poniedziałek, 4 marca 2013

(51) usprawiedliwienie

   Dla tych, którzy zerkają i czekają- jeszcze żyję. Jestem w trakcie opanowywania tornada zdarzeń, które namolnie i z wielką siłą pragną mnie zdmuchnąć z tego padołu. 

 
Do ważniejszych klęsk żywiołowych ostatniego czasu zaliczyć należy:

1. Nieoczekiwane odcięcie wątłego ale jedynego źródła dochodu całej rodziny, jakie zasysał w dom wąskim, acz jednostajnym strumieniem Małż we własnej osobie, jedyny poławiacz pecunii. Kamieniołom Małża dokonał tym samym rytualnego seppuku. (Proces gwałtownie sfinalizowany w miniony czwartek o 14.20).

2. Przysposobienie kota (proces w trakcie). Dla żartu powiem, że Małż dopiero dzisiaj dowiedział się, że to największa rasa kotka domowego, jaka chodzi po globie.
Na razie za ostatni grosz zakupiono kuwetę i żwirek, koniecznie ekologiczny (oooooo mój ostatni pierdolec* ekologiczny, a jeszcze żaden nie został poruszony w Rosole).

Oto nasa Kotecka:



3. Do ważniejszych wydarzeń, ale chyba nie klęsk żywiołowych, mam nadzieję, zaliczyć należy podjęcie spektakularnej współpracy z Newą w zakresie abordażu blożka na fejsbukowe targowisko próżności. (proces baaaaaardzo w trakcie, a w zasadzie w zalążku). Zdaję sobie sprawę, że współpraca może być jak poród. Długa i mozolna - jak zagroziła mi Newa. Niemniej piszę o nim, by mieć już Newę na widelcu ;) Jestem ogromnie dumna i szczęśliwa, że spotkałam tę Istotę na drodze mego żywota. Dziękuję :***

Te życiowe fajerwerki i tak są na poziomie pikusia w porównaniu z tym co stało się w Hameryce (nomen omen w tenże czwartek). Słyszeliście zapewne o tym nieszczęśniku, pod którym Ziemia raczyła się rozstąpić? Toż to dopiero pechowiec! Wgłębić się w domowe łóżkowe pielesze by zaraz potem spaść 30 metrów w głąb globusa i zniknąć na wieki w leju krasowym. Ależ ktoś na górze ma czarne poczucie humoru i wyczucie chwili. Misterne skoordynowanie wszelkich zbiegów okoliczności, począwszy od miejsca budowy domu, umiejscowienia sypialni, a w niej łózka i ulokowanie delikwenta w punkcie X w czarnej godzinie, daje tu do myślenia, że maczały w tym palce siły nadprzyrodzone.
Niektórych pochłaniają dziury budżetowe, innych ziemne. I to w tym samym czasie. Pewnie gdzieś na dnie oceanicznym wyrosła góra, bo musi być constans.  

Lej krasowy w Gwatemali

Reasumując - dwa pierwsze punkty spowodowały u rodziny szok pourazowy. Wszystkie trzy punkty razem wzięte spowodowały u mnie to co powyżej plus efekt klęski urodzaju. Jestem w dysonansie poznawczym. Wybaczcie zatem mój niebyt.  Idę wybierać miseckę dla kotecka.

Zaczyna się Nowe :) Lubiemto.


*"Każdy ma swojego pierdolca"- tak mawial mój Tata. I jest to święta prawda.

piątek, 22 lutego 2013

(50) światłocień

    W piątki placówka dydaktyczna Mata oferuje mu w swej szczodrobliwości godzinę uplastyczniania. Bodajże po raz pierwszy w karierze młodzieńca zdarzyło się, by sztukę w całości kazano wyprodukować pod rodzinną strzechą. Temat: światłocień. Pytanie brzmi: kiedy Mat zaczął się brać za dzieło? No właśnie. Brawo. 
  Czwartkowe popołudnie obfitowało we wzloty i upadki godne samego van Gogha.

- Mat, mówiłam Ci niejednokrotnie, żebyś zabierał się za prace domowe szybciej.

- O rany  zapomniałem! Jezu!!! Gdzie ja teraz o tej porze znajdę światłocień?! - rozpacza.

Frapujące. Nie wiem co odpowiedzieć. Nie wiem, czy dla artysty jest jeszcze za jasno, czy już za ciemno? Zapalać lampy naftowe? Odpalać fajerwerki dla pożądanego efektu czy lecieć na lotnisko po bilet do Dubaju? Na razie stoimy i świecimy oczami. Dzieło powstanie zatem w oświetleniu sztucznym.

- Co mam namalować?- desperacja polującego drapieżcy maluje krwiste esy-floresy w lazurowym spojrzeniu syna.

- Może spróbuj te dwie zielone butelki?

- Jak zielone?! Przecież to musi być obraz w czerni i bieli! 

     Zaraz potem Mat dostaje ataku rozpaczy z malowniczym wiciem się po podłodze z powodu odkrycia braku bytności bloku formatu A3. Po chwili okazuje się, że blok A3 śpi na wznak na dnie szuflady. Mat z godnością otrzepuje spodnie, siada przy stole, na którym leżą pieczołowicie rozbełtane gwasze w trzech odcieniach szarości, na potrzeby dzieła b&w. Potomek z namaszczeniem godnym artysty przez duże A otwiera blok, po czym doznaje ataku nr 2. Atak nr 2 dopada go w momencie rejestracji faktu, że blok nie zawiera w swym bogatym wnętrzu tak pożądanych w tym momencie kartek w kolorze w&w, lecz w niepotrzebnych teraz- stu kolorach tęczy. Pozytywna strona zdarzenia jest czysto medyczna- radość z utwierdzenia się w przeświadczeniu, że Mat nie jest daltonistą. Poza tym syn dwukrotnie posłużył za wałek do zbierania farfocli z dywanu, co jest nader korzystne do pozytywnej percepcji estetyki wnętrza. Tu odezwa do matek- spróbujcie w/w myku ze swoimi dziećmi, z zaznaczeniem, że dzieć musi mieć na sobie włochaty sweterek. 
Po chwilowym zamieszaniu sytuację ratuje przewidująca Mamina, która z jednej z licznych tajemnych skrytek wyjmuje dziewiczy blok, nie dość, że formatu A3, to jeszcze z nieskalanymi kolorem kartkami.
Potencjalny światowej sławy malarz zabiera się do roboty. Pozują- kubek termiczny pospołu z drewnianą skrzynką na kwiaty. W czasie, gdy Ziemia skupiona była na obrocie wokół własnej osi o równo 18 stopni, Mat zwieńczył swe dzieło niezidentyfikowanym w etologii mruknięciem. Znaczy się koniec. Ukontent, ale jakby jednak połowicznie, bieży do matki swej. 

Części ciała dorysowane ołówkiem powstały dla rozweselenia,
gdy oboje po ciemku płakaliśmy nad efektem.

- Ykm. Synu mój umilony, czy ty aby nie cierpisz na astygmatyzm gałek? Dlaczegóż wnętrze kubka wychodzi poza? Jakim cudem powstały te krawędzie, ponadto jakim cudem w tak zaskakującej i niespodziewanej lokalizacji i wreszcie - jakim cudem światło przeczy tu cieniom i zasadom optycznym?  Czy między tymi cierpliwymi nad wyraz modelami miałeś zapaloną gromnicę? Toć tak to odbieram. Musisz namalować dzieło po raz drugi i je udoskonalić. Zmień również kolorystykę na mniej agresywną. Namalowałeś wszak ciało doskonale czarne. -(Atak nr 3 przerwany przez wujka Google i jego łopatologiczny przekaz o światłocieniu).

Podczas, gdy wykładzina lśniła już czystością,  nastąpiła zmiana pingwiniastokształtnego kubka z dramatycznie wygiętym skrzydłem na klasyczny. Mat z garściami wskazówek w kieszeniach dżinsów ponownie siada z uniesionym pędzlem. Ziemia dokonała teraz efektownego tour en l’air o 7 stopni, kryjąc się w ciemnościach, a Mat zafiniszował.

- Nie mam już siły katować Cię synu, ale zważ na te cienie. Każdy z nich rzepkę sobie skrobie. Jeden w tę, drugi wewtę. Popraw proszę. 

Ku memu zaskoczeniu, spodziewanego ataku z czyszczeniem podłoża tym razem nie było, być może ze względu na późna porę i spadek sił witalnych każdego członka rodziny, a być może, że nie było już na nim farfocli.
Godzina 22 i finis coronat opus. Amen. Można zakończyć dzień. Oto efekt, oceniony przez Panią Sztukmistrzynię na tłuste 6:

Światłocień jako żywy.

- Czy Ty Małżowino musisz tak na 100% wszystko?- pyta Małż nocna porą.

 - Tak, Małżu Pobłażliwy, muszę. Muszę wymagać, ale nie wymagam więcej niż wiem, że tego kogoś na to stać. Znam naszego syna i wiem, że go stać. Więc wymagam.  Przyda mu się to w życiu. Dzisiaj rysuje światłocień. Jutro przyda mu się to na geometrii. Potem będzie stawiał domy. Czy odważyłbyś się powierzyć plany budowy domu takiemu architektowi, który jako dziecko nie nauczył się podstaw? No właśnie. ja też nie grzeszę w tej materii brawurą. Dobranoc.

wtorek, 19 lutego 2013

(49) od koguta do kurczaka

   Zauważam główną różnicę pomiędzy mamą Mata a mamą Mima.

Mama Mata była od momentu powicia ww Matką Prowadzącą.
Proponowała zabawy, łamigłówki, dyktanda. Omawiała, naprowadzała, prostowała. Poszerzała, czytała, demonstrowała. Dbała, by zmysły syna były cały czas stymulowane. Każda chwila, gdy nie ćwiczył ciała lub umysłu, a zwłaszcza umysłu, była dla Matki chwilą straconą. Tak się przynajmniej Matce prowadzącej wydawało. W wieku 3 lat Mat znał litery, umiał liczyć i znał różnice między układem geo- i heliocentrycznym. W wieku lat 5 był już dziecięciem w pełni piszącym i czytającym. Niestety, z racji swej nieśmiałości i niechęci błyskania wiedzą poza domostwem, ukrywał się ze swoimi umiejętnościami do czasu zerówki. A dokładniej do grudnia. Nie wiem doprawdy jak te 4 miesiące utrzymał w tajemnicy fakt, że prócz pisania i biegłego czytania posiadł już dawno umiejętność dodawania i odejmowania w pamięci. I to nie w zakresie 10, czego wymagał program zerówki. Gdyby tabliczka mnożenia nie była w tak powszechnym użyciu, byłabym pewna, że jej odkrywcą jest Mat. Po prostu kiedyś w rozmowie zagaił:

- Mamo, zobacz jakie to fajne- jedna czwórka to 4, dwie czwórki to 8, trzy czwórki to 12...

Tiaaaa.

Matka Prowadząca z biegiem czasu ewoluowała w Matkę Wodzoną, a dokładniej Dającą się Prowadzić. Nie zawraca nieletniego umysłu ze ścieżki, by wskazać prawidłową drogę, lecz sama jest ciekawa dokąd kręte ścieżki mózgowych zwojów, które sama wyhodowała, ją zaprowadzą.

Oto stenograficzny zapis procesu zasypiania Mimka po lekturze "Pana Twardowskiego":

- O, jak fajnie lecieć na kogucie! A ten diabeł z Twardowskiego to jakiś dziwny jest. Diabły wyglądają inaczej. Mają ogon i rogi z takimi prążkami. A dlaczego te prążki, hm?

Opowieść matki o wytworach skóry i naskórka. Przyrosty prążków na rogach krów świadczą o ilości przebytych ciąż. Matka zaczyna się sama zastanawiać, czy diabły to samice? Charakterologicznie nawet by to pasowało.

- A wiesz, mamo, jaki jest znak diabła? Wąż. Bo wąż kusił pierwszych ludzi.

Opowieść matki o drzewie wiadomości dobrego i złego, beztroskim wiecznym życiu w Niebie, a potem na ziemi już z chorobami i śmiercią :/

- Ja nie skusiłbym się na jabłko, o nie!

- O?

- Nie. Stanowczo nie zjadłbym jabłka od tego złego węża, BO NIE LUBIĘ JABŁEK. A skąd się w ogóle wzięły diabły?

Krótka historia o strąceniu aniołów z Nieba do piekieł.

- To ja bym rozwalił jednym kopniakiem to piekło!

Wizualizacja matki jak rozwalenie piekła jednym kopniakiem wpłynęłoby na dalsze losy uwolnionych tym uczynkiem dusz morderców i innych złoczyńców oraz ich ponowne panoszenie się po świecie.

- Uuu, to nie rozwaliłbym, bo Hitler by wyszedł. Hitler jest w piekle. Strzelił sobie w głowę.

Wywód o samobójstwach, wykrystalizowanie ścisłej korelacji pomiędzy tchórzostwem i samobójstwem. Ukazanie na ww tle odwagi by żyć i stawiać czoło przeciwnościom losu, których życie niestetyż, ach niestetyż, nie szczędzi.

- Czyli w piekle są wszyscy mordercy i wszyscy, którzy zabili kogoś na wojnie?

Ha! Błyskotliwy monolog nt przymusu do wykonania rozkazu i zwolnienia od grzechu ciężkiego, na tle bezwzględnych i wyjątkowych warunków wojennych. Rozmowę taką matka odbyła jakiś czas temu  z rodzinnym duchownym, bo sama była tego ciekawa.

- Mamo, a były dwie wojny światowe, wiesz? I wiele walk. Ciekawe czy tak zginął Hipolit Cegielski. On był młody jak umarl, miał 55 lat. A podczas wojny zginął KURCZAK.

- Kurczak?

- No ten, który ocalił dzieci.

- KORCZAK może? Janusz Korczak?

Opowieść matki o ostatnim heroicznym czynie Korczaka w Treblince.

- Tak, tak własnie! A wiesz, że Korczak to nie Korczak tylko GOLFISTA?

- Chyba GOLDSZMIT? Henryk Goldszmit?

- Tak! O Cegielskim i Korczaku mieliśmy w szkole na projektach!




   Matka Prowadząca i ewolucyjnie doskonalsza Matka Prowadzona prężąc seksownie obie półkule, wysuwają hipotezę, że gdyby po raz trzeci dane im było matkować, zostałyby wspólnie Matką Prawie Idealną.

środa, 13 lutego 2013

(48) rybnie

   Dom od tygodnia w żałobie pogrążon. Najpierw Nurek. Przestał jeść i przemieszczać się w zbiorniku. Podsypiał tuż pod meniskiem wody. Zgon nastapił w godzinach nocnych, zupelnie niepostrzeżenie, acz spodziewanie niestetyż. Rano synaki poszły w bój szkolny, a my zostaliśmy z niebieskim problemem. Zbielałe ciało Nurka leżało na kamieniach jak na katafalku. Mój szloch zwabił Małża, który, cóż za zbieg okoliczności, właśnie urlopował się chwilowo. 

- Trzeba go jakoś pochować - łkam.

- Co Ty mówisz, spuścimy go w sraczu i szybko pojedziemy po nową rybę - wyrokuje Małż.

Drętwieję, a całe owłosienie staje mi dęba. 

- Czyś Ty oszalał? Jak można członka rodziny spuścić? Karmiłeś go niemalże własną piersią, na Twojej krwawicy wzrastał, zmieniałeś mu pieczołowicie wodę, jak pieluchę. Podpływał tak ufnie do ręki karmiącej, a Ty tą ręką... Jak możesz? Serca nie masz! Idź i kop mu grób. 

- Ziemia jest zmarznięta na kość!

- A czy ja Ci każę kopać głębinowy grobowiec dla całej familii?

Po chwili przychodzi nasz rodzinny grabarz i melduje wykonanie zadania.

- Uznałem, że pod jabłonią będzie wystarczająco godnie i zarazem romantycznie, czyli tak jak lubisz, Małżowino.

 Wspólnie z zatroskaną Maminą usiedliśmy do stypy. Między wspominkami o nieboszczyku układaliśmy plan jak przekazać hiobową wiadomość synom. 

- I jak? powiedziałaś im, Mamino? - dzwonimy z Małżem do domu jakiś czas później ze sklepu zoologicznego.

- Nie miałam serca. Nie zauważyli. Uf.

No tak, znowu cały ciężar na barach matki. 

Mim bardzo przeżył utratę ukochanej rybki. Nie wierzył. Krzyczał. Płakał. Negował.
Pytam Mata, dlaczego nie płacze, nie drze szat, łez nie roni. Mat stwierdził, że łzę utoczył w odosobnieniu, że mu przykro, owszem, ale bez przesady :O
Martwię się, że w Małża się wdał :| A był taki delikatny jak chińska porcelana i wylewny jak Jangcy...

   Dwa dni później czerwony Czabi. To samo. Prawdą jest, że zmarły ciągnie kogoś za sobą. Dewodowania Nurka dokonywaliśmy bowiem na oczach Czabiego. Pamiętam ten pełen niemych pytań i wyrzutów wzrok. Obydwóm kuchnia zaserwowała tę samą partię zdradliwych larw wodzieni. Larwy okazały się zabójcze. Toksyczne. Wodzienie to złooooo.
Nasz rasowy grabarz musiał więc dokonać ekshumacji i ponownego pochówku, już podwójnego.
I zakupu bojownika.

Chwała Panu i jego mądrości - że ryby nie wydaja głosu. Podczas nocnej agonii nie krzyczą, przed Wigilią takoż, nie łkają, nie rzężą, nie wyją. Posiadanie akwarium ze spazmatycznie wrzeszczącą rybką byłoby dla mnie nie do zniesienia. 


Nurek alias Turkusek

Czabi vel Czerwonka. Szybszy niż migawka.


poniedziałek, 4 lutego 2013

(47) po/rachunki

   Z trwogą czytam opinie młodzieży i nie tylko, jakoby matematyka nie była w życiu do niczego potrzebna. O dreszcz grozy przyprawia mnie jedyny przytaczany tu argument, traktujący o IQ kas fiskalnych, które są podobno na tyle inteligentne, że same obliczają ile reszty powinny wydać klientowi. Smutek mnie oblewa swym chłodem, bo wnioskuję z tego, jaka jest ich definicja inteligencji oraz jak bardzo konsumpcyjnie i jednotorowo nastawieni są do życia autorzy takich hipotez. Parahipotez.

A kredyty, raty, spłaty? A gotowanie, pieczenie? A wielokrotności? A stężenia w procentach i promilach? A wielkość ubrania, obuwia? A kalorie? A czas? Przyszłość i przeszłość, ciąg zdarzeń? A nierówności ze stadem życiowych niewiadomych? A ułamki i ułomki? A ujemne i ułomne? A podział majątku? Jak dzielić by rządzić? Jak rządzić by starczyło? Jak mnożyć sukcesy i na kogo liczyć?

A najbardziej, moi mili, matematyka potrzebna jest do tego, by umieć przewidzieć konsekwencje swoich wyborów w kwestii związków, ot co.

Prześledźmy więc kilka faktów:

Trzeba mieć na uwadze, ku zaskoczeniu wszystkich, że półgłówek z półgłówkiem tworzą związek idealny.
1/2+1/2 = 1

Ale tylko, gdy żyją sami. Inaczej wygląda to, gdy się mnożą:
1/2 x 1/2 = 1/4
półgłówek x półgłówek = ćwierćinteligent

albo co gorsza
1/2 x 1/4 = 1/8
półgłówek x ćwierćinteligent = 3 ćwierci do śmierci
 
a już klapa tu:
1/4 x 1/4 = 1/16
ćwierćinteligent x ćwierćinteligent = yntelygęcja

W takim przypadku potomstwo wychodzi na tym jeszcze gorzej niż rodzice. Ale i tak lepiej niż związek z zerem. W takim przypadku efekt jest zawsze identyczny. I to zarówno u półgłówka, ćwierćinteligenta, jak i profesora. Warto to równianie zapamiętać i przekazać potomnym.
1/2 x 0 = 0
1/4 x 0 = 0

Zupełna klęska jest wtedy, gdy ludzie tacy albo ich potomstwo dążą do potęgi i władzy. Im większa potęga, tym bardziej opłakany wynik. Tylko czy władza półgłówków jest lepsza od władzy ćwierćinteligentów? Matematyka mówi, że tak:
Półgłówek do potęgi 2 to ćwierćinteligent
(1/2)2 = 1/4
A do trzeciej jak dziecko ćwierćinteligentki i półgłówka
(1/2)3= 1/8
Adekwatnie ćwierćinteligent u władzy to ułomek, a im dalej tym większa jego ułomność.
(1/4)2 = 1/16
(1/4)3 = 1/48

A gdy wszyscy z osobna mają do tego rozdwojenie jaźni, czyli wszystko trzeba jeszcze podzielic przez 2, dramatyzm sytuacji ulega drastycznemu pogłębieniu.

Matematyka jest matką nauk. A każda matka kocha swe dzieci. To powinno nas trochę uspokoić. 

c.n.d.
czego należało dowieść.
 


P.S.
Weź kalkulator i licz:
Twój numer buta x 5.
Do wyniku dodaj 50.
Pomnóż x 20.
Dodaj 1012.
Odejmij Twój rok urodzenia.
Wynikiem jest liczba 4-cyfrowa. Pierwsze dwie liczby to nr Twojego buta, kolejne dwie- wiek :)

środa, 30 stycznia 2013

(46) tragedia nie antyczna

PROLOGOS
czyli wstęp, który zapowiada nadejście tragedii

Pada śnieżek, pada,
a Małż z żoną gada.
Gdyby z nią nie gadał
to by i tak padał. 
Mógł wszak gadać z nią na dachu
i odśnieżyć rachu-ciachu
ten nieszczęsny dach /bis/



PARODOS
czyli pieśń wejściowa chóru informująca jak doszło do konfliktu

Woda kapie, Małż nie chrapie.
Mój Ty Panie, co za zima
Czy nasz sufit to przetrzyma?


EPEJSODION I
czyli część akcji

- Przesącza się. Zaobserwowałem, że z coraz większą intensywnością nawet. Małżowino, ja wiem, że Ty o 1 w nocy zazwyczaj śpisz, by zregenerować swe nadwątlone siły fizyczne, a co ważniejsze, psychiczne, po tej codziennej orce na ugorze, ale zrób wyjątek. Wstań i zobacz ten przesącz. Pieczołowicie zbieram go do misek.
Małżowina kroczy w mrok, z lekka zaniepokojona liczbą mnogą. Temperatura zmienia się odwrotnie proporcjonalnie do intensywności dźwięku, z ust unosi się para. Wilgotność powietrza osiąga rekord wszechczasów. I to wszystko w pomieszczeniu.  Małż już czeka na Małżowinę w saloonie, stopiony z ciemnością w jedno za przyczyną piżamki w kolorze jesiennej szarówki, skromnie stojąc nad miskami i kiwając się rytmicznie w przód i w tył. Rzeczywiście, niewyspaną kobietę również bardzo pociąga dźwięk hipnotycznie kapiącej i ciurkającej do zbiorników wody, wystukującej zawiłe ornamenty muzyczne. Trzymając ręce każdy na swoim padołku, stoją nad miskami jak nad trumienkami, stanowią chwytający za serce dwuosobowy orszak.

-Ładny dźwięk Małżu, co? Pamiętasz Deszcz jesienny Staffa?  O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny i pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny...-deklamuje, po czym przeprowadza badanie organoleptyczne przesączu przefiltrowanego przez ich osobisty dach.-Substancja jest klarowna. Znaczy się nie gnijemy, gdyż byłaby brunatna lub herbaciana. Przesącz nie jest czarny ani zielony, więc nie mamy pod dachem nielegalnej hodowli grzybów. Nie obrośliśmy mchem i paprocią. Kiełkują nam meble. Jak cudownie. Wniosek: H20 w czystej postaci.

-Co robimy zatem z tą oszałamiająca wiedzą? -zagaja Małż.

-My? Ja się pomodlę do boga wody, a Ty, no nie wiem. Przynieś może canoe z garażu .

-Hm. Czy mam zatem wchodzić na dach w środku nocy?- Małż deliberuje, czy w razie nie uprzątnięcia zwałów z dachu grozi im katastrofa budowlana czy tylko odmrożenie prostaty. Małżowina nie posiada prostaty, więc ochoczo optuje za postulatem nr 2. Przegłosowane.



STASIMON I
czyli pieśń chóru komentująca wydarzenia

Woda w miskach już przebiera
Małż w ubranie się przebiera
i nogami po drabinie
jak gazela... też przebiera.



EPEJSODION II
czyli część akcji cd.

Małżowina posiada, mimo zwichrowanego kręgosłupa, mocny kręgosłup moralny i już po krótkiej walce z pokusą rzucenia się w rozchylone i ciepłe ramiona pościeli oraz zamiarem spędzenia w ich okowach reszty nocy, rzuca swe ciało na posadzkę i miota się w ekwilibrystycznych pozach, by jak najwięcej tkanin nasiąkło przesączem sufitowym.




STASIMON II
czyli pieśń chóru komentująca wydarzenia

Nie stój babo, Małża nie dręcz
bo przeziębisz sobie pęcherz.
Chwyć za mopa,
jedź na szmacie
Później z Małżem pogadacie.



EPEJSODION III
czyli część akcji cd.

W którym to za opis posłużą tylko zdjęcia.




STASIMON III
czyli pieśń chóru komentująca wydarzenia

A na szczycie
uwierzycie?
tańczy z szypą
Małż o świcie.


EPEJSODION IV
czyli część akcji cd. W czwartym epejsodionie następował punkt kulminacyjny

Małżowina po opanowaniu żywiołu poszła jednak do sypialni, by uwiecznić Małża na dachu. Mimo, że opatuliła się poduchami, w akcie solidarności z Małżem postanowiła, że nie zaśnie. Pijąc gorącą herbatkę z cytrynką popatrywała sobie na odcinającą się ostrym konturem na niebie, sylwetkę Małża, jak na Anioła. Ledwo wytrzymała do godziny 3 w nocy. O tej godzinie dach był już ciemniejszy niż niebo, co nadało akcji spowolnienie i "spocznij".
Okazuje się, że Małż wziął błysk flesza Małżowiny za światło koguta na samochodzie policyjnym, myśląc, ze policja wzięła go z kolei za włamywacza, dlatego droga ewakuacyjna zabrała mu dziesięciokroć mniej czasu niż droga w kierunku przeciwnym.




STASIMON IV
czyli pieśń chóru komentująca wydarzenia

Chór już poszedł spać 2h temu.



EKSODOS
czyli podsumowująca pieśń chóru opuszczającego scenę

Kto chce domek mieć w całości,
dożyć w zdrowiu swej starości
i by mieć spokojne życie:
sprzątaj dach swój należycie!
Bo jak nie uprzątniesz dachu
skończyć możem wszyscy w piachu.



Koniec tragedii powinno zwieńczać KATHARSIS czyli Oczyszczenie. Niestety, tego elementu zabrakło, gdyż, wedle hipotetycznych przypuszczeń Małżowiny, nawet pingwinowi nie chciałoby się po tak arktycznych przeżyciach siadać jeszcze na zimnych jajkach.


niedziela, 27 stycznia 2013

(45) post'imieninowy

  W związku z nielicznie napływającymi do mnie pytaniami o przebieg imienin Mima, spieszę uspokoić Państwa lub wręcz przeciwnie, że się odbyły. A jednak. Nie fikcja. Choć prawie Sajens Fikszyn i trailer filmu katastroficznego w jednym.

  Mim wieczorem nastawił swój wewnętrzny budzik na 7 rano, co w naszym województwie uchodzi za co najmniej nietakt, żeby nie nazwać tego po imieniu chamówą, a to z uwagi na to, że w Wielkopolsce w najlepsze panuje feriastyczny czas. Do imienin był, jak się okazało, nader przygotowany, gdyż spał przewidująco w skarpetkach. Mógł więc w ułamku sekundy opuścić lotem koszącym łóżko, w ramach cichego budzika stratować bezwładne ciało brata i podbiec do rodzicielki by wrzasnąć jej prosto w zakolczykowaną część ciała (nie, nie tą):

- A PREZENTY GDZIE SĄ?? Byłem już we wszystkich pokojach. -(o, to przegapiłam jakoś)- Przyznaj się, czy schowałaś je w pralni? A może są u Babciiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii... - głosik cichł w mrokach korytarza snując się za właścicielem.

  Muj musk o tak barbażyńskiej poże pracóje mniej wiencej na takih obrotah i ma takom moc, rze po prostó staje i zaciera siem sam s siebiem. Prendkość przesyu impólsuf nerfofyh jest rufna prentkości Państfa czytania f hfili obecnej, a wienc niesbyt oszałamiajonca. F takim momęcie jestę arhitektę własnej stróktóry muskó i własnom zwłokom. Menczonce, menczonce, nat wyras, niepraftasz? Prosz.

  Rozumiecie Państwo zatem, że nie od razu wyskoczyłam z łoża. A gdy rozum śpi, budzą się demony. Kto posiada potomstwo, a już bynajmniej kto ma powyżej 1 sztuki, ten wie, że rumor nie jest tak straszny dla matki jak grobowa cisza. I właśnie owy brak jakichkolwiek dźwięków wyrwał mnie z korzeniami. Jak kot łowię każdy szelest, słyszę zderzenia cząsteczek poruszonego powietrza. Skradam się w poszukiwaniu ultradźwięków, pełznę po ścianach, wpływam pod wykładziny. Docieram do kuchni i wrastam w próg. Bo oto w kuchni mej wyrósł wulkan. W dodatku czynny i w szczytowej fazie erupcji purpurową mazią, która zdążyła już utworzyć surrealistycznie zawiłe wzory na szafkach i podłodze. Nad wulkanem pochylone są dwa gargulce, jeden straszniejszy od drugiego. Mniejszy zielony błyska wielkimi białymi ślepiami. Oboje szczerzą się w bezgłośnym chichocie, większy szary demonstruje przerażające braki w uzębieniu. Elektryzujące.

  Miłość babci gargulców, a mojej Maminy jest bezbrzeżna, trzeba przyznać. Opłacało się jechać bladym świtem do Biedronki. Wstrząsające przeżycie. Nie trzeba kawy. Zresztą i tak nikt nie jest w stanie sforsować tonącej w purpurze drogi do czajnika.

Te szykowne ochraniacze oczne dołączono,
chwalić Pana, do zestawu małego geologa.
Tak,  zasymulAwali wybuch...



środa, 23 stycznia 2013

(44) jadłodajnia

- Posuń się pan do cholery! No jak pragnę wiosny, co za tłok, jakby Princepolo rzucili 30 lat temu!

- Jak tłok, to przynajmniej cieplej, co nie? W kupie raźniej!

- Patrzcie go, przyleciał zziajany i bez kolejki się pcha!

- Do ogonka! Na końcu stań!

- Sam se stań na końcu, jak potrafisz!

- Hehe a zoba tego, jaki se śliniaczek czarny założył hehe!

- A w dziób chciałeś?!

- Gdzie z tymi pazurami?! Oko mi zaraz wydłubiesz, bucu jeden!

- Panowie, panowie, dama tu przecież siedzi i słucha!

- Niech nie słucha dziewucha i zatka se ucha hłe hłe!

- Poeta z Koziej Wólki się znalazł!

- Ja! Uwielbiam ją! Ona tu jest! I taaaaańczy dla mnie! 

- Stul dziób, frajerze! 

- Co za chamstwo po prostu, no jak matkę kocham!

- Panie, no co pan, na głowę mi pan wchodzisz! Uważaj pan!

- Podskakujesz czubku?!

- A ty co?! Na koncercie se tak piórami rzucaj, obrzeżki do żarcia strząsasz!

- Patrzcie, a ten fagas w żółtym skafandrze! Hahaha panie, popraw se pan ten czarny berecik!

- Co za prymityw!

- Te, uważaj, bo ci przyfanzolę!

- No nie, co mi pan tu giry pod nos kładzie?! No co za typ!

- Te pazury to trzeba chyba frezarką ciąć!

- Taaa, jak udrapnie, to nic panie, tylko tężec i zgon pod płotem!

- A widzieliście, był tu dzisiaj duchowny jakiś albo co. Czarny taki i czerwona myckę miał, pukał i pukał, ale jakoś wszyscy uciekli jak go zobaczyli.

- Ale jaja!

- Hej, ty z boku, walnij w plecy tego w zielonym wdzianku, bo dławi się, cymbał jeden. Tak to jest jak się wydziera i opycha równocześnie!

- Sam jesteś zbokiem!

- Walnąć to se możesz kupę!

- No rynsztok jak pragnę zdrowia! A tu panie siedzą!

- Niech na jajach se siedzą!

- Co się paniusiu pchasz?!

- A ten gruby z czerwonym garbatym nochalem to dzisiaj żonkę przyprowadził, kolejna gęba do wyżywienia. Widzieliście ich? Biorą po jednym kęsie, żują, przesuwają się boczkiem coraz bliżej i bliżej, patrzą niby w dal, ale spróbuj im panie sprzed nosa świsnąć. Zadziobią!

- Panie, a pan co ciągle o tym żarciu? Obsesję kompulsywną pan masz?

- A co?! Nie wolno?! Patrzcie go, jaki ą-ę!

- Hej, chłopaki, a patrzyliście na to okno? W tym domu, za oknem, to cuda normalnie. Ludzie jacyś bez przerwy tu łażą i podglądają. Widzieliście tego co tu codziennie przychodzi? Taki mały i ciągle coś żre. Dziwne co? Najmniejszy, a żre najwięcej. Ja piórkuję!

- Albo ta okularnica! Haha! Ta to jest dobra! Rozanielona patrzy na nas przez okno jak cielę na malowane wrota. Krzyczy, skacze czasem, łapami macha, potem zlatują się inni i wszyscy patrzą. Zero intymności. Jeden chudy większy no i ten mały żrący. Taki chudy dryblas fajny, co? No i na końcu taki czarniawy duży przyłazi, a za nim blondyna gruba. Uhuhuhu!


- Panowie, odlot, kot na horyzoncie!







fot.4x  Magda Pawełkiewicz-Sakowska

W rolach głównych:
sikory modre i sikory bogatki (chór wiodący)
para grubodziobów (z wyższością)
dzięcioł czarny (pukający)
dzwoniec (krztuszący się)

wtorek, 22 stycznia 2013

(43) dzień babci i dziadka

   Ferie na półmetku. Za kilka dni imieniny Mimka. Każdego dnia pyta o obowiązującą danego dnia datę i oblicza ile dni ciężkich bezimieninowych cierpień go czeka. Od bodajże dwóch tygodni przed zaśnięciem pieczołowicie ogląda folderek Biedronki z fotomaterializacją swoich pragnień własnoręcznie zakreślonych fluorescencyjnym pisakiem. Każdy z członków rodziny dostał już dawno wytyczne co ma nabyć i w jakiej torebeczce podarować solenizantowi. I każdy z osobna jest co wieczór instruowany na nowo, by nie zapomniał co i jak ma wręczyć. Ja mam ofiarować dary w torebce w koniczynki i biedronki.
Tymczasem po drodze jest Dzień Babci i Dziadka. Mroźny i śnieżny jak sam Died Maroz. W ten dzień budzik Maminy zadzwonił o nieprzyzwoicie wczesnej porze. Podczas, gdy wszyscy jeszcze pogrążeni są we śnie, Mamina pospiesznie obleka swe ciało w zwoje ciepłych tkanin, łyka 58 pastylek przepisanych przez rodzinną, wsiada do japończyka i z piskiem opon znika w zamieci.
Po dwóch godzinach Mamina wraca objuczona jak wielbłąd. Za nią, jak ogon pawia, wciskają się pęki siatek z szerokim asortymentem biedronkowych ucielesnień marzeń Mima. Tylko jeden jedyny sklep w mieście posiadał na składzie pożądane przez niego precjoza i ten właśnie sklep bladym świtem w śnieżycy nawiedziła Maminka, by sprawić przyjemność wnuczkowi i przeputać żebraczą emeryturę.
Bractwo rzuca się winszować i czcić dzień i jego królową szykowną laurką wyprodukowaną  na tę okoliczność przez Mata.
 Laurkę dla drugiej babci i dziadka shendmejdował Mim. Na przodzie widnieje drzewokwiat i trzy stworzenia. Jestem żabą mówi zielony stwór z sześcioma łapami. Jestem ptakiem prawi kubistyczne stworzenie w locie. Identyczne, lecz o przeciwnym zwrocie czai się u dołu kartki, ale, tu pełen zaskok, napis głosi jestem rybą.
 Mamina nie nadąża z opanowaniem zachwytów własnych nad talentem latorośli, a już musi biec na jonoforezę krtani. Po zjonoforezowaniu źródła dźwięcznego głosu i kolejnych dwóch godzinach wpada pobrać obiad i już musi pędzić na zajęcia Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Akurat, co jest ewenementem, z odpowiednim zapasem czasowym, gdyż cechą Maminy jest, wstyd przyznać, spóźnialstwo. Japończyk po raz wtóry znika w ścianie śniegu. Po 20 minutach odbieram telefon:

- Już jestem! Ale szybko dojechałam! Ale wiesz, chyba zapomniałam zabrać stroju na gimnastykę.

Faktycznie, przy drzwiach grzecznie opiera się o ścianę znudzona reklamówka i powolnie przeżuwa swą zawartość ze sportownościami Maminy. Za chwilę nad nią pojawia się w szparze drzwi głowa mojej rodzicielki, z której wypływa niepewny, acz donośny głos (jonoforeza czyni cuda):

- Ale czy teraz opłaca mi się jechać?

- Spróbuj- rzeczę salomonowo- będę Ci kibicować.

Japończyk błyska światłami i daje susa w białą ruchomą ścianę.

Po kolejnych dwóch godzinach Mamina wpada po popołudniową garść tabsów i wymianę stroju gimnastycznego na kostium kąpielowy. Czas na ćwiczenia na basenie. Srebrny cud z wyspy Honsiu ponownie znika w wieczornych ciemnościach.

Z braku czasu z powodu nadaktywności emerytki (doping?), upieczony przez Maminę sernik zjemy chyba jutro...

Wnuczkowie takżę znikają w ciemnościach, by zmaterializować się u dziadka i drugiej babci, która jest bardziej statyczna. Dużo bardziej...




Wszystkim Babciom i Dziadkom Mat i Mim deklamują:

Niechaj Dziadziuś z Babcią tak nam długo żyją,
póki kaktus z sukulentem morza nie wypiją!


środa, 16 stycznia 2013

(42) drabinka

Godzina 8.50 czasu środkowoeuropejskiego. Mat równocześnie budzi się i biegnie do komputera, a może, co wielce prawdopodobne, dopiero budzi się w biegu. Porywa lotem ślizgowym komputer, prawie wyrywając go razem z blatem biurka i ląduje w moich piernatach. W tym samym momencie wydobywa się spod nich potępieńczy jęk. Mój ci on. Mój jęk. Jęk matki ugodzonej synowym łokciem w śledzionę, wielce bolesne doświadczenie o poranku, muszę przyznać. Z trudem łapię powietrze, a Mat wpełza obok mnie i zamiera. Jego oczy wpadają w pląs: prawa-lewa-prawa-lewa-prawa-lewa... A mnie mrozi myśl, że jego mózg przez noc całkowicie zużył zapasy glukozy i w ten karkołomny sposób domaga się dopływu kolejnej porcji.

- Czelendż! Sokole oko do pioruna! - wrzeszczy Mat. - nie ma sokolego oka!? How many times?!

Hm, tak. To glukoza, rzecz pewna. Biec trzeba po śniadanie.

Mat od pół roku bacznie śledzi każdy ruch Janowicza. Także ten dzisiejszy, o którym tak głośno. Bo Janowicz, drodzy Państwo, został NAMASZCZONY. I to przez Mata.

Wiosna i lato 2012 było burzliwe nie tylko w dosłownym tego słowa znaczeniu. Mat porzucił karierę piłkarza wszechczasów na rzecz fascynacji siatkówką i tenisem. Pasjami oglądał w TV wszelkie zawody poświęcone tym dwóm dyscyplinom. Faktycznie, pani od WF wyłowiła go spośród licznej gawiedzi szkolnej do drużyny siatkówki. Zaczęli jeździć na turnieje, z których przyjeżdżali zawsze z liściem laurowym w zębach. O ile siatkarzem jest zostać łatwo, byle mieć dryg, halówki i siatkę, to tenisistą jest zostać trudniej. Trzeba mieć choćby rakietę. Mat postanowił, że zrobi wiele, by osiągnąć swój cel. Wygmerał w internecie, że na zielonych obrzeżach miasta będzie miała miejsce nie byle jaka sportowa perełka - Algida Cup Poznan Open 2012. Uczestnicy tej imprezy mieli możliwość wchodzenia na rozgrywki Poznan Open 2012 dorosłych i to za darmola. I tu zaświtała diabelska myśl w głowie Mata.

- Postanowiłem wziąć udział w turnieju tenisowym- stanął wyprężony przed nami dzierżąc w prawicy paletkę od badmintona.

- Hahahahahahaaaaaaaaaa- nasza reakcja była chyba oczywista. -Synu mój umilony- rzekłam z żabim rechotem- jakżesz chcesz tego dopiąć, skoro nawet nie trzymałeś rakiety w ręce nie mówiąc już o odbiciu kiedykolwiek piłeczki tenisowej?

- W teorii jestem świetny- rzecze niespeszony.- Turniej jest za tydzień. Muszę zatem mieć rakietę.

- A ja zegarek z wodotryskiem- marzy Małż. 

Po burzliwej nocy wypełnionej po brzegi realnymi groźbami rozwodem i, co gorsza, niezrobieniem porannej jajecznicy, z portfelem rodzicieli chudszym o kilkadziesiąt złotych, świat owacjami na stojąco powitał potencjalnego tenisistę. 
Przez kilka dni naszym największym marzeniem było zostać posiadaczami dwóch par zatyczek do uszu. Jedynymi ludźmi na świecie radującymi się szczerze na widok  piłeczki poruszającej się monotonnie po ściśle określonym torze: ściana domu-pozbruk-Mat, był on, zarodek tenisisty, we własnej osobie oraz Mamina, babcia tegoż. Mamina cyklicznie i ze szczerym oddaniem donosiła odżywcze pokarmy i płyny, biła brawo i aportowała wyautowane w chaszcze piłeczki. 

- Muszę mieć tłumik do rakiety- ton głosu Mata brzmi kategorycznie. 

- Synu, wybierasz się teraz w kosmos?- wstąpiła we mnie nadzieja.

- Tiaaa. Tłumik drgań, trochę męczy mnie ten dźwięk. Was nie?

Kolejna noc upłynęła pod znakiem gróźb karalnych i słów powszechnie uznawanych za obraźliwe. Tego rześkiego i jakże wielkiej urody, poranka, Małż był chyba pierwszym klientem sklepu sportowego. Tłumik okazał się być małym gumowym dynksem. Po jego zakupie zauważyłam jakby więcej siwych włosów u Małża i dwie luźne plomby. Albo mi się zdawało.

Nadeszła pora zawodów Mata. Okazało się, że inni uczestnicy płci obojga trenują od co najmniej dwóch lat. Przyjechali z trenerami, firmowymi rakietami i żądzą wygranej. Zachowanie, siedzącego na trybunach, Małża ekspresyjnie ewoluowało z lekko znudzonego do zrywów szaleństwa w miarę awansów Mata. Po całodziennych bojach i hektolitrach przelanego w upale potu, Mat ostatecznie zajął 4-te miejsce.
 Jak widać nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera- ciśnie się tu na usta znana prawda. Chcieć to móc. Wiara przenosi góry i czyni cuda. I takie tam.
Zwycięstwo miało smak podwójny. Mat dostał przepustkę na dorosły Poznan Open. Upatrzył sobie najwyższego, nieznanego nikomu tenisistę. Kibicował mu gorąco, zaciskał kciuki. W końcu jego faworyt okazał się zwycięzcą. Mat  grzecznie poprosił dryblasa o autograf na piłce tenisowej wielkości piłki do kosza (kolejne 40zł i realna wizja rozwodu), na daszku i na plakacie.
Tajemnicą poliszynela jest to, kto odkrył Janowicza i był jego pierwszym menago. Prawda? No.


Mat - w koszulce Algida Cup, Mim w koszulce Dinuś Wartuś. Ale to już inna historia...


Autograf Jerzego Janowicza i Dasnieres'a de Veigy.



niedziela, 13 stycznia 2013

(41) poświąteczności

Okres świąteczny mamy już za sobą. Duch Świąt właśnie ulatnia się przez komin i to dosłownie, Małż bowiem zdekapitował dziś choinkę i grzejemy się przy generowanym przez nią ogniu. Patrzę w trzaskające płomienie, pociągam herbatkę z cytryną i z każdym kolejnym łykiem zdaję sobie sprawę, że Duch Bożego Narodzenia będzie się od tej pory materializował w inny sposób. Mat bowiem w wieku lat 10 (!) w kwestii Gwiazdora stał się agnostykiem. (Jak wiadomo, w Wielkopolsce saniami obwozi się Gwiazdor, nie Mikołaj.) Ostatnimi czasy wpatrywał się w wieczorny mrok, chodził zamyślony, wzdychał, już prawie byliśmy pewni, że ogłosi miastu i światu swe zaręczyny, aż wreszcie przy kolacji pękł, oznajmiając wszem wobec:

-Mam dowód, że Gwiazdor jednak istnieje!- zamarliśmy ze zwisającym z ust spagetti - Pamiętacie tę kolejkę, którą przyniósł mi Gwiazdor kilka lat temu? No przecież, znając was, żyły, nie kupilibyście mi prezentu za 2 stówki! Pff!

Ha, fakt. Umysł żywy, przenikliwy, filozof i Poirrot w jednej osobie. Zaiste. Toż to niepodważalny dowód. Musielibyśmy chyba być pijani, żeby kupić mu tak drogą zabawkę, nieprawdaż?

Mat kończy, Mim zaczyna.

- A tata zgodził się zrealizować moje marzenie życia! Pójdziemy na wysypisko śmieci i złomowisko!- Mim uśmiecha się od ucha do ucha, promienieje radioaktywną radością.

Ufff drodzy Państwo, przecież to normalne pragnienie sześciolatka, prawda? Uspokójcie mnie. Nie? Jak to nie?! Mim, zbiera części do machiny czasu, którą niebawem zbuduje, by swobodnie cofać się w czasie lub zaglądać w przyszłość. Brakuje mu jedynie kilku części. Paliwem dla machiny będzie Czas. Zaplanował też, że w podróżach będzie mu towarzyszył Pies-Robot. Piesek zostanie zbudowany z metalu i grawitacji(!). Sterować można nim za pomocą grawitu (niestety, Mim jest jedynym człowiekiem na tej planecie, który potrafi uzyskać grawit, jednakże receptura ta jest obwarowana setką zabezpieczeń, przy których trójoki pies wielkości słonia to kaszka z mlekiem). Grawit będzie wysyłał sygnał do pieska, piesek dostanie ów sygnał w postaci zapisanej kartki i wtedy będzie wiedział jak zareagować w danym momencie. Proste.

Wykres mojego EEG mózgu przy takich rewelacjach pikuje znacząco ponad normatyw dla mojego wieku, zupełnie, jak wtedy, gdy pociechy odrabiają prace domowe. Jak symbionty. Mim mańkut z lewej strony, lampka pośrodku biurka, praworęczny Mat z prawej strony. Pełna symbioza. Każdy pochylony nad swoimi zeszytami, każdy pogrążony we własnych myślach. Mim macha nogami, podryguje, przechyla głowę, wywala język i oczy na wierzch, aż dziwne, że jeszcze nie wyschły mu na wiór.

Mat pozwijany jak serpentyna, podpiera głowę wygiętą pod niefizjologicznymi kątami ręką, wylewa się i spływa z krzesła na biurko, zeszyt i podłogę.

- ...odcinki przewodu pokarmowego to jama gębowa, przełyk, żołądek, jelito cienkie, jelito grube i ten yyyyyy...

- UTWÓR MOCZOWY!- wali Mim, nie przerywając kaligrafii.

- A ja dla odmiany, Kochanie, kupiłem ziemniaki, tylko nie wiem co dalej? Co mam z nimi zrobić? Gdzie je mam włożyć? Do magazynku?- drąży Małż z kuchni

- Tak! Załaduj sześć i zastrzel mnie.

Zdaję sobie coraz bardziej sprawę z tego, że patrząc z zewnątrz można by pomyśleć, że jesteśmy deszyfratorami KGB.



 

 

poniedziałek, 7 stycznia 2013

(40) niedzielna Psyche

   Czy tylko moje pacholęta dziczeją w dni wolne od szkoły? Ich dni wolne oznaczają ni mniej ni więcej, tylko dodatkowe tobołki obciążające moją Psyche. W niedzielne popołudnia nie wygląda ona już tak kwitnąco jak w dni powszednie. Moja Psyche siedzi wykończona w mentalnym kącie, łypie złowrogo, ma zmierzwiony włos, podniesiony głos, zmarszczoną brew, wzburzoną krew, ramiona do ziemi i wysokie ciśnienie.
Bo Psyche woli pięć tonów ciszej. I żeby zwolnić z 45 na 33 obroty.  Spójrzcie czasem jak się czuje, nauczcie się wyłapywać, jeśli nie pierwsze, to chociaż środkowe symptomy zmęczenia materiału. Wygładźcie trójpasmówkę na jej czole, nie myląc z linią EKG. Zasypcie rowy mariańskie biegnące od skrzydełek nosa ku kącikom ust.
Potraficie to jednym słowem.
Wiem.

Psyche, Jacques-Louis David

piątek, 4 stycznia 2013

(39) aurora

   Pod plecami twarda i wieczornie zimna ziemia. Wyczuwam zmrożone kępki ostrych traw wystające spod śniegu. Czuję kamyki moszczące się do snu. Wpychają mi swe zimne, kościste palce między żebra, kłują piętami, chciałyby wyssać ciepło mego wnętrza wprost z biegnących tuż pod powierzchnią skóry arterii. Moje ciało jest przyjemnie ciepłe. Dwa światy różne o 70C, przedzielone warstwami puchu i śniegu. Warstwami białego nic. Bardzo powoli przechylam głowę w lewo. Wzrok przesuwa się po barku wzdłuż wyciągniętej ręki, biega chwilę między lekko uniesionymi palcami, wydreptując wokół każdego ósemki, by łagodnym susem przeskoczyć ten żywo-płot i zaszyć się w majaczących w oddali zarysach falujących drzew. Wiatr w zmrożonej ciszy pędzi po ich szczytach, każdym skokiem mierzwi ich wierzchołki, które elastycznie i płynnie poddają się jego sile. Są tak daleko, że przypominają czarne koronki mankietów. Leniwie przesuwam spojrzenie w dół. Na horyzoncie widzę dwie czarne i gładkie jak lód góry. Zastanawia mnie fakt, że stanowią swoje lustrzane odbicia. Mają dziwaczny kształt lekkowklęsłych owali wzdłuż stoków, którymi się stykają. Analizuję je centymetr po centymetrze i zauważam, że jeden ze szczytów przykryty jest  śnieżną czapą. Drugi wierzchołek jest nieco odrapany, ale bezśnieżny. Poruszam nogami, góry wykonują ten sam ruch. Z prawie bezgłośnym pac! spada śnieżna czapa. Wyswabadzam obcas z blokującej liny horyzontu. Wyciągam ręce i zanurzam je po łokcie w czerni nakrapianej migoczącymi gwiazdami. Spoglądam przed siebie. Bez wahania robię krok i spadam w niebo. Moja dusza łączy się i miesza z zieloną duszą nieba w najpiękniejszy cud jaki można sobie wyobrazić.
 In saecula saeculorum.
Aurora borealis.
Marzenie mojego życia...





środa, 2 stycznia 2013

(38) Miao


   Nie wiadomo jaka jest jej dokładna lokalizacja i wielkość. Nie wiem nawet, czy jest zaznaczona na mapie. Mała, samowystarczalna i niezależna. Zielona, pachnąca i zawsze ciepła. Bezpieczna, pełna kipiącej roślinności. Gdzie czas, wedle upodobań płynie szybciej lub przelewa się powolnie odmierzany uderzeniami turkusowych fal o brzeg. Na brzegu posypanym septylionami oktylionów ziaren piasku w trylionie odcieni, które zlewają się w jedność bieli, spacerują czerwone kraby, drepcząc czasem po malowanych przez syreny muszlach gloriamaris. Najwięcej jest ich w Zatoce Marzeń, otoczonej zanurzonymi w wodzie białymi skałami, gdzie cumuje, tańcząc na falach, niebieska łódź z balsy.



 Wokół niej często można spotkać dwóch brodzących w krystalicznej wodzie chłopców. Mają gorącą oliwkową skórę pokrytą, gdy dobrze się przypatrzeć z bliska, delikatnymi blond włoskami, które mienią się momentami jak złoto. Obaj mają niebieskie oczy. Starszy z domieszką zieleni i miodu. Młodszy ciemniejsze, wpadające w szarości. Tak samo je mrużą przed promieniami i przysłaniają czarnymi długimi rzęsami. Chłopcy śmieją się do siebie, odchylając głowy do tyłu, na tle feerii błękitów pieknie odcina się biel ich równych zębów.
Na plaży w Zatoce Marzeń zawsze stoi, zrobiony ręcznie z giętkich jak liany gałązek tropikalnych drzew, stół, obok krzesła i kosze z miejscowymi specjałami. Na stole otulonym białą bawełną kucają niskie świece osłonięte szklanymi przezroczystymi kloszami. Złapane w nie ogniki cudownie tańczą wewnątrz na tle zachodzącego słońca. Tutaj zachody słońca są obłędne.

To magiczne miejsce to Wyspa Miao*.


***
Zapytałam Go:

-Kochasz mnie?

-Codziennie...- odpowiedział.

-Tyle wystarczy by żyć.
Wiesz, tak sobie myślę, że chyba większość ludzi zaczyna swą wspólną drogę od szczytu góry. Od porywu serc, wzniosłych uczuć.Widzę ich teraz, po wielu latach. Większość z nich jest teraz w trakcie schodzenia.. Razem, za rękę- już rzadko, często- osobno i z różną prędkością. 
Jestem mile zaskoczona, czym los mnie obdarzył. Kiedy inni tańczyli już wokół zatkniętej na szczycie flagi, ja dopiero byłam może w połowie kamienistej drogi ocierając krew z kolan.

Teraz jestem z Tobą na szczycie niebotycznej góry, wyższej niż ptasie trakty. Chmury osiadły na naszych głowach, delikatny ożywczy wiatr muska nam usta. Czuję Twoje ciepłe duże dłonie na moich plecach, chronią mnie, bym nie spadła. Patrzę w zielone oczy, tak znajomo zmrużone w otoczce czarnych rzęs.
 Zachwyca mnie roztaczający się stąd widok.

 W dole, u naszych stóp po horyzont- nasza wyspa Miao.

 Na piaskach Zatoki Marzeń dwóch opalonych chłopców biega właśnie wokół zastawionego owocami stołu. Boskie krągłości słońca zanurzają się z sykiem w turkusowej toni oceanu.



* nazwa Miao została wymyślona latem 2012r. Zbieżność jest przypadkowa.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

(37) B.N.


Podróż

A podobno jest gdzieś ulica
(lecz jak tam dojść? którędy?)
ulica zdradzonego dzieciństwa,
ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy,
w kurzu z wegla, nie w rajskim ogrodzie,
stoi dom jak inne domy,
dom, w ktorymżeś się urodził.
Ten sam stróż stoi przy bramie.
Przed bramą ten sam kamień.
Pyta stróż: "gdzieś pan był tyle lat?"
"Wędrowałem przez głupi świat".
Więc na górę szybko po schodach.
Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda.
Przy niej ojciec z czarnymi wąsami.
I dziadkowie. Wszyscy ci sami.
I brat, co miał okarynę.
Potem umarł na szkarlatynę.
Właśnie ojciec kiwa na matkę,
że już wzeszła Gwiazdka na niebie,
że czas się dzielić opłatkiem,
więc wszyscy podchodzą do siebie
i serca drżą uroczyście
jak na drzewie przy liściach liście.
Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin fruwa.
Na oknach pelargonie
Blask świeczek złotem zasnuwa,
a z kąta, z ust brata, płynie
kolęda na okarynie:

LULAJŻE, JEZUNIU,
MOJA PEREŁKO,
LULAJŻE, JEZUNIU
ME PIESCIDELKO......

Konstanty Ildefons Gałczyński

***

To ostatnie Święta w domu, w którym się wychowałam. Ostatnia Wigilia w miejscu mojego dzieciństwa, gdzie wszystko przypomina babcię Alę i dziadziusia Genia.

ten rok jest przedziwny...

Wszystkim życzę Pięknych Świąt! Bądźcie dla siebie dobrzy!