moje strachy i fobie, gdy miałam jasno blond-białe włosy, nosiłam ażurowe białe kolanówki, a na jelenia mówiłam leleń. Z tego, co obserwuję, należę do nielicznych wyjątków, które doskonale pamiętają swoje dzieciństwo. Myślę tu o pierwszych kilku latach życia. I nie mówię tu o "pamiętaniu" indukowanym poprzez wielokrotne powtarzanie przez domowników historyjek rodzinnych o charakterze najczęściej kompromitującym, ale o realnej, żywej pamięci.
Pamiętam zapachy z dzieciństwa, rozkład mebli, ubrania ludzi i lalek, buty, zabawki, sprzęty domowe, piwniczne i te na strychu. Dokładnie pamiętam odgłosy domu, osoby i ich głosy oraz dotyk chusteczki do nosa mojego Dziadka, czy bolące łaskotki Wujka. Zupełnie jakby ktoś nagrał sześcioletni film w mojej głowie, a ja potrafiła go puszczać w tę i wewtę kiedy sobie tego zażyczę i to bez kreski ;)
Myślę, że własnie dlatego mam świetny kontakt ze swoimi synami, bo dokładnie pamiętam jak to jest być dzieckiem, pamiętam to uczucie, gdy bardzo chce się mieć lizaka i jak bardzo złości przegrana w Chińczyka.
A oto imponująca lista moich lęków dziecięcych:
1. Schylając się po coś nie schylałam głowy, tylko albo trzymałam ja prosto, albo kierowałam twarz do góry. Bałam się, że mi oczy wypadną z oczodołów.
2. Fobia oftalmologiczna manifestowała się też strachem przed pomarańczowymi kołami powstałymi pod powiekami po zgaszeniu światła. Koła oczywiście brałam za duchy, które pokonały już barierę czaszki.
3. Potwornie bałam się postaci z opowieści mojego taty- Czteropalcego. Czteropalcy powodował u mnie wręcz psychotyczne przerażenie na granicy obłędu ;) Ciekawe, że Małż też tak wspomina postacie z makabrycznych opowiastek swojej siostry- Jednookiego i jego sług: pana Słonecznego, pana Magi i pana Pajacyka, a u moich dzieci ten sam, lecz starszawy Małż wygenerował strach Mata przez panem Haszimoto. Cechą wspólną jest to, że nikt z nas nie wyprodukował w mózgu wizerunku przerażających postaci, wystarczyła sama ich nazwa, by nadnercza deptały po gazie.
4. Mój Tata był mistrzem w opowiadaniu baśni i opowiastek na poczekaniu, dlatego to on mnie usypiał, gdy wieczorem wrzeszczałam: chcę straszną bajkę! Straszną bajkę! No i pamiętam taką jedną, jak to chłopczyk zrobił coś złego i się nie przyznał. Powolnym i oplatającym ruchem wlazła mu na plecy czarna kosmata małpa i stawała się coraz cięższa. Dopiero, gdy chłopiec przyznał się do winy i powiedział prawdę, małpiszon spełzł z pleców i zostawił chłopca w spokoju.
5. Niekiedy inne bajki Taty miały wydźwięk rwący duszę, np. bajka o małpce Kiki. Mama i małpka Kiki miały gniazdo na dachu kościoła. Pewnego dnia mama zostawiła Kiki samą w gnieździe i pouczyła, żeby ta się nie wychylała, gdy jej nie będzie. Po powrocie mama widzi zmasakrowane ciało małpki leżące nienaturalnie na bruku przed budynkiem. Pozbierała ciałko do kupy, ochrzaniła córkę za niesubordynację i obie czekały na dachu na zrost kości i zarośnięcie ran.
PS. bajki mój Tata opowiadał obrazowo, z licznymi metaforami, pięknym, poprawnym a zarazem fascynującym językiem. Ściszał głos do wstrząsającego szeptu w chwilach grozy lub unosił, gdy wydawało się, że najgorsze już minęło. Dodawał krew mrożące pauzy, vibrato, a czasem zwiększał tempo opowieści, wtedy serce pokonywało granice nawet liberalnie przyjętej normy dla pięciolatków.
Po takich przerażających opowieściach Tata nie mógł opuścić mojego łóżka, póki nie zasnę. Głaskał mnie po policzku, a ja wtulałam się w zagłębienie pod pachą. Było bezpiecznie i spokojnie. Gdy juz byłam sama w łóżku, budziłam się w środku nocy, przełaziłam do łóżka rodziców i podlewałam Rodziciela.
6. Kolejna fobia medyczna polegała na tym, że bałam się, że w chwilach siedzenia na sedesie wydalę naturalnym otworem wnętrzności, zwłaszcza wątrobę i jelita. Ze strachem spoglądałam na zawartość muszli i za każdym razem spadał mi kamień z serca rozbryzgując radośnie zawartość.
7. Bałam się, że zacznie mi bez powodu i znienacka sączyć się krew wszelkimi naturalnymi otworami ciała.
8. Lęk o życie rodziców był strachulcem starym jak ja.
9. W pokoju wisiał obraz drzewa, które w ciemności zmieniało się w upiorną twarz.
10. Bałam się uprowadzenia przez kosmitów, a chyba najbardziej ich samych.
11. Oczywiście firanki, kocyki, zabawki po ciemku zamieniały się w upiorne krwiożercze majaki o półgnijącym cuchnącym obliczu, a nocne dźwięki domu pochodziły z ich charczących gardzieli. W ciemności czułam ich kościste obciągnięte pergaminową, czasem śliską skórą muśnięcia, we włosy wplątywały mi się pomniejsze straszydła i ociekające śluzem strzygi. Pod łózkami i dywanami mieszkały podstępne i szybkie jak mrugnięcie oka duchy potrafiące przybrać kształt wszystkiego lub czaiły się te najgorsze z możliwych - przezroczyste, które chwytały za kostki gdy szło się ciemnym korytarzem. Oczywiście, nie muszę chyba mówić, że przenikały przez mury i prześlizgiwały się przez wszelkie zabezpieczenia uśmiechając się złowieszczo i bezzębnie. Myślę, że jedynym skutecznym zabezpieczeniem byłam moja własna kołdra, pod warunkiem, że pedantycznie zawinęłam jej krawędzie pod własne ciało. Tlenu starczało na niedługo i pamiętam, że najgorszy moment nadchodził, gdy musiałam wpuścić świeże powietrze, odfiltrowując tlen od duchów.
12. Żerując na powyższym mój brat straszył mnie do nieprzytomości i dzięki temu miał nade mną ogromną władzę. "Zrób to a to, bo będę cię straszył". No, cóż, starszych braci to bawi ;)
13. Bałam się i do tej pory boję się uduszenia. Starszy i silniejszy brat zatykał mi dłonią nozdrza i usta i sprawdzał na stoperze ile wytrzymam bez oddechu. Pamiętam tę panikę, w która się wpadało na końcu. Uważam, że uduszenie, czy to w wodzie, czy na skutek mukowiscydozy czy raka płuc, czy- jest najgorszym rodzajem śmierci. Umierania raczej, śmierć przecież nie jest straszna, lecz proces umierania.
Boję się chorób, że nie zdążę wychować dzieci, zobaczyć wnuków, boję się chorób samych dzieci. Widziałam już ich w sytuacjach, gdy pukali do nieba bram...
Boję się, że gdybym dostała wylewu, udaru, zawalu, zostanę zamknięta w swoim ciele ze sprawną psychiką.
O, boję się jeszcze wysokości, tak mi sie na starość zrobiło, że wolę tak przyziemnie żyć niż wzniośle ;). czas jakiś temu byliśmy na wakacjach, właściwie zgrupowaniu z klubu Mata. Odbyliśmy wycieczkę do Gąsek, których nazwa zawsze mnie rozczulała, podobnież jak jeziora Wdzydze. Gąski szczycą się latarnią morską, ot stoi taka zwalista nad brzegiem. Co tam taka latarnia. Okazało się jednak, że im bliżej podniebnej wędrówki, tym bardziej drżą mi nogi. Meta nastąpiła na szczycie. Moglibyście zobaczyć rosłą kobietę w sile wieku podpierającą na ugiętych nogach ścianę latarni i posuwającą się dookoła, nie odrywając pleców od zimnego muru. Widowisko miało miejsce na zawrotnej wysokości 49m i omiatane było, pełnymi pogardy zmieszanej z rozbawieniem i politowaniem, spojrzeniami okolicznych tubylców i przyjezdnych.
Raz w życiu nawet leciałam samolotem. Licząc międzylądowania i drogę tam i z powrotem, przezyłam cztery starty i chwalić Pana, również cztery lądowania. Podczas czasie startu wpadłam w panikę. Małż myślał, że się wygłupiam. On się w głos śmiał, a ja w głos ryczałam i smętnie zawodziłam. Jak zwykle dobrany duet. Żałowałam, że nie przemyciłam przez bramkę kozika lub chociaż pilniczka do paznokci, zaszlachtowałabym Małża w samolotowym WC. Oczywiście, gdybym zebrała się na odwagę i tam weszła, bo przez większość czasu siedziałam na fotelu jakbym drut połknęła, co musiało być podejrzane dla stewardess, jak nabożnie wpatrywałam się w prostokąt na mapie wyświetlanej na ekranie, którym okazał się czarny kamień (al-hadżar al-aswad) w Mekce. Z rozpaczy byłam gotowa kilkukrotnie zmienić wiarę na Islam i samodzielnie rozstąpić Morze Czerwone, byleby ta gehenna się już skończyła.
Z lękiem walczyłam tez ostatnio, (a była to walka wyczerpująca i długotrwała, bo zajęła całe 15 minut), w oczekiwaniu na bilety upoważniające do wjazdu na Pałac Kultury i Nauki. XXX piętro. Stąd już tylko krok do nieba. Chryste. Na szczycie pewnie przylgnęłabym szczelnie całym ciałem do posadzki i to leżąc na brzuchu. Przesuwałyby mnie po podłodze jedynie ruchy robaczkowe jelit i pomagałabym sobie trzepocząc rzęsami. Podróż dookoła podniebnego spacerniaka zajęłaby mi circa dwa i pół miesiąca. Nie mogłam na tak długi czas pozbawiać rodziny opieki, więc humanitarnie zrezygnowałam z wjazdu zlana zimnym potem. Zwłaszcza po wiadomości Mata, jakoby winda była pospieszna i bez kuszetek wznosiła się 5 metrów na sekundę. Nasiadówę pod gmaszyskiem wspominam bardzo miło, pogadaliśmy sobie z rzygaczem zlokalizowanym normalnie, na poziomie mojej osoby. Nie, żeby intelektualnie aż tak od razu, ale licząc skromnie w cm n.p.m.
W oddali Park Saski, w którym hasali mat i Mim, a dalej cel wycieczki - Plac Zamkowy
Żeby się nieco usprawiedliwić powiem, że byłam bardzo grzecznym, usłuchanym, kreatywnym, bystrym i pogodnym dzieckiem przynoszącym w szkole podstawowej świadectwa z czerwonym pachem. W średniej to już się prowadziło życie towarzyskie, więc o pasku myślało się w innych kategoriach ;)
Aż dziw bierze, że nie oszalałam. No, ale nie mówmy hop.
Swojego czasu miał miejsce konkurs. Skorpion z Małżem (Małż w tym wypadku był Skorpionem in-cognito, bo Małż nie umie pisać limeryków, gapa) nie byliby sobą, gdyby nie dorzucili swoich trzech groszy do konkursu limerykowego organizowanego przez Dwójkę Polskiego Radia. Kto by miał wtedy za dużo grosza, albo chciał wysłać kogoś hen, popod turnie popod lasy tatrzańskie, mógł słać esemesy na autorów różnych, w tym tajemnicze postacie opatrzone kolejno godłami: ROSÓŁ i MAŁŻ.
Hotel Belvedere w Zakopanem, foto: materiały promocyjne
Tutaj krótko o szczegółach i o tym co też głosujący mogli wygrać. Krótko streszczę, że weekend w Zakopanem:
A tutaj miejsce, do którego wpadały wszystkie konkursowe limeryki. Niektóre są naprawdę świetne, jednakowoż sprawdzałam w necie- i zdarza się, że były nazwijmy to delikatnie i prorodzinnie- adoptowane.
Od dawna, a w zasadzie od zawsze, słyszę od Małża, że jestem naiwna i ciągle wierzę w prawdziwość, rzetelność i bezstronność konkursów i mam niezachwianą wiarę w człowieka i jego dobre intencje. Co prawda, w konkursach nie mam wprawy, bo brałam udział tylko raz, wiadomo ;). Limeryki to kolejny, dokładnie drugi konkurs, w którym się udzieliłam od 20 lat.
Otóż.
Machnęłam limeryki jednego wieczora, zaraz, gdy konkurs został ogłoszony. Zgłosiłam swój udział, równocześnie wysyłając utwory dnia 20 lipca. Ponoć miały być opublikowane na stronie, której link podałam wyżej. Niestety, ukazały się z kilkudniowym poślizgiem tak, że nawet gdyby ktoś wiedział, że może na nie głosować, niezbyt nawet miałby na to czas, bo zaraz zamykano bramkę dla esemesów. Hm.
Druga rzecz- nie można było dostać się na stronę regulaminu, który to został przez organizatora jakby nie było, złamany, przez niezamieszczenie na e-stronie nadsyłanych utworów. Po trzecie- trzy moje limeryki z sześciu nie zostały przyjęte i nie zamieszczono ich na wspomnianej stronie. Dlaczegóż zapytacie się. Otóż to pytanie zadawałam sobie i ja. Limeryki bowiem spełniały wszelkie zasady limerykanctwa. Niemniej, jak sądzę, brzmiała w nich podpucha dla komisji, że jakoby ma ona przysyłać wieści lub zawierała zaszyfrowaną tajemnicę poliszynela, że ja to ja (blond M. Z Poznania). Hm. Bo dlaczego inaczej?
Nie śledziłam co było dalej, więc nawet nie wiem kto po uiszczeniu podatku pojechał do Zakopca, może jakis Tirowiec znowu ;)
Ja to jednak w swojej naiwności z innej planety jestem, bo mimo wszystko jeszcze ciągle wierzę w dobre intencje wszelakiej maści organizatorów. Ale teraz już tak jakoś z lekką taką nieśmiałością...
Niemniej, skoro napisane, to wrzucam ;)
ROSÓŁ:
Limeryk o zabarwieniu martyrologicznym:
Marzeniem rzeźniczki z miasta Wągrowiec
jest w Zakopanem paść kierdel
owiec.
I że za taką nagrodę
oddałaby nawet nogę
lecz nie własną, lecz
swojej teściowej. ;)
Wielbcie mnie, wielbcie, słuchacze spod Chełmic!
Dwójkowy słuchacz spod Chełmic
chciał dobry uczynek spełnić:
w
ramach więc poprawiania
blond Monikę z Poznania
począł esemesami wielbić.
;)
A tu, no nie! Takiej to już tylko współczuć! Ciekawe o kim to! Pff.
Poznanianka lat blisko czterdzieści
męża słowem jedynie pieści.
Więc, Kochana Komisjo,
by mężowi nie skisło-
o Zakopcu przysyłaj
wieści! ;)
MAŁŻ:
Do niedawna, gdyby nie kilka nieścisłości, limeryk mógłby nosić tytuł "Limeryk o Małżu"
Istnienie świata zależało wyłącznie od powiedzenia nie, gdy chciało się wyszeptać tak
i od powiedzenia tak, gdy chciało się wykrzyczeć nie.
a wystarczyłoby przesypać się w klepsydrze na opak
zgubić parę ziaren
oszukać
koniec świata byłby na wyciągnięcie ręki
kilkukrotnie
gdybym dokonała innego wyboru
nie spotkałabym tam nikogo z Was
wybrałam go ufając, że potrafię gołymi rękami połączyć wodór z tlenem
***
Pogodny dzień kilkanaście lat temu,
dokładnie 12 sierpnia. Ja ledwo żywa, Małż zdenerwowany. Oboje po
bezsennej nocy. Uf, ślub to jeden z najbardziej stresujących momentów w
życiu. Myśli skumulowane są na wysiłku, by nie zemdleć oraz na kreowaniu
i analizowaniu wszystkich możliwości wtop, które mogą w ten wyjątkowy
dzień nawiedzić nas z siłą lawiny. A i tak kataklizm nadchodzi
niepostrzeżenie i potrafi nas zaskoczyć.
U nas akurat przyjął formę niepozornego personelu cukierni Gruszecki.
Kiedy
podczas wesela przyszedł czas na krojenie tortu, drzwi otworzyły się i
na wózku podobnym do noszy karetki pogotowia wjechało dwóch okrągłych
delikwentów kierując się prosto na nas - świeżego Małża i omdlałej
Małżowiny.
- Te mniejsze torty proszę ustawić na boczne stoły, nie tu - strofuje Małż.
- Jakie mniejsze? Są tylko te...
- :O Przecież zamawialiśmy wielki, biały, trzypiętrowy w trzech smakach! Może się pałęta w waszym dostawczaku? Sprawdzaliście pod fotelami? A pod tapicerką? W schowkach na długopisy? W podwoziu? Misce olejowej? ZŻARLIŚCIE?!
W małżowych oczach widać było diabelskie ogniki żądzy mordu, Małżowina przyczajona jak do skoku przerzucała z ręki do ręki wielki weselny nóż, oblizując nerwowo usta.
Wszyscy przybrali kolor tortów. Nie ma. Clou programu okazało się gwoździem do trumny.
Tort został w pracowni cukierniczej pusząc się i prezentując swe walory pustym o tej porze półkom.
A potem już było tylko gorzej ;)
Nie będę wspominać, jak właściciel hotelu po imprezie podszedł do nas, młodej pary i zmienił koszta menu "bo szparagi w zupie-krem były świeże a nie z puszki" i przykryję całunem milczenia nasze podrygi na wycieraczce, bo Małż - osłabły i zamotany w kupony tkanin ślubnych, nie miał siły przenieść ani przerzucić Małżowiny przez próg.
Niemniej na fotach kilkanaście lat nie wygląda katastroficznie i mija jak z bicza strzelił:
Kilkanaście lat i kilogramów później (kiedy to minęło?!) bez wychodzenia z domu takie atrakcje! Wystarczyło zadrzeć głowę do góry, by nad naszym ogródkiem zobaczyć czary akrobacyjnej grupy Żelazny:
To ci prezent!