środa, 16 stycznia 2013

(42) drabinka

Godzina 8.50 czasu środkowoeuropejskiego. Mat równocześnie budzi się i biegnie do komputera, a może, co wielce prawdopodobne, dopiero budzi się w biegu. Porywa lotem ślizgowym komputer, prawie wyrywając go razem z blatem biurka i ląduje w moich piernatach. W tym samym momencie wydobywa się spod nich potępieńczy jęk. Mój ci on. Mój jęk. Jęk matki ugodzonej synowym łokciem w śledzionę, wielce bolesne doświadczenie o poranku, muszę przyznać. Z trudem łapię powietrze, a Mat wpełza obok mnie i zamiera. Jego oczy wpadają w pląs: prawa-lewa-prawa-lewa-prawa-lewa... A mnie mrozi myśl, że jego mózg przez noc całkowicie zużył zapasy glukozy i w ten karkołomny sposób domaga się dopływu kolejnej porcji.

- Czelendż! Sokole oko do pioruna! - wrzeszczy Mat. - nie ma sokolego oka!? How many times?!

Hm, tak. To glukoza, rzecz pewna. Biec trzeba po śniadanie.

Mat od pół roku bacznie śledzi każdy ruch Janowicza. Także ten dzisiejszy, o którym tak głośno. Bo Janowicz, drodzy Państwo, został NAMASZCZONY. I to przez Mata.

Wiosna i lato 2012 było burzliwe nie tylko w dosłownym tego słowa znaczeniu. Mat porzucił karierę piłkarza wszechczasów na rzecz fascynacji siatkówką i tenisem. Pasjami oglądał w TV wszelkie zawody poświęcone tym dwóm dyscyplinom. Faktycznie, pani od WF wyłowiła go spośród licznej gawiedzi szkolnej do drużyny siatkówki. Zaczęli jeździć na turnieje, z których przyjeżdżali zawsze z liściem laurowym w zębach. O ile siatkarzem jest zostać łatwo, byle mieć dryg, halówki i siatkę, to tenisistą jest zostać trudniej. Trzeba mieć choćby rakietę. Mat postanowił, że zrobi wiele, by osiągnąć swój cel. Wygmerał w internecie, że na zielonych obrzeżach miasta będzie miała miejsce nie byle jaka sportowa perełka - Algida Cup Poznan Open 2012. Uczestnicy tej imprezy mieli możliwość wchodzenia na rozgrywki Poznan Open 2012 dorosłych i to za darmola. I tu zaświtała diabelska myśl w głowie Mata.

- Postanowiłem wziąć udział w turnieju tenisowym- stanął wyprężony przed nami dzierżąc w prawicy paletkę od badmintona.

- Hahahahahahaaaaaaaaaa- nasza reakcja była chyba oczywista. -Synu mój umilony- rzekłam z żabim rechotem- jakżesz chcesz tego dopiąć, skoro nawet nie trzymałeś rakiety w ręce nie mówiąc już o odbiciu kiedykolwiek piłeczki tenisowej?

- W teorii jestem świetny- rzecze niespeszony.- Turniej jest za tydzień. Muszę zatem mieć rakietę.

- A ja zegarek z wodotryskiem- marzy Małż. 

Po burzliwej nocy wypełnionej po brzegi realnymi groźbami rozwodem i, co gorsza, niezrobieniem porannej jajecznicy, z portfelem rodzicieli chudszym o kilkadziesiąt złotych, świat owacjami na stojąco powitał potencjalnego tenisistę. 
Przez kilka dni naszym największym marzeniem było zostać posiadaczami dwóch par zatyczek do uszu. Jedynymi ludźmi na świecie radującymi się szczerze na widok  piłeczki poruszającej się monotonnie po ściśle określonym torze: ściana domu-pozbruk-Mat, był on, zarodek tenisisty, we własnej osobie oraz Mamina, babcia tegoż. Mamina cyklicznie i ze szczerym oddaniem donosiła odżywcze pokarmy i płyny, biła brawo i aportowała wyautowane w chaszcze piłeczki. 

- Muszę mieć tłumik do rakiety- ton głosu Mata brzmi kategorycznie. 

- Synu, wybierasz się teraz w kosmos?- wstąpiła we mnie nadzieja.

- Tiaaa. Tłumik drgań, trochę męczy mnie ten dźwięk. Was nie?

Kolejna noc upłynęła pod znakiem gróźb karalnych i słów powszechnie uznawanych za obraźliwe. Tego rześkiego i jakże wielkiej urody, poranka, Małż był chyba pierwszym klientem sklepu sportowego. Tłumik okazał się być małym gumowym dynksem. Po jego zakupie zauważyłam jakby więcej siwych włosów u Małża i dwie luźne plomby. Albo mi się zdawało.

Nadeszła pora zawodów Mata. Okazało się, że inni uczestnicy płci obojga trenują od co najmniej dwóch lat. Przyjechali z trenerami, firmowymi rakietami i żądzą wygranej. Zachowanie, siedzącego na trybunach, Małża ekspresyjnie ewoluowało z lekko znudzonego do zrywów szaleństwa w miarę awansów Mata. Po całodziennych bojach i hektolitrach przelanego w upale potu, Mat ostatecznie zajął 4-te miejsce.
 Jak widać nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera- ciśnie się tu na usta znana prawda. Chcieć to móc. Wiara przenosi góry i czyni cuda. I takie tam.
Zwycięstwo miało smak podwójny. Mat dostał przepustkę na dorosły Poznan Open. Upatrzył sobie najwyższego, nieznanego nikomu tenisistę. Kibicował mu gorąco, zaciskał kciuki. W końcu jego faworyt okazał się zwycięzcą. Mat  grzecznie poprosił dryblasa o autograf na piłce tenisowej wielkości piłki do kosza (kolejne 40zł i realna wizja rozwodu), na daszku i na plakacie.
Tajemnicą poliszynela jest to, kto odkrył Janowicza i był jego pierwszym menago. Prawda? No.


Mat - w koszulce Algida Cup, Mim w koszulce Dinuś Wartuś. Ale to już inna historia...


Autograf Jerzego Janowicza i Dasnieres'a de Veigy.



niedziela, 13 stycznia 2013

(41) poświąteczności

Okres świąteczny mamy już za sobą. Duch Świąt właśnie ulatnia się przez komin i to dosłownie, Małż bowiem zdekapitował dziś choinkę i grzejemy się przy generowanym przez nią ogniu. Patrzę w trzaskające płomienie, pociągam herbatkę z cytryną i z każdym kolejnym łykiem zdaję sobie sprawę, że Duch Bożego Narodzenia będzie się od tej pory materializował w inny sposób. Mat bowiem w wieku lat 10 (!) w kwestii Gwiazdora stał się agnostykiem. (Jak wiadomo, w Wielkopolsce saniami obwozi się Gwiazdor, nie Mikołaj.) Ostatnimi czasy wpatrywał się w wieczorny mrok, chodził zamyślony, wzdychał, już prawie byliśmy pewni, że ogłosi miastu i światu swe zaręczyny, aż wreszcie przy kolacji pękł, oznajmiając wszem wobec:

-Mam dowód, że Gwiazdor jednak istnieje!- zamarliśmy ze zwisającym z ust spagetti - Pamiętacie tę kolejkę, którą przyniósł mi Gwiazdor kilka lat temu? No przecież, znając was, żyły, nie kupilibyście mi prezentu za 2 stówki! Pff!

Ha, fakt. Umysł żywy, przenikliwy, filozof i Poirrot w jednej osobie. Zaiste. Toż to niepodważalny dowód. Musielibyśmy chyba być pijani, żeby kupić mu tak drogą zabawkę, nieprawdaż?

Mat kończy, Mim zaczyna.

- A tata zgodził się zrealizować moje marzenie życia! Pójdziemy na wysypisko śmieci i złomowisko!- Mim uśmiecha się od ucha do ucha, promienieje radioaktywną radością.

Ufff drodzy Państwo, przecież to normalne pragnienie sześciolatka, prawda? Uspokójcie mnie. Nie? Jak to nie?! Mim, zbiera części do machiny czasu, którą niebawem zbuduje, by swobodnie cofać się w czasie lub zaglądać w przyszłość. Brakuje mu jedynie kilku części. Paliwem dla machiny będzie Czas. Zaplanował też, że w podróżach będzie mu towarzyszył Pies-Robot. Piesek zostanie zbudowany z metalu i grawitacji(!). Sterować można nim za pomocą grawitu (niestety, Mim jest jedynym człowiekiem na tej planecie, który potrafi uzyskać grawit, jednakże receptura ta jest obwarowana setką zabezpieczeń, przy których trójoki pies wielkości słonia to kaszka z mlekiem). Grawit będzie wysyłał sygnał do pieska, piesek dostanie ów sygnał w postaci zapisanej kartki i wtedy będzie wiedział jak zareagować w danym momencie. Proste.

Wykres mojego EEG mózgu przy takich rewelacjach pikuje znacząco ponad normatyw dla mojego wieku, zupełnie, jak wtedy, gdy pociechy odrabiają prace domowe. Jak symbionty. Mim mańkut z lewej strony, lampka pośrodku biurka, praworęczny Mat z prawej strony. Pełna symbioza. Każdy pochylony nad swoimi zeszytami, każdy pogrążony we własnych myślach. Mim macha nogami, podryguje, przechyla głowę, wywala język i oczy na wierzch, aż dziwne, że jeszcze nie wyschły mu na wiór.

Mat pozwijany jak serpentyna, podpiera głowę wygiętą pod niefizjologicznymi kątami ręką, wylewa się i spływa z krzesła na biurko, zeszyt i podłogę.

- ...odcinki przewodu pokarmowego to jama gębowa, przełyk, żołądek, jelito cienkie, jelito grube i ten yyyyyy...

- UTWÓR MOCZOWY!- wali Mim, nie przerywając kaligrafii.

- A ja dla odmiany, Kochanie, kupiłem ziemniaki, tylko nie wiem co dalej? Co mam z nimi zrobić? Gdzie je mam włożyć? Do magazynku?- drąży Małż z kuchni

- Tak! Załaduj sześć i zastrzel mnie.

Zdaję sobie coraz bardziej sprawę z tego, że patrząc z zewnątrz można by pomyśleć, że jesteśmy deszyfratorami KGB.



 

 

poniedziałek, 7 stycznia 2013

(40) niedzielna Psyche

   Czy tylko moje pacholęta dziczeją w dni wolne od szkoły? Ich dni wolne oznaczają ni mniej ni więcej, tylko dodatkowe tobołki obciążające moją Psyche. W niedzielne popołudnia nie wygląda ona już tak kwitnąco jak w dni powszednie. Moja Psyche siedzi wykończona w mentalnym kącie, łypie złowrogo, ma zmierzwiony włos, podniesiony głos, zmarszczoną brew, wzburzoną krew, ramiona do ziemi i wysokie ciśnienie.
Bo Psyche woli pięć tonów ciszej. I żeby zwolnić z 45 na 33 obroty.  Spójrzcie czasem jak się czuje, nauczcie się wyłapywać, jeśli nie pierwsze, to chociaż środkowe symptomy zmęczenia materiału. Wygładźcie trójpasmówkę na jej czole, nie myląc z linią EKG. Zasypcie rowy mariańskie biegnące od skrzydełek nosa ku kącikom ust.
Potraficie to jednym słowem.
Wiem.

Psyche, Jacques-Louis David

piątek, 4 stycznia 2013

(39) aurora

   Pod plecami twarda i wieczornie zimna ziemia. Wyczuwam zmrożone kępki ostrych traw wystające spod śniegu. Czuję kamyki moszczące się do snu. Wpychają mi swe zimne, kościste palce między żebra, kłują piętami, chciałyby wyssać ciepło mego wnętrza wprost z biegnących tuż pod powierzchnią skóry arterii. Moje ciało jest przyjemnie ciepłe. Dwa światy różne o 70C, przedzielone warstwami puchu i śniegu. Warstwami białego nic. Bardzo powoli przechylam głowę w lewo. Wzrok przesuwa się po barku wzdłuż wyciągniętej ręki, biega chwilę między lekko uniesionymi palcami, wydreptując wokół każdego ósemki, by łagodnym susem przeskoczyć ten żywo-płot i zaszyć się w majaczących w oddali zarysach falujących drzew. Wiatr w zmrożonej ciszy pędzi po ich szczytach, każdym skokiem mierzwi ich wierzchołki, które elastycznie i płynnie poddają się jego sile. Są tak daleko, że przypominają czarne koronki mankietów. Leniwie przesuwam spojrzenie w dół. Na horyzoncie widzę dwie czarne i gładkie jak lód góry. Zastanawia mnie fakt, że stanowią swoje lustrzane odbicia. Mają dziwaczny kształt lekkowklęsłych owali wzdłuż stoków, którymi się stykają. Analizuję je centymetr po centymetrze i zauważam, że jeden ze szczytów przykryty jest  śnieżną czapą. Drugi wierzchołek jest nieco odrapany, ale bezśnieżny. Poruszam nogami, góry wykonują ten sam ruch. Z prawie bezgłośnym pac! spada śnieżna czapa. Wyswabadzam obcas z blokującej liny horyzontu. Wyciągam ręce i zanurzam je po łokcie w czerni nakrapianej migoczącymi gwiazdami. Spoglądam przed siebie. Bez wahania robię krok i spadam w niebo. Moja dusza łączy się i miesza z zieloną duszą nieba w najpiękniejszy cud jaki można sobie wyobrazić.
 In saecula saeculorum.
Aurora borealis.
Marzenie mojego życia...





środa, 2 stycznia 2013

(38) Miao


   Nie wiadomo jaka jest jej dokładna lokalizacja i wielkość. Nie wiem nawet, czy jest zaznaczona na mapie. Mała, samowystarczalna i niezależna. Zielona, pachnąca i zawsze ciepła. Bezpieczna, pełna kipiącej roślinności. Gdzie czas, wedle upodobań płynie szybciej lub przelewa się powolnie odmierzany uderzeniami turkusowych fal o brzeg. Na brzegu posypanym septylionami oktylionów ziaren piasku w trylionie odcieni, które zlewają się w jedność bieli, spacerują czerwone kraby, drepcząc czasem po malowanych przez syreny muszlach gloriamaris. Najwięcej jest ich w Zatoce Marzeń, otoczonej zanurzonymi w wodzie białymi skałami, gdzie cumuje, tańcząc na falach, niebieska łódź z balsy.



 Wokół niej często można spotkać dwóch brodzących w krystalicznej wodzie chłopców. Mają gorącą oliwkową skórę pokrytą, gdy dobrze się przypatrzeć z bliska, delikatnymi blond włoskami, które mienią się momentami jak złoto. Obaj mają niebieskie oczy. Starszy z domieszką zieleni i miodu. Młodszy ciemniejsze, wpadające w szarości. Tak samo je mrużą przed promieniami i przysłaniają czarnymi długimi rzęsami. Chłopcy śmieją się do siebie, odchylając głowy do tyłu, na tle feerii błękitów pieknie odcina się biel ich równych zębów.
Na plaży w Zatoce Marzeń zawsze stoi, zrobiony ręcznie z giętkich jak liany gałązek tropikalnych drzew, stół, obok krzesła i kosze z miejscowymi specjałami. Na stole otulonym białą bawełną kucają niskie świece osłonięte szklanymi przezroczystymi kloszami. Złapane w nie ogniki cudownie tańczą wewnątrz na tle zachodzącego słońca. Tutaj zachody słońca są obłędne.

To magiczne miejsce to Wyspa Miao*.


***
Zapytałam Go:

-Kochasz mnie?

-Codziennie...- odpowiedział.

-Tyle wystarczy by żyć.
Wiesz, tak sobie myślę, że chyba większość ludzi zaczyna swą wspólną drogę od szczytu góry. Od porywu serc, wzniosłych uczuć.Widzę ich teraz, po wielu latach. Większość z nich jest teraz w trakcie schodzenia.. Razem, za rękę- już rzadko, często- osobno i z różną prędkością. 
Jestem mile zaskoczona, czym los mnie obdarzył. Kiedy inni tańczyli już wokół zatkniętej na szczycie flagi, ja dopiero byłam może w połowie kamienistej drogi ocierając krew z kolan.

Teraz jestem z Tobą na szczycie niebotycznej góry, wyższej niż ptasie trakty. Chmury osiadły na naszych głowach, delikatny ożywczy wiatr muska nam usta. Czuję Twoje ciepłe duże dłonie na moich plecach, chronią mnie, bym nie spadła. Patrzę w zielone oczy, tak znajomo zmrużone w otoczce czarnych rzęs.
 Zachwyca mnie roztaczający się stąd widok.

 W dole, u naszych stóp po horyzont- nasza wyspa Miao.

 Na piaskach Zatoki Marzeń dwóch opalonych chłopców biega właśnie wokół zastawionego owocami stołu. Boskie krągłości słońca zanurzają się z sykiem w turkusowej toni oceanu.



* nazwa Miao została wymyślona latem 2012r. Zbieżność jest przypadkowa.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

(37) B.N.


Podróż

A podobno jest gdzieś ulica
(lecz jak tam dojść? którędy?)
ulica zdradzonego dzieciństwa,
ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy,
w kurzu z wegla, nie w rajskim ogrodzie,
stoi dom jak inne domy,
dom, w ktorymżeś się urodził.
Ten sam stróż stoi przy bramie.
Przed bramą ten sam kamień.
Pyta stróż: "gdzieś pan był tyle lat?"
"Wędrowałem przez głupi świat".
Więc na górę szybko po schodach.
Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda.
Przy niej ojciec z czarnymi wąsami.
I dziadkowie. Wszyscy ci sami.
I brat, co miał okarynę.
Potem umarł na szkarlatynę.
Właśnie ojciec kiwa na matkę,
że już wzeszła Gwiazdka na niebie,
że czas się dzielić opłatkiem,
więc wszyscy podchodzą do siebie
i serca drżą uroczyście
jak na drzewie przy liściach liście.
Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin fruwa.
Na oknach pelargonie
Blask świeczek złotem zasnuwa,
a z kąta, z ust brata, płynie
kolęda na okarynie:

LULAJŻE, JEZUNIU,
MOJA PEREŁKO,
LULAJŻE, JEZUNIU
ME PIESCIDELKO......

Konstanty Ildefons Gałczyński

***

To ostatnie Święta w domu, w którym się wychowałam. Ostatnia Wigilia w miejscu mojego dzieciństwa, gdzie wszystko przypomina babcię Alę i dziadziusia Genia.

ten rok jest przedziwny...

Wszystkim życzę Pięknych Świąt! Bądźcie dla siebie dobrzy!

sobota, 22 grudnia 2012

(36) ogłoszenie

Już trzeci raz doprowadzam ten chlew do stanu Bożonarodzeniowej stajenki. Z krótkotrwałym skutkiem, ponieważ zawsze chwilę potem robi się szopka. Co odgruzuję kawałek blatu lub innej powierzchni poziomej, to w błyskawicznym czasie zostaje ona zalana wszystkim, co leży dookoła, zgodnie z zasadami ruchów Browna. Przyroda, jak wiadomo, nie lubi próżni. Największymi mistyfikatorami owych ruchów są, nie trudno zgadnąć, bracia eM. Zauważam i powieka mi drży, jak na wolne i czyste przestrzenie wpływają szachy, skaczące żabki, karty piłkarzy, farby, kredki, pisaczki, lizaczki, ciasteczka, cukierki, papierki od cukierków, talerze, szklanki, chrupki, ciuchy do prania, ciuchy do schowania do szafy, pionki, samochody, pierdoły, pierdołki, pierdółeczki, a wszystko to spowite delikatną warstewką świeżo wygenerowanego kurzu. Skąd to się bierze do cholery?! aaaaaaaaAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!  Dość!
Postanowiłam ich związać jak wieprzki. Sznurem do wieszania prania. Zakneblować kalesonami. Zakaz żarcia po kątach, bo żrą jak świnie przy korycie, nie będzie zmywania naczyń, zakaz kruszenia, śmiecenia, zero zabawy, bo porozrzucane zabawki zero wszystkiego, bo brudzą ubrania, zero łażenia, bo brudzą podłogę. Zero sikania i używania armatury, bo wiadomo co. Zakaz wrzasków i bicia się, zakaz wyrywania sobie i bratu kłaków, bo znowu trzeba będzie zamiatać, zakaz broczenia krwią z nosa, bo podłogi już czyste.
Podczas, gdy synowie leżą spętani w pralni, ja poważnie zastanawiam się nad oddaniem ich do adopcji do czasu gdy na niebie blyśnie wigilijna gwiazda. Po krótkim namyśle, ale chwilowo bez żalu, jestem gotowa dodać w gratisie Małża.
Ktoś chętny?




poniedziałek, 17 grudnia 2012

(35) aberracja

Trochę już żyję na tym łez padole, ale zawsze Codzienność potrafi znienacka wychynąć zza rogu, by swym dzikim wrzaskiem UAAA!!! powalić mnie z nóg. Robi tak raz po raz, chyba po to, by nie uchodzić w moich oczach za mdłą, niewyraźną i banalną.
Mim jeździł sobie od kilku dni na krzywych Gaussa temperatury. Co się trochę unormowała w ludzkich rejestrach, to znowu zaczynała wciągać wirtualne sanki na poziom normalnej temperatury kota. Kot dobry na nerki, Mim mniej. Może dlatego, że zbyt ruchliwy i nie można się nim obwiązać. 
Mim od wspomnianych kilku dni był pod baczną cenzurą medyczną. Moją. Kolejna życiowa konowalska rola obok siostry piguły (wtłaczającej prochy bezpośrednio do przełyku), ponętnej sanitariuszki (umilającej małżowe chorowanie, ba! u mężczyzny raczej agonię), krwawego chirurga (tamującej własnymi rękami bryzgający łuk brwiowy Mata), szpitalnej kuchary i salowej. Posesja zamienia się w zależności od potrzeb i okoliczności w przychodnię pediatryczną, geriatryczną, urologiczną, izbę przyjęć, izbę tortur, izbę wytrzeźwień. Wróć. Tej izby jeszcze nie przerabialiśmy, ale życie pędzi, a dzieci rosną... Ups, rzekłam. Czuję jak Codzienność wbija mi w plecy wzrok jak sztylety, słyszę jak zaciera swe suchołapki zapamiętując świetny pomysł na umilenie przyszłości.
Obserwuję więc Mima na okoliczność wykluwania się innych złowieszczych symptomów galopującej, jak podejrzawałam, infekcyji. Hm. Nic. Zero. Nul. Do czasu jednak. Mimo, że za dnia żaden inny symptom nie chciał dołączyć się do niezdecydowanej ciepłoty ciała, to perwersyjnie dołaczył w nocy. Mim łka żałosnie, że pić i że boli. Boli okrutnie kark. Słowa "boli" i "kark" ułożyły się w mych myślach w uplecioną z wijących się jak tubifex oślizłych ciał drobnoustrojów diagnozę "zapalenie opon mózgowych". Dalszą część nocy spędziłam na desperackim uwieszaniu się na wskazówkach zegara, popychaniu ich siłą woli i mentalnym kopaniu. Bladym świtem byłam tak zmęczona jakbym pół nocy rąbała drwa tępym toporkiem.
Rano wypuściliśmy się z bloków startowych. Tolkienowski to widok- poły płaszcza rozwiane niczym peleryna, wiatr porywa kosmyki jasnych włosów, które tańczą w powietrzu jak plereza Meduzy, lico blade  zmrożone nieludzko, w jednej zgrabiałej ręce księga czarnoksięska z czarnym jak smoła napisem "Książeczka zdrowia dziecka", w drugiej powiewające dziecię płci męskiej w czapce z pomponem, w innych rejonach krainy nazywanej trywialnie bąblem.
Wpadamy do Świątyni Zdrowia, a tam już na wejściu dostaję w twarz dwoma wielkimi tablicami z objawami meningokokowego zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych osobno dla dzieci i dla młodzieży. Oj jezusicku. Spędziliśmy 40 minut wijąc się na wycieraczce i robiąc ekwilibrystyczne uniki przed chmurami mikrobów wydobywających się z zakażonych dróg oddechowych czwórki brykających małoletnich. Jak zwykle doznałam wizualizacji jak wgryzają się swymi haczykowatymi zębiskami, żółtymi pazurami u wszystkich dwunastu nóg i zaświniają swą ropną wydzieliną różowe i nieskalane śluzówki mego drugorodnego. Pobiłam przy okazji rekord świata w długości bezdechu niemalże osiągając poziom umiejętności foki Weddela. Mordor, zaprawdę Mordor, powiadam wam.
Kapłanka Zdrowia dopuszcza nas wreszcie przed swe oblicze. Po serii nieodzownych medycznych obrządków odrzuca hipotezę, jakoby Mim miał coś z głową. Ufffffff, no kamień... Dowiaduję się jednak, że stetoskop szepnął narządowi słuchu kapłanki nowinę, jakoby w oskrzelach Mima siedział dychawiczny potwór. Podobno zapalenia tego organu u małych dzieci nie muszą powodować erupcji zewnętrznych objawów. Omaryjko.

Po raz enty więc jestem pod kołami wielkiej i żelaznej kolei losu. Śmiga nade mną, a ja rozpłaszczona pod jej tłustym brzuchem leżę i myślę, jak to życie plecie. Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej. I jakie to dziwne doświadczyć, kiedy to jedna rzecz nieoczekiwanie staje się czymś zgoła innym niż się spodziewaliśmy.





czwartek, 13 grudnia 2012

(34) 12.12.12.

Wyjątkowy dzień uczciliśmy gorąco i kolorowo. Mim ma 38C, kosz kipi zielonymi chusteczkami, a ja buchnęłam czerwonym fajerwerkiem z nosa. Na to dictum moje ciśnienie gwałtownie wzrosło, co w konsekwencji pobudziło przedsionki do serii nieskoordynowanych i nerwowych wyskoków. 
W taki dzień wypada ponoć podsumować to i owo, a i dzień swą datą ku temu nastraja. Dzień wyjątkowy- taki, co to wpada na nas raz na sto lat.  Drugiego takiego nie dożyję. I to kładzie się kolejnym cieniem na moje samopoczucie, bo mam wrażenie, że z racji lubości liczb, ominęło mnie coś wyjątkowego. Bo ominęło. Od kilku dni pamiętałam bardzo intensywnie, by spojrzeć na zegar o godz. 12.12. i zapamiętać jako omen na cały następny rok i stulecie, co w tym poniosłym momencie robiłam. Trzymałam się planu, dopóki nie zaczęłam sprzątać. Zerkam na zegarek- 11.46, zerkam po raz drugi- 12.29. No ja pytam kiedy?!  Jakim cudem?! Godzina X zastała mnie na szmacie. Ok, przyznaje, zatraciłam się. Nie w tej jednej czynności mam ku temu skłonności. Jak coś robić, to na 100%. Już w momencie błyśnięcia pomysłu o świątecznych porządkach trzeba było mi usiąść i poczekać aż przejdzie.

Podsumowań czas zatem. W pajęczą sieć Skorpiona wpadło mniej lub bardziej przypadkowo grono Czytelników, którzy wspólnymi siłami dokonali półtora tysiąca odsłon. Zaczłonkowały sie 3 osoby. Serwery odnotowały, że mniej więcej po 700 wejść dokonali Polacy ramię w ramię z Amerykanami. W mniejszości są Rosjanie, Niemcy, jeden wierny czytacz z Francji, Grecji, Kanady, Anglii, Włoch, Holandii i egzotyczny Malezyjczyk. Panie i Panowie- dziękuję! Jestem bardzo ciekawa kim jesteście. Jest mi bardzo miło, że wpadacie. Podejrzewam jednak, że blogger ma serwery w słonecznej Kalifornii, które używane są jako wiatrak po publikacji każdego posta. Podejrzewam również, że serwery znanego portalu z grą o ślimaku Bobie mają swe siedlisko w pobliżu rzeczonych wiatraków.
 Co prawda Małż ostatnio wraca trochę później z kamieniołomu, ale nie podejrzewam, by wylatywał po kryjomu na Zachodnie Wybrzeże w celu podkręcenia statystyki. Chociaż cera, faktycznie, jakby smaglejsza. Hm.

***

P.S.
Chciałam uprzejmie donieść, że zarówno Nostradamus, jak i Majowie pomylili się. Koniec świata nastąpił wczoraj. Mój kalendarz mi to oznajmił, po wyrwaniu kartki 12.12.12. pojawiła się data 18.12. Uff czyli nie tak źle, to tylko sześciodniowa przerwa. Jestem pierwszą cudownie ocalałą. Czyż to nie wyjątkowy dzień?  
Uczciłam go wysyłając Małżowi dykteryjkę:





Po półgodzinie Małż dzwoni- otrzymałem Twojego maila.



poniedziałek, 10 grudnia 2012

(33) i Ty możesz zostać...


klik!

***

Powoli zmierzcha. Na dworze coraz mroźniej. O tej porze najpiękniej prezentują się płatki śniegu wirujące w snopach świateł reflektorów aut i sklepowych witryn. Piękne, ale późne piątkowe popołudnie nie nastraja do spacerów. Tym bardziej dziwi samotna przygarbiona postać młodego człowieka sadzącego wielkie kroki przez zaśnieżony chodnik. Chrup! Chrup! Chrup! Śnieg wpada mu za kołnierz, osadza się na ramionach i okularach. Przy prawym nauszniku lekko wykręcona śrubka, ale od czego mądra głowa i blistr po apapie. Plus dwie dłonie o smukłych palcach, które nie z takimi rzeczami sobie już radziły. Poprawiają teraz pętle szala, które poluzowały się powiewając na mroźnym wietrze. Wysoki siedemnastolatek wchodzi do oświetlonego  wnętrza i z ogromną przyjemnością wdycha ciepły zapach drukowanego papieru. Lubi tu być. Lubi ten klimat, zapach, dźwięki. Ach, tylko te okulary! Zimą są wyjątkowo dokuczliwe. Palce niedbale przecierają zaparowane szkła.
Chwilę później chłopak uśmiechając się lekko, znika za zakrętem tuląc pod pachą małe zawiniątko.

***

Światło lampki oblewa blat jego biurka. Zza pochylonych pleców dochodzi odgłos klikania w klawiaturę. Kilka znaków, rzut oka na monitor, kilka znaków, głowa w bok. Po chwili dźwięk drukarki. Już.

Jakie to swoją drogą proste i zaskakujące jednocześnie. Myśl wybucha w glowie, przepływa przez rece ku palcom, by delikatnie wystukać prawidlowy rytm na tam-tamach. Sygnały dymne pojawiają sie na monitorze, przepływaja zwojami do drukarki, ktora wypluwa je w postaci namacalnej. Myśl. Idee fixe.
Działanie na okrętkę, a jakże szybkie... 

Zza pleców dochodzi szelest papieru. Odgłos nożyczek krrr krrr, stukot obcasika długopisu w papier: pik-pik  dwie kropki. Gotowe.

 ***

Szelest papieru. Otwieram białą jak śnieg kopertę...


Kartka z życzeniami, a na niej dwie kropki stuknięte obcasikiem :)
Niech się spełniają!


W kalendarzu Edycji św. Pawła 365 mądrych zdań. 
Moją niepisaną tradycją jest to, że zawsze zaczynam przeglądanie od karty z datą moich urodzin, traktując słowa tam zawarte jako wskazówkę wybraną w ten jedyny dzień właśnie dla mnie. A tam...



Zatem- DZIĘKUJĘ PAWLE :)


piątek, 7 grudnia 2012

(32) sekrety nocnego życia Małża

Mogę być dumna. U mego boku conocnie leży Mistrz Świata w Szybkości Zasypiania. We własnej osobie. Aktualny rekord wynosi 19,79sek. Ha! Ktoś jest lepszy? Wontpiem. 


Hop! do wyrka!

Małż kładzie się na bokobrzuchu, inaczej nie potrafię nazwać tej pozycji, wtula czaszkę w gniazdo poduchy, po czym mogę już rozwieszać taśmy z napisem Uwaga! Budowa. Przejście drugą strona ulicy. Niestety, z racji nadmiernej ilości decybeli, sama uczynić tego nie mogę, gdyż musiałabym wygryźć dziurę w ścianie i przeczołgać się do pokoju chłopaków.
Rzeczą dziwną, która zawsze wywoływała u mnie napad osłupienia w koalicji z wytrzeszczem oczu, jest to, że odgłosy wydobywane z paszczy Małża wpływały zawsze kojąco na proces zasypiania potomstwa. To, co u mnie budzi skrajnie ludobójcze zapędy, na nich działa wręcz narkotycznie. Małż niejednokrotnie zostawał oddelegowany w charakterze pozytywki do wydania dzieciuff Morfeuszowi. Zawsze skutkowało. Chociaż z perspektywy czasu sądzę, że synowie mogli po prostu tracić przytomność.

Zauważalne było, iż Małż niejednokrotnie budził się w stanie pogorszonym w stosunku do stanu sprzed snu. Skarżył się zawsze na drętwienie trzech środkowych palców u rąk, naprzemiennie raz prawej, raz lewej. Dziwne to uczucie objawiało się na trasie- miejsce w łokciu, które czyni prąd- palec fakof z tendencją do rozwidlania się w kierunku wskazywacza i serdecznie bezobrączkowego. Nawiasem mówiąc, mój palec też jest bezobrączkowy. Stwierdziliśmy parę dni po ślubie, że Apart robi obrączki zbyt wysokiej próby, co skutkuje pojawianiem się rys i zagłębień na kajdanach, a to w konsekwencji uszczuplało w znaczącym stopniu zasób urody tychże. Wobec powyższego insygnia złożone zostały do domowego skarbca.

Ad rem.
Dziwne te bóle zasiały we mnie ziarno podejrzeń o podżeranie fundamentów zdrowotnych Małża przez jakiegoś chorobnika. Może jakieś porażenie, zmiany w kręgach, uciski, stwardnienie rozsiane, demienilizacja albo rak. Dochtory zbadały kręgosłup rtg i naocznie, zbadały odruchy, bezdechy (Małż musiał spędzić noc w warunkach szpitalnych, spętany kilometrami okablowania, które zostało połączone z szeregiem mierników i urządzeń, a tych z kolei na pół kroku nie odstępował pan technik. Pan technik radził nie przejmować się rurą na twarzy i cykaniem przyrządów, a w żadnej mierze tym, że będzie całą noc bacznie obserwował Małża z wręcz intymnej półmetrowej odległości. Cóż full service, jednak nie wiem czy przyznałabym lokalowi chociaż dwie gwiazdki.

Efektem tych medycznych peregrynacji była diagnoza, że Małż śmiało może konkurować z F16 w zakresie ilości wytwarzanych decybeli, ma zdrowy sen, z rzadka tylko przerywany krótkimi, nieszkodliwymi okresami bezdechu. I tyle.
 A, no i jeszcze jedno- gdy leży na brzuchu, ma nie trzymać rąk w górze, bo wtedy drętwieją mu trzy palce.

Małż ponadto w porze nocnej jest bardzo podatny na sugestie i zachcianki. Różne. Już po trzeciej prośbie pójdzie zrobić picie potomstwu, a nawet Małżowinie, a za pierwszym szturchnięciem przestaje chrapać. Co prawda na jakieś 5 sekund, ale zawsze proces można powtarzać. Drugorodny, gdy boi się w nocy, nigdy nie woła mnie do siebie do łózka, zawsze ojca. Tralalalala! Ti dam! Co prawda to ja muszę dać sygnał do opuszczenia łoża, bo tylko ja słyszę wszystko nawet przez sen. Ale dzisiaj Małż wykrzesał ze mnie o 4 nad ranem szczery wybuch śmichu. Słyszę, Mim cichutko i melodyjnie woła taaaaaaaatooooooooo.
Procedura ruszyła. Łokciem w podżebrze, ciało małża łapie kontakt z rzeczywistością, wyskakuje z łoża przyjmując postawę "baczność!", mózg jeszcze nie nadąża. Przytomne usta powtarzają to co mózg śni: "Tak, tak, najlepiej! Spuścić męża z linki!"

Aż bojam i wstydam się pomyśleć co mu się śniło!


(31) my name is Bond. Mim Bond.

Leżę z Chustką i chustką. Jeszcze drzwi wejściowe (dlaczego nie wyjściowe, achhhh ta gościnność) nie zostaly otwarte, a juz słyszę monolog Mima.

- To nie był Mikołaj, tylko jakies dziecko. Mały był taki. Nie miał brody, to znaczy miał, na gumce. Jak mówił, to zdejmował. A jak kiwał to rękaw  miał czarny, no jaki czarny? Powinien być czerwony. I mały taki, no chyba dziecko, bo kto? No kto jest taki mały? Tylko dziecko. No i nie przyszedł do szkoły, on tam już BYŁ. No więc nie przyjechał, nie przybył, nie przyszedł. Był już.

i dalej głos płynie juz z łazienki razem z wodą, panta rhei:

-prawdziwy nie mógł przyjechać, to pewne. Ten to był Podróba. Fałszywiak. Pfff.
Poza tym dostałem Pierścień Mocy. Wkładam na palec i co? I NIC! A miałem się zmienić w Gormita. Dobrze, że się nie zmieniłem. Mat, Ty myłeś ręce? AAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!! NIE MYŁEŚ!!! Nie dotykaj mnie!!! Masz bakterie!!!!!!!!!!!!!!
Nie mogę Ci tego wytłumaczyć, no bo tego...eee... bo zapomniałem co chciałem powiedzieć.

:P



wtorek, 4 grudnia 2012

(29) o trzech deszczach cz.3

rys.Magda Pawełkiewicz-Sakowska

trzeci
.....

prowadzi ją
wzdłuż rzeki po jezioro i dalej w las
w las
głębiej
i jeszcze
byle dalej od świata
byle dłużej
w poszukiwaniu wskazówek
których nie da się pchać do tyłu

tak bardzo chciałby jej dotknąć
że dłonie zamyka w klatkach kieszeni
niebieskich
jak jej spojrzenie
przecież to kolor przyjaźni

w Iranie to kolor żałoby

nie może zostać banitą

w tym samym lesie
czas zatoczył koło trzy razy
stoją naprzeciwko siebie
mogą tylko patrzeć
siła odśrodkowa wdusza ich w przeciwległe krańce
odległość jest constans ciągle dwa promienie

z hukiem i kroplami

wpadają pod koszulę

w kamienną wnękę z tętniącym srebrem
próba Tollensa na żywym sercu
cud najprawdziwszy

odbijając się od zimnej tafli
mówiła a jednak nie kamień

.......

odchodzili

a deszcz zmywał w nich dokładnie wszystko
bardzo powoli i skutecznie
najpierw pozbawiał ich konturów
by wypłukać barwy
i grunt spod nóg na wiele lat

potem nie było już ich

nawet klaksonu samochodu
jak trąby Jerycha

oto zamknęło się niebo

ukrzyżowani dwoma MM


sobota, 1 grudnia 2012

(28) o trzech deszczach cz.2

rys.Magda Pawełkiewicz-Sakowska

drugi
.......

wpadli na siebie
i w siebie
nie wiedząc czy niebo i morze jeszcze istnieją
istnieją

i jeszcze ten głos
i wcale nie sarnie spojrzenie

morze wzbiera
niebo huczy
niezmiennie od wieków

wokoło sztorm i ciemność
okamgnienie
zagłada ludzkości
Atlantyda

pośrodku ich wyspa
dokładnie tyle ziemi ile przykrywają stopy
na niej dwie wieże ze zrośniętych ciał
z wirem pod wspólnym dachem
i jego myśl nie puścić steru
ostatniej szansy na ratunek

przecież wiesz staliśmy tam sami i nadzy wszyscy już utonęli

w gąszczu

on mówi że będzie padać
ona że są zielone
drzewo nachyla się ku nim
mości gniazdo z konarów

kolczyki z kropel i iskier
zmieniane co sekundę
tak pięknie wyglądasz w deszczu

jak to robi że deszcz jej nie moczy
potrafi chodzić między kroplami
cud najprawdziwszy

...

za lasem
brama z dwóch tęcz
po jednej dla każdego

przechodzą

w przyszłość

na niewieczną pamiątkę